piątek, 22 listopada 2019

Przystanek LXXII: Jak zaczyna się Long


Autor: Julie Anne Long
Tytuł: Jak zaczyna się miłość?
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 319
Gatunek: Romans historyczny (histeryczny)
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak, chociaż Kocyk woli się nie wypowiadać <odwraca się tyłem, zdegustowany> 
Zdjęcie: ecsmedia.pl

Wydaję mi się, że wreszcie zrozumiałam sukces czytelniczy romansu historycznego. Albo jestem tuż tuż odkrycia tej prawdy... Idealny świat, w którym wszystko przeistacza się nie w "wyjście na prostą" czy pozytywną sytuację, a po prostu niczym cios mięścią w intymne miejsce - cud za cudem cud pogania cudem. Fajerwerki absurdu, kompletny ideał, nagie cherubinki na końcu. Kto by się nie chciał w takim świecie zatracić?
Pewnie tylko ja. Ale niech będzie, że w jakimś stopniu rozumiem tę potrzebę. Czy naprawdę nie dało się dopracować całości? Rzecz jasna kolejny powtarzalny schemat. Główna bohaterka Elise jest przynajmniej kobietą, którą można polubić, nie jest taka na wskroś dziecinna jak kobiety w pozostałych przeczytanych przeze mnie romansach, co już stanowi dla mnie kompletne novum. Wciąż nie rozumiem, dlaczego popełnia te same błędy, mimo że na początku zaszczyca nas litanią tego "nigdy nigdy", ale cóż, niech będzie, że to przez miłość. To jak Elise jako gospodyni lorda załatwiała sprawę z niepokorną służbą? Że traktowała ich jak dzieci, które kiedyś uczyła? Naprawdę wątpię, by z takich opresji wyszła całą taką słaba gadką o honorze czy dumie. Bez sensu! Rzecz jasna nawet rodzice Elise zmieniają o niej zdanie.
Phillipe nie jest najgorszy. Pokiereszowany bliznami wzdłuż i wszesz, jak tego pragnie autorka, praktycznie się nie porusza, a i tak jest przystojny, nie aż taki stary, umięśniony i tak dalej. Nawet dialogi potrafi poprowadzić. Ale tego fragmentu o jego przeszłości, która wciąż się powtarza, to już wybaczyć nie mogę, bowiem ten bohater wciąż chce kogoś nadziać na sztylet czy miecz, ciągle wspomina o misjach, które u czytelnika wywołują śmiech (zasadzka na schodach to ma być co w zasadzie?), a nie podziw. To po prostu nagromadzenie wątków, by się wydawało, że to bohater. Ach, no i Elise do czegoś musi załamywać ręce i wzdychać. Nie zapominajmy, że w jednej potyczce pokonał sześciu ludzi (choć nie liczył, pfff!). Wspomniano również, ze niemal cała rodzina zginęła na gilotynie - błaham! Tytułu by raczej nie zdołał wtedy zachować, nie wspominając o życiu i względnym majątku (mały bo mały, a przecież wciąż poruszał się w elicie).
Muszę powiedzieć, że sceny łóżkowe (czy innomeblowe) były nawet na poziomie, w sensie przynajmniej w porównaniu do pozostałych romasów tego typu, choć rzecz jasna pojawiały się nieśmiertelne porównania do ladacznicy, a i lorda łatwo było zadowolić... W sumie widać, że opisywała to wszystko kobieta, bardzo mało tam męskiej perspektywy, jeśli w ogóle się pojawia. Nie zrozumiałam tego fetyszu autorki co do tyłka Elise - lord wciąż go podziwia, niech będzie, że to logiczne, ale to, że fotel "z namiętnością objął jej pupę w posiadanie"? Ja wiem? A więcej podobnych kwiatków tam się znajdzie. Schematycznym boom! przez co dwójka zakochanych wpada sobie w ramiona stanowi chwilowe zaginięcie Jacka, syna Elise (tak, dłuższa historia). Z różnic to chyba tyle, reszta wypada jak zwykle, choć jest parę śmiesznopodobnych sytuacji.
Podsumowując: jeśli już ktoś chce sięgnąć po jakiś romans historycznych, z trzech do tej pory przeze mnie poruszanych niech wybierze ten, choć tak naprawdę lepiej byłoby po żaden... Może być też tak, że do pewnych stałych rzeczy już się w tym gatunku przyzwyczaiłam i dlatego ta część wypadła w moim odczuciu trochę lepiej. Powiem jeszcze, że szkoda, że nie pomyślano nad lepsza okładką, przynajmniej na półce ta książka by się jakoś prezentowała, a tak... no nie wiem. Przestaję wierzyć w niektóre wydawnictwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz