poniedziałek, 28 grudnia 2020

Przystanek CXX: Blizna Broadway

 

Autor: Alice Broadway
Tytuł: Blizna (3 tom)
Wydawnictwo: We need Ya
Tłumacz: Maciej Studecki
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 296
Gatunek: Literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie <Kocyk zastanawia się, po co ja w ogóle raczę pytać... Daj jakiś chłam do wnerwiania!>


Po drodze było chyba jakieś święto... albo większe jedno... no cóż. W każdym razie zaraz koniec roku, trzeba będzie należycie pożegnać ten książkowy rok!
A więc stało się, w końcu dobrnęłam do końca serii Broadway "Księgi skór", liczącej sobie 3 tomy. Z racji tego, że o poprzednich dwóch tomach ("Tusz" i "Iskra") już się wypowiadałam, opowiem tylko o zakończeniu i poziomie trzeciego tomu.
Leora znowu dalej ciągnie swoją podróż, szuka rozwiązań, znajduje coraz więcej sojuszników. Z każdym dniem jest coraz bliżej prawdy. W poprzednich częściach raz jedna strona miała rację, raz druga, czasem żadna lub obie, więc sporo się dzieje. Burmistrz sięga po władzę wszechpotężną, a wiadomo, władza korumpuje ostatecznie. Sporo motywów znanych nam z kultury i literatury się tutaj realizuje, łącznie ze znanymi baśniami, np. Śpiącej Królewny. Broadway odwaliła kawał dobrej roboty - baśń ciągnie się dalej, razem ze swoim delikatnym stylem i prawie poetyckim językiem. Urzekał i dalej mnie urzeka ten powolny, poetycki nurt, wyszukane porównania, które nie kolą w oczy absurdem, nie irytują brakiem wyobraźni. Zdarzają się piękne cytaty, których pełno na Internecie. Wiem, rozpływam się jak nie ja... Ale ta seria mnie porwała. To wszystko sprawiło, że po książki Broadway będę sięgać w ciemno. Najzacniejsze jest to, że ta seria to jej debiut! To niemożliwe, że za pierwszym razem można wydać coś tak pięknego, prawda? Nienawidzę tłumaczeń, że "to przecież tylko debiut, jeszcze nie ma wyrobionego warsztatu, miej nieco wyrozumiałości i litości" etc. Nie ma! Jeśli nie umiesz, poczekaj, dopracuj i dopiero wtedy do kurzej mordki wydaj! To nie egzamin z tezą "lepiej pięć minut się wstydzić niż uczyć przez cały tydzień", przecież ten wstyd zapisze się do końca w Twojej marnej historii.
Uf, musiałam się uzewnętrznić... Wracając do tematu, tak, jestem pod wrażeniem całej serii i nie wyobrażam sobie innego zakończenia niż to, jakie jej wybrano. Owszem, w finale dzieje się w zasadzie... nic. Nie będzie chyba zbyt wielkim spoilerem, jeśli powiem, że największe wojny kończą się niczym, to władcy zyskują albo tracą na niej, zwykli ludzie po prostu przechodzą do porządku dziennego, sprzątając cały bałagan tych wyżej położonych. To smutne i zarazem nie-smutne, tylko prawdziwe. Społeczeństwa są wyłącznie listkami na wietrze, to kto inny je prowadzi. Ich los nie zależy od nich.
Podsumowując: jestem za. To zupełnie inny styl od proponowanych nam dzisiaj lektur, może dlatego taki wyraźny. Ogólnie pozycję tę dedykuje się młodzieży, ale ma wiele odwołań, które zrozumieją dopiero starsi czytelnicy. W każdym razie uważam, że to książki, w których każdy znajdzie coś dla siebie. To seria z przesłaniem, nie-irytująca, nieco metafizyczna, prosta, a zarazem nie bardzo, skłaniająca do większych przemyśleń.
Lubię to! Tylko Kocyk coś tam beczy...

środa, 16 grudnia 2020

Przystanek CXIX: Maus Spiegelman

 

Autor: Art Spiegelman
Tytuł: Maus. Opowieść ocalałego (2 tomy)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe
Tłumacz: Piotr Bikont
Rok wydania: 2003
Ilość stron: 302
Gatunek: Historia, biografia, komiks, postpamięć
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie <Kocyk zaczął czytać ponownie>



W przerwie przed zakończeniem III tomu Broadway "Blizna", zajmę Was czymś, co akurat nie wszyscy znają, jak się okazało. Będzie o historii, ale w zupełnie innej formie, jaką wszyscy znamy.
Komiks. Praca Spiegielmana stała się zwrotem w temacie II wojny światowej, ponieważ dotąd nie sądzono, by wykorzystywać inne formy przekazu niż tradycyjne. Komiks początkowo wydawał się badaczom pewną formą profanacji, ciosem dla Świadków - jednak to Spiegielman pokazał, że nie ma się czego bać i dzisiaj coraz więcej powstaje podobnych pomysłów, nie tylko komiksów, ale i powieści obrazkowych itd. Świadkowie nie bardzo do nich podchodzili, nie korzystali z podobnych form, mimo że często pojawiały się rysunki, obrazy, często nawet ogromnie abstrakcyjne, rzeźby i inne. Dopiero następne pokolenia (II i reszta) zdecydowali, że to nie wystarcza i potrzebne jest coś nowego.
Art Spiegelman jest synem Ocalonego z Holocaustu, byłego mieszkańca Sosnowca (moje rejony, co pewnie jest wstydem się przyznawać), na kartach komiksu pojawiają się więc dobrze znane mi budynki i ulice. Jest więc to ukłon w stronę pamięci ojca i próby zapisu jego przeżyć, ale także przepracowywanie odziedziczonej po nim traumy. W ogóle "Maus" jest pomnikiem wręcz uniwersalnym.
Pojawia się pełno ciekawych tematów, m.in. trudnej relacji z ojcem, który przeżył pobyt w getcie i KL Auschwitz, a po wojnie wyemigrował do Ameryki i często nie radził sobie z powojennym życiem, reagując dziwnie na szereg sytuacji, z którymi syn musi jakoś sobie poradzić i jego spojrzenie na to. Matka, która po podobnych przeżyciach nie poradziła sobie tak jak jej mąż i popełnia samobójstwo, brat, który zginął podczas wojny, ale teraz jest idealizowany, lepszy i ciągle porównywany do narratora, jako ten, który powinien zginąć zamiast niego (pomimo faktu, że Art urodził się po wojnie).
Co interesujące - na okładce pojawiają się... myszy. Autor postanowił, że postaci nie będą ludzkie i podzielił je według narodowości lub wyznania: Żydów przedstawił jako myszy, Niemców jako koty, Polaków niestety jako świnie, co było wytykane jako obelga, narrator się jednak jakoś wybronił. Dzięki temu inaczej patrzy się na bohaterów, pojawia się dystans czytelnika. Widzimy różne postaci - dobrych i złych Niemców, tak samo wśród Polaków i co ciekawe - również wśród Żydów. Uważam, że to praca doskonała do analizy, uprzedzam jednak chętnych, że już sporo artykółów się już pojawiło.
Podsumowując: genialne. Pojawia się groza, czasami lekki humor, komiks okazał się cudowną elastyczną formą do przedstawień różnych problemów (np. mały i wielki narrator, podkreślający jego wstyd), pomysłowośc oraz ogromna wartość tego dzieła. To wszystko sprawia, że należy niezzwłocznie się zapoznać z tą pozycją.

czwartek, 3 grudnia 2020

Przystanek CXVIII: cykl Czarny Mag Carter

          

Autor: Rachel E. Carter
Tytuł serii: Czarny Mag
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2018-2020
Ilość tomów: 4 + tom 0.5
Gatunek: Fantastyka młodzieżowa
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Świat w płomieniach, buahaha! <Kocyk tak wyraża aprobatę dla serii>

Zdjęcia: s.lubimyczytac.pl

Tak, wielu trudach i znojach w końcu ukończyłam całą serię. Stało się! Idziemy tym razem w rejony fantastyki, serię porównywalną z Harrym Potterem, tyle że główny bohater jest dziewczyną, a wątek miłosny został mocno rozbudowany. I tomów jest mniej, należy dodać, a główny antagonista ma nos (so sorry, Vodemort!).
W Polsce seria pojawiła się w 2018 roku, za granicą cztery lata wcześniej. Na internecie dostępne są okładki wersji zagranicznych i tu ukłon w stronę wydawnictwa Uroboros, bo okładki nasze prezentują się całkiem spoko, pasują do serii, natomiast pierwowzory... wyglądają jak zapowiedź harlekinowskich "ochów" i "achów" dla bardziej dorosłej publiczności (prócz 4 części, ta mi się bardzo podoba), szczególnie z dopiskiem "nigdy nie wierz księciu", a w fabule tak nie ma!
Podaje nazwy tomów, do których dopowiem co nieco:
- Pierwszy rok
- Nienastępca (Non-heir) - wtf?! tak, wiem, tom poboczny 0.5, niewydany w Polsce
- Adeptka
- Kandydatka
- Ostatnia walka
Jeśli mam być szczera, to całość nie jest taka zła, ale należy dopisać, że to literatura młodzieżowa. Podkreślić na czerwono, co zwykle się pomija! Co to oznacza? Pełno rozmyślać głównej bohaterki o tym, jak on ją traktuje, kocha czy nie kocha i ogólnie wielkie "omg" co rozdział. Najlepszy z tego wszystkiego jest tom 1, gdzie tych ckliwych o-m-gesów nie ma aż tak wiele, ponieważ narrator bardziej skupia się na opisie świata przedstawionego, tak różnego od nas, w którym istnieje magia dla wybranych, wielkie nierówności społeczne i niebezpieczeństwo wojny za każdym rogiem. Najgorszy był finał historii, który - spoiler! - oczywiście musiał być pozytywny jak w każdym romansie, ponadto pełno wpadek redaktorskich, rzucaniem jedynym nożem, który potem postać wciąż trzyma w rękach, błędy językowe, literówki... To wszystko występuje w całej serii, ale w ostatnim tomie osiąga istne apogeum, jakby korektor się po prostu poddał.
Główną bohaterką tomów jest Ryiah (krócej Ry, bo my przecież kochamy skróty), ruda plebejska prawie piękność, która razem z bratem bliźniakiem Alexem (który o dziwo prócz dwóch wzmianek chyba nie jest aż tak podobny do siostry, jakby chciała tego autorka) w pierwszy tomie udają się do Akademii Magii, by zostać magami. Jej największym/ najlepszym/ ukochanym przeciwnikiem staje się "nienastępca" (czy tylko dla mnie to dziwne określenie?) książe Darren z gammą nieprzytoczonych tu tytułów, za którym wszystkie arystokratyczne i nie dziewice mdleją pod naporem jego czerwonego (tak, dokładnie, czerwone ślepia) spojrzenia. Stopniowo czytelnik poznaje zasady rządzące Jerarem, państwa, w którego rejonach toczy się akcja, a które potem ulegnie wywróceniu w tomie numer trzy, ale to jest akurat ok. Ryiah jest dziewczyną, autorka postanowiła więc również sięgnąć do będącego u nas właśnie na topie wątku uciemiężenia kobiet (jeden nauczyciel-mag uważa kobiety za gorsze od mężczyzn), ale robi to trochę niepełnie (bo za gorsze uważa chyba wyłącznie dwie, w tym Ryiah). Ryiah od razu się zakochuje, na prawie relacji hate-love, oczywiście w Darrenie, biedna zakochuje się w księciu, co schemat znowu stary jak świat. Dziwne były sytuacje zbliżeniowe, gdzie oboje dziwią się, że się im przerywa, skoro nie mogą zrobić tego jak ludzie w sypialni, tylko wybierają publiczne miejsca... Ale chyba jednak chodzi o to, by seks zdaniem rodziców odbywał się dopiero po ślubie, nie jako ważniejsza faza związku (to już wie wyłącznie Carter).
Pogłębione zostają różnice między "biedniejszymi" a "bogatszymi". Arystokracja od dawna kształciła się na magów w zaciszu swoich pałacyków, plebejusze dopiero zaczynają, często nie nadążając za resztą, przez co często na starcie tracą szanse na lepsze życie. Z fajnych postaci pojawiła się Priscilla, pozornie od początku "do dupy" rozpieszczona arystokratka, ale na końcu serii dochodzi do pozycji "wow", a czytelnik może prześledzić jej przemianę - wszystko pięknie, ale znowu następuje skok jak w przypadku Ryiah: z przepraszam za wyrażenie "kłamliwej suki" przemienia się wręcz w nieskazitelną różę i to bez wyraźnejgo powodu. Ot tak. Mówiłam, kraina magii. Mimo to Priscilla jest tym chwytem, dzięki której nie jest tak nudno. A jej kuzyn, Merrick? Ja w ogóle nie wiem, skąd się wziął, a potem z jakiego niby powodu kończy... no jak kończy. Dostał bana za... chyba za życie. Wiele razy nie rozumiałam w ogóle intencji autorki.
Kraj przygotowuje się do wojny, czytelnicy mogą również przejrzeć scenariusze bitewne, groźniejsze lub mniej. Tutaj powiem szczerze, że mi się podobało. Niezła akcja, dobry pomysł z zasadami magii, całym planem szkoły i praktyk po nim oraz konkursów na wyższe stanowiska. Ale: podejście do bólu, tortur, wyczerpania fizycznego, śmierci głodowej czy "smrodu odchodów" w lochach przekonało mnie, że to czysta wyobraźnia autorki i nie zrobiła ona żadnego researchu, aby poszerzyć swoją wiedzę w zakresie funkcjonowania człowieka od biologicznej strony i wzbogacić warsztat oraz treść książki. Dlatego bywa śmiesznie, gdy czytelnik po podstawowych lekcjach z anatomii lub rozszerzonej biologii ma okazję dojrzeć wpadkę, szczególnie gdy postać na wyczerpaniu od co najmniej 50 stron kolejny raz zrywa się i biegnie na przestrzelonej nodze. Ja wiem, że to fantastyka, a w książce występują uzdrowiciele, którzy zaraz ją wyleczą, ale zwykłe przyzwyczajenie do bólu nie pozwoli człowiekowi tak latać.
Ach, mamy też przyjaźnie lub niespełnione miłości. Alex jest jedyną postacią prócz Ry, który dostaje od autorki szansę na miłość. To trochę smutne... Mamy więc dwie pary (ach i jedną niedoszłą), ale główny związek razem z ciągłymi przemyśleniami na wszystko Ryiah przyćmiewa wszystko inne. Prócz zgorzkniałej początkowo Priscilli, pojawia się grzeczna i trochę eteryczna Ella, a potem rycerka Paige, którą z miejsca polubiłam. Miała jaja, jako jedyna. Ian to w ogóle nie wiem, co tam robił... Był chyba taką specjalnie niezorientowaną postacią (szczególnie na końcu zmienia zdanie z Bóg wie jakich przyczyn), której jedynym celem jest namieszać, aby nie było tak nudno. Pasowałby do Priscilli na moje oko.
Ogólnie sama postać Ryiah jest z jednej strony prezentowana jako bohaterka z wadami i wątpliwościami, z pozoru nieidealna, ale... w zasadzie idealna. Szybko zyskuje status (prawie) najlepszej niby to dzięki ciężkiej pracy, przemiana pozornie idzie powoli, by nagle ot tak hop-siup! osiągnąć ramy zwycięskiej "idealności". Brakowało mi tutaj realności w zachowaniu. Stopniowania.
Logiki.
Z takich jeszcze pobocznych tematów, to konflikt na tle relacji braterskiej był interesujący. Darren i Blayne, a także Ryiah i Derrick. Jak daleko można się posunąć, by ratować tego drugiego, którego mieliśmy niby znać do cna. Każda z rodzeństw kończy ponadto inaczej, choć podobnie. Jednemu ufa się za mało, drugiemu zbyt mocno. Warto prześledzić sobie te relacje podczas lektury na tle podobieństw i różnic tam się wyłaniających. Nie wyszło jednak z traumami z dzieciństwa (matko, kobieto, róbże researchy, błagam! nastolatków będziesz kłamać?), relacją ojciec-syn, rozpaczą po stracie itd., co niestety zburzyło ten idealny pomysł.
Podsumowując: niezła seria, naprawdę, ale dla wymagajacego czytelnika, także nastoletniego, to czasami masakra. Ogromnymi tutaj plusami są: Jerar i jego prawa, próba dokładnego zarysowania każdego z ważniejszych bohaterów razem z późniejszą przemianą (która zwykle się nie udawała), sposób używania magii, relacja braterska. Z ewidentnych minusów: błędy merytoryczne, spore literówki, niekonsekwencja, zmienianie planów co do postaci najwyraźniej w ostatnim momencie. Poza tym czyta się nawet lekko, najlepiej przy lampce wina, by przyćmić niedociągnięcia.

środa, 25 listopada 2020

Przystanek CXVII: Dziennik Franciszki Krasińskiej Hoffmanowa

           

Autor: Klementyna z Tańskich Hoffmanowa
Tytuł: Dziennik Franciszki Krasińskiej
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 1976
Ilość stron: 188
Gatunek: Literatura piękna, dziennik
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk zaczyna pisać własny dziennik, więc chyba dobrze było>




Rozumiem zdziwinienie takim wyborem lektury pochodzącej z XVIII wieku, a potem jeszcze publiczne się nim chwalenie, ale.... no po to "ale" właśnie jest ta recenzja. Chodzi mi głównie o spojrzenie na różne podejścia literackie, z tym że obiecuje, że ani Mickiewicza, ani Sienkiewicza nie zamierzam tu omawiać.
Ugłaskani trochę? Super. Klementyna Hoffmanowa z domu Tańska to jedna z pierwszych polskich (kobiecych) autorek książek dla dzieci i młodzieży, także tłumaczka, edytorka, wydawca i redaktorka. Jako pierwsza kobieta w Polsce utrzymywała się z pracy twórczej i pedagogicznej (tak btw. powinna być z tego powodu ikoną dzisiejszego strajku). Fantastyczna postać, dzisiaj już zapomniana. Osiemnasty wiek, więc jej twórczość miała spory charakter dydaktyczny i moralizatorski, co pewnie dzisiaj odczytujemy jako wadę.
Franciszka Krasińska istniała naprawdę i mimo że nie jest to jej prawdziwy dziennik, to Klementyna dokonała dobrego researchu, by tą postać prawidłowo odmalować, mimo że to tylko wyobrażeniem pisarki o tej postaci. To taki pierwszy kobiecy cynk do współczesnych powieści historycznych, nieprawdaż? Do książki zostały dołączone również listy Franciszki, by pokazać, z czego czerpała informacje.
Powieść była skierowana do młodych dziewcząt, bohaterka i narratorka dziennika kończy 16 lat i wtedy postanawia spisywać dzieje swojej rodziny. I tak relacjonuje ślub ukochanej siostry, Barbary, później trafia na pensję do Warszawy, pierwszy raz z dala od rodziców i poznaje Karola, syna króla Augusta III Sasa. Z jednej strony to bardzo naiwna historia, szczególnie gdy przechodzimy przez opisy błogiego dziewczęcego życia, gdzie największą rozrywką jest latanie w samej bieliźnie (spoko, dzisiaj nazwalibyśmy ten strój sukienką) po łące z siostrami, z drugiej strony interesujące są same zawarte tam obyczaje i zasady, o tym jak wtedy dziewczęta z bogatszych domów spędzały dzień, od pobudki, po fryzowanie włosów (trwające kilka godzin - ja nie wiem, jakbyśmy dzisiaj to przetrwały każdego ranka), którymi zajmowała się specjalna osoba, zanim w ogóle dopuszczono dziewczę do salonu (to już jak na obiad). I na co to wszystko w ogóle? Nie wiem. Do tego bardzo krótkie nauczanie podstaw, więcej jak kobieta powinna się zachowywać, wszelkie zasady gorsetowe. Kobieta nie może się nigdy spieszyć, tylko iść zawsze z godnością. No proszę... Jakby mnie ówcześniejsze postaci widziały, jak lecę zdyszana na autobus i jak ja się w ogóle na niego wybieram, to dostałyby zawału. Z czasem życie dziewczyny zmienia się z sielankowego, której głównym problemem był gorset i piękna fryzura na dorosłe, bardziej życiowe. Staje się kobietą, która jednak wciąż jest zależna od męskiego zdania, choć potrafi z nim jakoś współgrać. Ona niezwykle rzadko, jeśli w ogóle będzie narzekać na swoją damską pozycję.
Tak więc wiele rzeczy jest bardzo nudnych, szczególnie dla męskich czytelników, której tej pozycji nie polecam (kobieca lektura, przeznaczona dla dziewcząt w XVIII wieku, siłą rzeczy będzie dla nich ciosem, tak jak dla większości kobiet czytanie o sporcie pisanym do tego przez męskich autorów), choć wszyscy powinni wiedzieć, co oznacza obwarowanie dla pewnej grupy, mniejszości wyznaczanej ze względu na płeć, rasę, orientację, religię, kolor skóry itp., bo wymieniać można w nieskończoność. To ujęcie przez szesnastoletnią bohaterkę, która nie wie, jak mogłoby być inaczej jest porażające, szczególnie z dzisiejszego punktu widzenia. I powrównanie, jak to wszystko się u nas zmieniało.
Podsumowując: teoretycznie to bardzo sentymentalny dziennik, początkowo strasznie naiwny, ale ten tok się potem zmienia, oddając motwy dorastania głównej bohaterki. Bardzo dziwne, ale nie wieje nudą, a obraz zachwyca. Czasem warto sięgnąć po starszą (i to naszą!) literaturę, ponieważ pozycji spoza wyświechtanego kanonu jest ogromnie dużo i nie raz, nie dwa, można odnaleźć w tym historycznym literackim worze jakąś perełkę.
Poszukiwacze, łączcie siły! Niech moc będzie z wami!

niedziela, 22 listopada 2020

Przystanek CXVI: Ostrze zdrajcy de Castell

   

Autor: Sebastien de Castell
Tytuł: Ostrze zdrajcy (tom 1)
Wydawnictwo: Insignis
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 240
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 1/10
Czy wnerwiła Kocyk? Grrr! <Kocyk lata po pokoju z kijem od mopa i myśli, że to szpada, a on jest taki straszny... Nie jest>

*

Od razu powiem, że ja to chyba lepiona jestem z innej gliny. Naczytałam się recenzji o tym całym de Castellu i jego pisarskich przygodach i nie mam zielonego pojęcia, czy to problem jest w tej pozycji czy we mnie. Z założenia jednak staram się podchodzić pozytywnie do życia, co mi jednak na co dzień nie wychodzi, dlatego... ta recenzja będzie w zasadzie istnym narzekaniem (w końcu to mój konik). 
A więc od początku... Być może nie wszyscy zorientują się, że seria Wielkie Płaszcze otulona gatunkiem "fantastyka" jest typem lektury "spod płaszcza i szpady". Nah, rzeczywiście, jak by się tak zastanowić, to faktycznie sporo tutaj odniesień, ale po pięknej okładce przypominającej mi książki Dave Duncana (ponadto to on zachęca do lektury ciepłym słowem na okładce) spodziewałam się zupełnie czegoś innego. No... lepszego.
Historia o tym, dlaczego było nie-lepsze, a gorsze: haha, nie oddam w pigułce całego bólu, a raczej "bulu" świata, bo zdaje sobie sprawę, że mój pogląd jest czysto subiektywny, ale naprawdę nie czaję, co takiego dobrego miało by być w tej pozycji, co tak zachwala reszta. Najwyraźniej nie przepadam już za ciągłymi gonitwami, ideałami wyjętymi spod prawa, ale szukającymi sprawiedliwości i podejmującymi bijatykami z bele czym w walce na szpady (tam był chyba rapier) z wykorzystaniem płaszczy. Pojawia się fachowe słownictwo orężu, ale jestem laikiem i nie zapamiętałam, nie ulega również wątpliwości, że autor zna się na scenach walki, bo męczy o tym przez 99,9% książki. Bóg wie, co znajduje się w tym 0,1%, by zapełnić papier... Głównymi bohaterami (czy aby na pewno?) są trzej (muszkieterowie) o śmiesznawych imionkach Falcio, Kest i Brasti. Pierwszy jest z nich najlepszy, podejrzewam, że wcielenie samego autora (widzieliście jego zdjęcie na necie?), a między nimi wisi ciągle szpadowy humorek. Wisi i bardzo zawodzi. Sceny niby to okraszone męskimi żarcikami z terenów "niepłonącego konara", mnie akurat nie podeszły, ale może męska część widowni by się zaśmiała. Ja oświadczam z tej drugiej. Z jednej typowo pechowej sytuacji wchodzą od razu z brudnymi butami w następną, ot tak, bez pardonu. Nie śpią, tylko walczą. Ach, lub dowcipkują. Albo jedno łączą z drugim, w końcu mają podzielną uwagę.
Jest też jakaś legenda związana z tymi indywiduami, misją Wielkich Płaszczy, których renoma bardzo upadła, pojawia się król (ale martwy), wtrąca się również polityka i intrygi. Ja akurat nie bardzo ogarnęłam ten spisek koronacyjny, ale po prostu nie potrafiłam się wczuć w tę powieść. A jest ona naprawdę długa. Doszło do tego, że omijałam kolejne tysięczne (czy milionowe) opisy potyczek. Krew się leje, a trup pada z rozmachem, a mimo to nie jest ani zabawnie (w stylu czarnego humoru), ani strasznie, ani smutno. Jest za to tragicznie. Ale to akurat gorzej.
Kwestie głównej fabuły są dużo lepsze niż wykreowani bohaterowie, jak na mój gust. Historię Falcia, Kesta i Brastiego (przede wszystkim tego pierwszego, często kosztem reszty, ale może nadrabia się to w kolejnych tomach) poznajemy w retrospekcjach. Tak, facet sobie walczy, w międzyczasie odpływa we wspomnienia, a potem przekłuwa tego obcego "wioskowego głupka" (bo kto by się na niego rzucał?) na wylot. W teorii czytelnicy mieli lepiej poznać intencje postaci ale... nie wiem, czy na pewno o to chodziło. Btw. opowieść o tragicznej śmierci żony Falcia była moim zdaniem poniżej wszelkiej krytyki i zasługuje na biczowanie. 
Dość łajania, podsumowując: po pierwsze, to ja bym tę powieść skróciła przynajmniej o połowę. Przez większą część historii autor nie ma za wiele do powiedzenia, więc nie rozumiem, dlaczego trzeba o tym czytać, by dojść do finału. Z drugiej strony - to seria dla tych, co żałują, że nie ma więcej książek o muszkieterach, męskich potyczkach, słownych i wręcz, przeciąganych w nieskończoność. Ach, pojawia się tam też trochę magii, ale jak dla mnie nielogicznej. To w ogóle dla mnie niezrozumiały świat, kompletnie nudny, z wymuszonym humorem i jeszcze bardziej wymuszoną akcją. Strasznie wyczerpała mnie ta lektura... Na przemęczenie, czyli na własną odpowiedzialność, bo ja na pewno nie sięgnę po kolejny tom. Nie ma!

* zdjęcie pożyczone od empik.com

sobota, 21 listopada 2020

Przystanek CXV: Wiara Nadzieja Miłość Jagodzińska

          

Autor: Monika Jagodzińska
Tytuł: Wiara, Nadzieja, Miłość
Wydawnictwo: Psychoskok
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 120
Gatunek: Literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Cóż... <Hipnoza: jesteś różowym cukierkiem, słodkim cukiereczkiem omnomnom!>


Aaa... a w sumie to nie wiem, jak bym ten temat miała zacząć. Tak się zdarza. Kocyk chce coś dodać? Ok, więc przechodzimy dalej.
Jagodzińska... Jagodzińska... Tak, nigdzie nie dzwoni. To młoda autorka, nie całkiem nowa na rynku, ponieważ trochę jej książek się pojawiło, a w swoich tekstach często zawiera problematykę społeczną. Czyli takie pisanie z misją. Ale spoko, to można cenić.
Dlatego spodziewałam się, że druga książka na koncie autorki (tadaaa! to właśnie ta) będzie... no cóż, na poziomie. Jakimś konkretnym. A w sumie było... 
Główną bohaterką książki jest Diana, jeszcze gimnazjalistka (czaicie, że niedługo to będzie znaczyło tyle co "kosmita"? Gimnazja usunęli!). Teren dorastania, swoistego buntu, potrzeby zmian. Diana jednak nie radzi sobie i o tym jest cała książka. O relacjach nastolatek z płcią przeciwną, problemem otyłości i postrzegania jej przez innych, bulimii, zaufaniu względem dopiero co poznanych, znanych a rodziny, temat "klasowego kozła ofiarnego"... Nagromadziło się tu tego sporo, ale to akurat nie problem, szczególnie gdy doczyta się informację "na faktach autentycznych" (na własnych przeżyciach autorki). Pojawia się również przeplatanie czasów - Diana przyszła wspomina przeszłe lata. Trochę mylące, ale ok. Zdarzył się również ciekawie poprowadzony wątek romantyczny, może trochę za romantyczny na tle chłopaka poznanym na rowerze.
No cóż. Ogólnie rozumiem zamysł, celowość też jest znaczna, emocjonalność spora. Spodobał mi się pomysł rzeczywistego podziału na 3 rozdziały: Wiara, Nadzieja i Miłość. Rozmiar książki też jest nieznaczy. Finał pozytywny, morał obecny, nawet nutka faktów. Zagubił mnie jednak przede wszystkim nachalny tok narracji - przemęczony, naładowany szczelnie typowym słowotokiem, czasami nieprzemyślanym. Ja rozumiem, że nastolatki to sporo bajdurzą, ale bez przesady. To też ludzie. Emocje, uczucia czy odczucia bohaterów można zarysować w inny sposób, mniej męczący. Bardziej klarowny. Trochę szkoda, bo w zasadzie pomysł był, historia się pojawiła, ale z jej oddaniem był problem.
Podsumowując: jako lektura z przeznaczeniem dla nastolatków i misją do wprowadzenia - super. Nawet bardzo. Przypomina mi w tym wielką Rosiek z "Pamiętnika narkomanki", ale tamtejszy styl był dopracowany, łatwy do czytania, nie męczył tak czytelnika, mimo że przecież temat również nie był łatwy i zdarzały się "odloty" (wpasowane do tematu). Tutaj popracowałabym mocniej nad narracją, bardziej przystępną, ponieważ ona właśnie popsuła cały przekaz.

piątek, 20 listopada 2020

Rozkład jazdy

 Jako że rok się kończy (przesadziłam? Ja? Znowu?), należałoby przygotować się na KONIEC.

W sensie roku. Kto wie, może pożegnamy też w końcu gorączkę pandemii i wszystkiego, co się z nią wiążę. Bo nie wiem jak wy, ale ja mam już trochę dość...


W każdym razie będąc w temacie dalszych książkowych lektur, plany do końca roku malują się dokładnie tak:

- R. E. Carter seria "Czarny mag" (tak, wciąż męczę ostatni tom - kto by zgadł)

- Dorota Terakowska "Córka czarownic"

- Dorota Terakowska "W krainie kota"

- Mariola Sternahl "Ocean uczuć" 

- Marta Kisiel "Małe Licho" tom I

- Monika Jagodzińska "Wiara, Nadzieja, Miłość"

- Alice Broadway "Blizna" tom III

- Klementyna z Tańskich Hoffmanowa "Dziennik Franciszki Krasińskiej"

- Jarosław Iwaszkiewicz "Dziewczyna i gołębie"

- Amanda Hocking "Zamieniona" tom I

- Katarzyna Grochola "Zdążyć przed pierwszą gwiazdką"

- Joanna Chmielewska "Nawiedzony dom"

- Roald Dahl "Charlie i fabryka czekolady" vs film

- H. P. Lovercraft "Coś na progu"

- Krystyna Nepomucka "Miłość niedoskonała" tom I

-  Jurij Andruchowycz "Dwanaście kręgów", "Moscowiada"

- Serhij Żadan "Depeche mode", "Big mac"

- Pamiętnik Dawida Rubinowicza

- Wiesław Kielar "Anus mundi"

- August Kowalczyk "Trylogia kolczastego drutu"

- Ryszard Henryk Kordek "Blizny krwawią"

- Art Spiegelman "Maus"

- Primo Levi "Czy to jest człowiek"

- Viktor E. Frankl "Człowiek w poszukiwaniu sensu"

- "Numery mówią: wspomnienia więźniów KL Auschwitz" praca zbiorowa

- "Bajki z Auschwitz" praca zbiorowa


poniedziałek, 16 listopada 2020

Przystanek CXIV: Unicestwienie VanderMeer

     

Autor: Jeff VanderMeer
Tytuł: Unicestwienie (cykl "Southern Reach" tom 1)
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 232
Gatunek: Science fiction
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk uległ hipnozie poksiążkowej, co chyba dobrze wróży tej pozycji>

Żródło: matras.pl

Ha! Zdziwieni? Nie będzie przystanku numer 113, wcale mi nie przykro! <Kocyk, zamknij się, zaklej się krówkami>

Są takie książki, po których należy się parę dni ciszy, ponieważ czytelnik sam nie wie, gdzie tę konkretną lekturę przypisać, gdzie umiejscowić. Jest naprawdę ciężka i wymagająca, co podobno jest normalne u tego autora (to moja pierwsza z nim przygoda) i bynajmniej nie stanowi to minusa, a raczej preludium większych przemyśleń, ponieważ wiele rzeczy możemy odnieść do naszych czasów współczesnych, mimo że to typowa pozycja science fiction. Okej, przyznaję, trochę po prawdzie cierpię również na groźną cywilizacyjną chorobę pod tyłułem: "wieczny brak czasu", a jakoś od marca na "wszystko przez pandemię", więc proszę mnie nadmiernie nie oceniać. No chyba że pozytywnie.

Przyznaję, że ucieszyłam się, gdy dowiedziałam się, że "Unicestwienie" to część 1 serii "Southern Reach" - po pierwsze dlatego, że zaczęłam (wreszcie!) od właściwego tomu (patrz: dziwne przypadki z Kisielową), a po drugie ze względu na nadzieję, że tajemnica zostanie rozwiązana wraz z następnymi częściami i jednak nie zostanę z niczym. Należy przyznać, że tylko po tym jedym tomie pytań się namnożyło i bardzo bym chciała na nie otrzymać odpowiedź... A ta przygoda niesamowicie mnie pociąga.

Jeff VanderMeer to niezwykle ceniony autor i teraz już wiem dlaczego. Wyrafinowany styl, wyszukany język, niebanalny pomysł, ogromnie przemyślana fabuła i tak można mnożyć i mnożyć. Wystarczy chyba wspomnieć, że często jest stawiany obok Philipa Dicka ("Człowiek z Wysokiego Zamku" - kiedyś cię dopadnę!), a moim skromnym spolszczonym zdaniem również spokojnie obok Stanisława Lema czy Jacka Dukaja (wystarczy przeczytać dla przykładu opowiadanie "Katedra") - to ten sam styl, przesycony naukowym nazewnictwem (często zmyślonym na własne potrzeby), rozbudowanymi porówaniami czy rozwiązaniami poszukiwanymi w typowo encyklopedycznych pozycjach. Pomimo zwięzłej wersji wydarzeń na ponad 200 stronach, to przygoda ciężka, toporna wręcz, jakby czytelnik dostał porządnie w twarz z co najmniej 600-stronicowej cegły. Tak, wiem, to boli (nawet dosłownie, bo w zeszłym tygodniu zarwała mi się półka z takimi cegłami). Auć.

Ale wracając do typowo mentalnego bólu: miejscem tajemniczej akcji tego tomu jest Strefa X. Nazwa wiele wskazuje. Niewiadomo, jak powstała, ale winę rzuca się na wojsko, które obok tej strefy posiada bazę. Jakaś ekologiczna katastrofa. Rządzi się własnymi, nieznanymi i niezrozumiałymi prawami, toteż organizuje się naukowe wypady, by ją wreszcie zbadać, ale ona regularnie wymyka się wszelkim opisom. Członkowie jedenastu pierwszych ekspedycji do Strefy X umierali, popełniali samobójstwa lub zabijali się nawzajem, a nawet nagle wracali, całkowicie odmienieni i pozbawieni pamięci, jak tego dokonali. Dwunastą wyprawę tworzą wyłącznie kobiety, a wśród nich jest i nasza główna narratorka. Nie znamy jej imienia, w zasadzie nikt nie wymienia żadnych imion, nazywa siebie po prostu "biolożką" i jest nią z wykształcenia (oraz wręcz chorobliwego zamiłowania).

Akcja książki rozpoczyna się wraz z przybyciem dwunastej wyprawy do Strefy X, wpomnianej biolożki, antropolożki, geodetki i wiodącej grupę psycholożki. Językoznawczyni zrezygnowała w ostatniej chwili, co według mnie było smutne, bo to akurat bliższe mi rejony wiedzy... Ale cóż. Powoli dowiadujemy się co nieco o życiu głównej bohaterki, jej zainteresowaniach (szczególnie o basenach pływowych, występujących w książce nader często), dziwnym małżeństwu (mąż w sumie rywalizował z jej "dziwnością"), ale także szczegółach przygotowań do wyprawy, szkoleniu, radykalnym nakazom wyprawy, celach całej grupy, ale i poszczególnych członków, mimo że bohaterowie są opisywani dość zwięźle, wręcz z naukową obserwacją, jakbyśmy spoglądali na nich przez mikroskop. No cóż, niektóre cechy są po prostu nieważne w oczach biolożki.

Potem jednak akcja komplikuje się z każdą przeczytaną stroną. Co najciekawsze - nawet rzeczy uważane początkowo za fundamentalne zostają poddane wątpliwościom. Ciężko jest stwierdzić, co jest prawdą, co dzieje się z główną bohaterką i członkami jej załogi. Strefa X wpływa na ludzkie umysły i zmienia każdego, ale ta "zmiana" jest zupełnie inna niż początkowo zakładamy. Wiele szczegółów doprowadza nas do względnej prawdy, nim sama biolożka je uzna, ale jest to zrozumiałe dla czytelnika - niektórych prawd nie chcemy przyjąć do wiadomości aż do samego końca.

Biolożka jest w ogóle ciekawą postacią. Jak już wspomniałam, biologia, obserwacja fauny, a głównie flory to jej konik, jeśli już nie prawdziwa mania, co wpływa na jej ekscentryczne postrzeganie świata, również tego w Strefie X, którym jest ogromnie zafascynowana (to dlatego tam wyrusza). Polubiłam ją również za potrzebę nadawania nazw istotom nawet już skatalogowanym. Zresztą, to nie jest postać schematyczna, porównywalna z całą rzeszą bohaterów - niet, biolożka stoi od nich daleko, jak przystało na introwertyczkę. Mnie najbardziej zaciekawiła postać Pełzacza i jego wpływu na otoczenie - to jest właśnie coś, co bym chciała poznać bliżej oraz powód, dla którego będę się bawić w łapu capu w księgarniach internetowych. Wracając ponownie do biolożki, wydaje się, że prócz mikroskopu w głowie i zdolności analizy wszystkiego co się rusza bądź nie, nie posiada ona żadnych innych odczuć czy emocji, a jednak idzie ona tam, gdzie wcześniej był jej mąż (choć powód ten potrafi wytłumaczyć inaczej). Uważam, że postać kobieca opisana przez męskiego autora straciła nader mocno na swojej emocjonalności właśnie dlatego, że stworzył ją mężczyzna, a nie potrzeba, ale mogę się mylić. Fascynują mnie międzypłciowe sposoby pisania (fajna nazwa, zaklepuję ją!), śledzenie ich różnic i już sobie wyobrażam, jak stworzyłaby ją pisarka. W gruncie rzeczy w tego typu science fiction nie przodują kobiety (w stylu tak mocno naukowym), jeśli w ogóle którakolwiek łapie się za ten gatunek. Jeśli ktokolwiek zna, proszę mnie zaznajomić.

Podsumowując: cały pierwszy tom to podróż do Strefy X, miejsca rodem z postapokaliptycznych scenerii, ale także w głąb psychiki głównej bohaterki, postaci nader złożonej i niejednorodnej, dzięki czemu ta podróż jest tak interesująca. To książka wymagająca i dlatego jestem ciekawa, co by z nią zrobiła młodzież (choć pewnie najwyżej origami - tak, pesymista ze mnie). Pomimo biologiczno-wyrafinowanego stylu, ten tom czyta się dobrze, a lektura wciąga, szczególnie przez nieźle nakreślone tajemnicze miejsce, które po prostu chcemy odkryć, zrozumieć za pomocą metod biolożki. Choć osobiście nie chciałabym już czytać o kolejnych basenach pływowych...

poniedziałek, 9 listopada 2020

Przystanek CXII: Rok 1984 Orwell

     

Autor: George Orwell
Tytuł: Rok 1984
Wydawnictwo: Muza
Rok wydania: 1950
Ilość stron: 360
Tłumacz: Tomasz Mirkowicz
Gatunek: Literatura piękna, antyutopia
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? This is a WAR and this is SPARTAAAA! <nie pytajcie, proszę...>


No to teraz coś z klasyków pójdzie na ruszt. Orwella nie ma co przedstawiać, wszyscy kojarzymy go ze szkoły z kolejnego jego klasyka ze słynnym hasłem: "Wszyscy są równi, ale niektórzy równiejsi". Ta konkretna to książka-masakra, która zmienia schematyczne spojrzenie na świat i to jej największy plus. Sporo kontekstów przeszło już do popkultury, nie wszystko jednak można tak po prostu przejąć.
"Wielki Brat Patrzy" - to hasełko znamy z reality show, które zdobyło ogromną sławę i które świecą swoją przerobioną formą do dziś (choć osobiście wolałabym, by nigdy nie powstało to coś w rodzaju "Wyspy miłości", bleee), wzięły swój początek właśnie dzięki inspiracji tą konkretną książką Orwella.
Świat, w którym każda ludzka jednostka znajduje się pod kontrolą (ciągle podsłuchiwana i podglądana przez m.in. teleekrany), zdominowana przez władzę oraz własną samokontrolę (by bodaj Boże nie podpaść władzy), wszechobecny strach, bezradność i samotność, gdzie nawet miłość to zbrodnia, a pojęcia „wolności” i „sprawiedliwości” po prostu nie istnieją. Wielki Brat stoi na czele Partii, bunty tłumione są przez Policję Myśli, a historia bez przerwy modyfikowana na potrzeby chwili. Sąsiad, rodzina, nawet dziecko mogą donieść na jednostkę odpowiednim służbą, nie istnieje przecież coś takiego jak miłość rodzicielska czy wdzięczność dziecka do rodziców. Za nawet najmniejsze przestępstwo grozi śmierć i usunięcie śladów istnienia. Słowem: książka ukazuje idee komunizmu w największym rozkwicie, w całej swojej esencji, do której w pewnym sensie w historii jednak doszło. Autor przewidział te dzieje, spodziewając się, do czego może dojść po II wojnie światowej. Czy był jedyny? Pewnie nie. Znając brutalność polityki, tak było pewnym sferom wygodniej i korzystniej finansowo.
Głównym bohaterem książki jest Winston Smith, pracownik Ministerstwa Prawdy. Jego praca polega na wymazywaniu nazwisk nieżyjących osób, a także wszystkiego, co negatywnie wpływa na odbiór władzy. Jego problem zaczyna się wtedy, gdy analizuje dane przypadki, zaczyna się zastanawiać - popełnia myślozbrodnię. Częściowo zostaje zachęcony do kolejnych buntów, częściowo sam odkrywa spisek i postanawia się przeciwstawić władzy, odnajduje podobnie myślącą duszę. Końcówka wprawia czytelnika w zaskoczenie, mimo że jest to książka nie pierwszej młodości. Zresztą, ja Orwella kocham, nawet infantylnie zarysowany przez szkołę "Folwark zwierzęcy" jest dla mnie niesamowity, także w związku z jego myślą przewodnią.
Podsumowując: warto. Ogólne idee tej pozycji każdy z nas już będzie w miarę łapał, ale to książka głównie na myślenie, ukazanie perspektywy, do czego może doprowadzić kontrola i ślepe wypełnianie obowiązków oraz nieprzemyślane bunty z ferelnymi pseudoprzywódcami. Brak celowości, koncepcji, myśli przewodniej itp. Może książka jest stara i pochodzi z tego 1950 roku, ale my się od tego czasu niczego nie nauczyli, nie ma co się oszukiwać.
Historia lubi się powtarzać. Taki pesymizm. To też główna cecha tej książki...

piątek, 6 listopada 2020

Przystanek CXI: Samotnośc bogów Terakowska

    

Autor: Dorota Terakowska
Tytuł: Samotność bogów
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 1998
Ilość stron: 260
Gatunek: Literatura piękna, fantastyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? A kogo to obchodzi? <nie rozmawiam z wrednym Kocykiem, bo wypił mi całą herbatę i muszę iść do sklepu>

Źródło: lubimyczytac.pl

Spokojnie, nie zamierzam Terakowskiej przerabiać przez cały listopad (jej książki w końcu kiedyś się kończą, to nie King :P), ale jeszcze muszę poukładać sobie parę rzeczy, zanim przejdę do innych pozycji, więc wykorzystam znowu twórczość tej pani, aby... co tu ukrywać, zyskać na czasie :)

Omawiana tu powieść również krąży wokół tematów religijnych. Akcja dzieje się, powiedzmy pokrótce dawno - bardzo dawno - czasy wręcz średniowieczne, w czasach mitologii słowiańskiej. Starzy bogowie (pogańscy, żądni krwawych ofiar) odchodzą na rzecz nowych (bardziej... wyrozumiałych), ale nie potrafią się z tym pogodzić. Albo po prostu walczą o przetrwanie. Stary bóg, Bezimienny, staje do walki o rząd dusz z Bogiem Dobroci. Nawet wioska zmienia się w związku z nowymi, bardziej "cywilizacyjnymi" wpływami. Niestety, religie bez przerwy ewoluują, odchodzą starzy bogowie i przychodzą nowi, a to tok ciągły i nieprzerwany.

Cała książka zasadza się na pewnej teorii, że ludzie sami tworzą sobie bogów, ich kult, a dzięki tej ich wierze dają im życie. Piękne idee tworzone wokół niej (przypomina proste piękno filozofii Jezusa) z czasem są wykorzystywane i w konsekwecji niszczone przez złe intencje. Podniosłe kulty stają się płaskie, religia zostaje zmniejszona do roli narzędzia, środkiem do osiągnięcia celów kapłanów, tych czujących się lepszymi od reszty społeczeństwa, wiara ludzi wykorzystywana i niszczone są przez żądze władzy i bogactwa. Jak widać, wiele szczegółów można odnieść do rzeczywistości.

Głównym bohaterem książki jest Jon, członek słowiańskiego plemienia, który ratując tonącą dziewczynę, przepływa rzekę i staje na zakazanym drugim brzegu. Od tego momentu zaczyna słyszeć głos wzywającego go pradawnego zapomnianego boga. Później, jako dorosły już mężczyzna wyrusza, aby wypełnić swoje przeznaczenie i tutaj wątki zaczynają się mieszać i akcja przyspiesza, przez co trzeba się sporo namęczyć, by wszystko sobie połączyć w czytelniczym mózgu.

Ostatnią kwestią, którą poruszę, jest język powieści. Tutaj staje się bardziej wymagający, dochodzi filozofia oraz motyw dobra i zła, co akurat w książkach pani Terakowskiej często się pojawia. Może nie walki między nimi, ale dotyczący pewnych przemyśleń. Akcja znowu nie jest tak ważna, by przeważyła nad emocjami, które się tam pojawiają, ale wiele rzeczy należy się domyślać i odgadywać, przekładać na własne przemyślenia, co nieco komplikuje odbiór, ale pozytywnie. Czasem książkę należy odłożyć na trochę, by ją przetrawić, zanim dojdzie się dalej.

Podsumowując: ja jestem całą sobą za, co widać po ocenie, bo to Terakowska. Uważam, że "Tam gdzie spadają anioły" jest lepsza, ale ta dotyczy po prostu innej tematyki, trudno więc oceniać. Ten mniej mi podszedł, co może być bardzo subiektywne. Jest to książka bardziej filozoficzna, troszkę w stulu "Labiryntu" Kate Moss, na pewno nie na lekkie wieczorki z herbatką i Kocykiem (pilnujcie swoje kubki przed Kocykami!), a raczej na serię zadań z przeznaczeniem na tydzień.

czwartek, 5 listopada 2020

Przystanek CX: Tam gdzie spadają anioły Terakowska

   

Autor: Dorota Terakowska
Tytuł: Tam gdzie spadają anioły
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 1999
Ilość stron: 312
Gatunek: Literatura piękna, fanstasyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Taaaak! <Kocyk lata po całym pokoju, udaje chyba aniołka>

Źródło: ecsmedia.pl

Jako że seria "Czarnego Maga" wciąż nie jest dokończona, a książka Sternahl do mnie jeszcze nie przybyła i w ogóle poczta spóźnia się podobno z powodu pandemii, więc biorę się za inne zaległości, czyli Dorotę Terakowską. Z plusów kończę jeszcze "Unicestwienie" Jeffa Vandermeera, które wciąga do końca, więc niedługo parę słów o tej pozycji się pojawi.

Główną bohaterką yej konkretnej książki jest dziewczynka o imieniu Ewa, która utraciła swego Anioła Stróża. Bez jego opieki zaczyna ciężko chorować. Z prawdziwych emocjnonalnych chwil przechodzimy do metafizycznej sfery. W bezdomnym należy doszukiwać się cech anielskich, w łabędzich piórach kompletnie innego właściciela. W końcu okazuje się, by Ewa mogła wyzdrowieć, musi wspomóc swojego Anioła, aby wygrał ze swym bratem bliźniakiem, Aniołem Ciemności. Czytelnik jednak musi sam się zorientować w relacji złotej trójcy, kto jest zły, dobry i co to w ogóle znaczy, o przepięknym pomyślenie na imiona - kolejno Ewa, Ave i Vea - sam musi doszukiwać się sensu oraz wzoru. 

Jest to piękna forma tłumaczenia, dlaczego ludzie zapadają na tak ciężkie choroby, szczególnie w obrazie dziecka, które musi zrozumieć swoją sytuację również w kontekście rodziny i bliskich. Ewa niemal brutalnie chwyta się brzytwy, aby nie siedzieć w miejscu, tylko szukać sensu i coś robić, wykonuje zadania, aby wspomóc swojego Anioła, a finał bije na kolana. Relacja dwóch Aniołów jest również bardzo interesująca, na tle walki Dobra ze Złem, ale także na tle wyraźnie biblijnym, ze sporą wiedzą chrześcijańską, w której autorka bardzo dobrze się orientowała i dlatego nieźle lawirowała pomiędzy tematami. Chyba nigdy tak wiele nie nauczyłam się z prawie gatunku fantasy.

Podsumowując: nic więcej nie zdradzę, choć już i sporo powiedziałam. Książka jest myślę bardziej przeznaczona dla młodszego czytelnika, dość metaforyczna, wręcz metafizyczna, dotyka tematu śmierci. Bardziej kobieca. Nie ma tam rwącej akcji, wszystko jest powolne i stonowane, skierowane na emocje, ale to są właśnie cechy twórczości Terakowskiej. Także niesamowita wyobraźnia.

środa, 4 listopada 2020

Przystanek CIX: Szaławiła Kisiel

   

Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Szaławiła (seria "Dożywocie" tom 2,5)
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2017
Ilość stron: 40
Gatunek: Fantastyka, mitologia słowiańska
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk robi sobie właśnie kisiel do lektury i ma wszystko w... nitkach>

Źródło: emp-scs-uat.img-osdw.pl

Trochę dziwnie, kiedy się najpierw czyta resztę (poczynając od ostatniego tomu), a dopiero na końcu opowiadanie wyjściowe. Niemniej czego nie robi się z miłości do Bazylka? No właśnie. Ale laicy mnie nie zrozumieją, więc należy się wytłumaczyć. Warto dodać, że to opowiadanie znajduje się także w zbiorze opowiadań "Pierwsze słowo", o którym to tomie pojawi się słów więcej w późniejszym czasie.

Główną bohaterka tego zwięzłego opowiadania, hucznie objętego mianem tomu 2,5 serii "Dożywocie", jest nasza kochana lekarka, Oda z tomu III "Oczy uroczne". Należy wspomnieć, że dwa pierwsze tomy "Dożywocie" oraz "Siła niższa" w zasadzie nie są ze sobą związane (łączy je wyłącznie miejsce wydarzeń oraz ostatnia munitowa scena z "Szaławiły"). Odświeżenie: wydawnictwo Mięta w kwietniu 2022 zapowiedziało, że podpisano umowę z Kisiel na serię dotyczącej Bazylka i Licho - a więc nie jest to koniec historii tego koziego czorta.

O czym to? Wspomniana Oda postanawia się odseparować do reszty od życia po śmierci (skomplikowanie) bliskiej osoby i uciec w dzicz. W tym celu udaje się na... cóż, zadupie i tam zapuszcza korzenie. Jak to się robi? Otóż kupuje się kawałek ziemi i dom na allegro, idąc kompletnie za ciosem i wbrew oczekiwaniom czy poradom bliskim. Bez wody, prądu, ale mam nadzieję, z szambem (tego nie wiem, zakładam). Nic nie wie, gdzie w zasadzie zamierza zamieszkać, ale o to chodzi w tym opowiadaniu, by to odkryć. Zresztą, coś ją chyba ciągnie do tego miejsca. Mieć jakiś cel poza ogarnianiem się, gdy nagle odwiedza (nawiedza?) cię niesforna rodzina i wypytuje o powody tak skrajnych decyzji. A potem wyskakuje diabeł, ulubieniec publiczności. No nic, tylko przeczytać. Całe to krótkie opowiadanie skupia się głównie na procesie godzenia się Ody z przeszłością i poszukiwaniu siebie we współczesnym bycie, stanowi również zapowiedź serii o "Małym Lichu" (trochę dziwacznie, ale nie mnie oceniać). Występują rzecz jasna obok wpływy mitologii słowiańskiej, nie będącej wyłącznie zwykłymi legendami, postaci z nią związane.

Podsumowując: "Szaławiła" to tylko wstęp do właściwej przygody (do tomu "Oczy uroczne", w zasadzie obowiązkowa baza), wstępne poznanie Bazylka (najlepsza postać ever! wciąż z kozią wadą wymowy i nieco więcej tym razem o jego tatusiu), zakrojona przyjaźń z Rochem, pojawia się również dosłownie na sekundę tajemniczy aniołek. Słowem: wszystko, co fani Kisiel znają z innych części/ serii/ książek/ tomów (wtf, czemu ja tak wymieniam?!). Ogólnie nie jest źle, ale ja bym osobiście tak krótkie opowiadanie nie ujmowała w osobny podtom w liczbie 2,5, tylko na hurra połączyła jako dodatek gratisowy do któregoś z tomów. Najlepiej jako początek dokładnie do tomu "Oczy uroczne". Mniej zmyłki dla czytelników i przynajmniej ten rozgardiasz jakoś prezentowałby się milej. Ale cóż, nie jestem wydawcą.

Tak PS. czy ktoś ogarnął, jakiego koloru oczy ma w końcu "Małe Licho"? Bo w "Szaławile" posiada chabrowe, a w "Dożywociu" - tęczowe... Nie, że się czepiam (tak, się czepiam!).

wtorek, 3 listopada 2020

Przystanek CVIII: Wiem, jak wygląda piekło Dąbrowska/ Krajewski

   

Autor: Alina Dąbrowska w wywiadzie z Wiktorem Krajewskim
Tytuł: Wiem, jak wygląda piekło
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 368
Gatunek: Literatura faktu, wywiad/ rozmowa
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kocham, kocham, kocham!

Zdjęcie: litera.pl

To pozycja, która zaskoczyła mnie z wielu powodów (także cenowo ^^, drugie wydanie). Po pierwsze była na nią przecena (a tanie wydania wspomnień obozowych to moja pięta achilessowa), po drugie sposób ich przedstawienia. W erze odchodzenia ostatnich świadków II wojny światowej, wspomnienia II pokolenia (dzieci Świadków, postrauma) zaskakują mnie co nie miara, ale Wiktor Krajewski przeprowadza wywiad z żyjącym Świadkiem i przekombinowuje formę na coś zupełnie innego. Nowego. A ja lubię nowości!

Krajewskiego należy kojarzyć, bo on popełnij już taki numer w przeszłości przy jego słynnej "Łączniczce" (debiut w 2015). Zajmuje się literaturą faktu i takie wywiady to jego specjalność, dopiero ostatnio odszedł nieco dalej na rzecz po prostu literatury pięknej, ale z biograficznymi zapędami w "Chciałbym nigdy cię nie poznać" (wydana teraz, w 2020). Ogólnie uważam go za bardzo dobrego autora i mimo że dla tej książki nie przynoszę oceny 10/10, to jednak nie żałuję, że ją przeczytałam, a do samego Krajewskiego wciąż mam niezachwiany szacunek i zamierzam w przyszłości dalej go czytać. Nie rozczarował mnie, po prostu wykonanie jego idealnego pomysłu miało swoje wady. 

Książka jest wywiadem, formą bardziej jednak przypominającą rozmowę z Aliną Dobrowską, byłą więźniarką m.in. KL Auschwitz (od 1942). Dostała się tam za działalność konspiracyjną, ogólnie przeszła przez 5 obozów oraz dwa marsze śmierci. Nic dziwnego, że do Oświęcimia przyjechała dopiero po 50 latach, nie potrafiąc wcześniej stawić czoła przeszłości. Jest to postać nieodłącznie związaną z działalnością muzum w Oświęcimiu, do dzisiaj stara się na miarę swoich sił uczestniczyć w wydarzeniach muzeum w Oświęcimiu, jeździć na spotkania z młodzieżą i dzielić się własnymi wspomnieniamiNiestety ze względu na pandemię nie prędko będzie nam dane zobaczyć ją na spotkaniach, strasznie tego żałuję, ponieważ jeszcze nigdy nie było mi dane ją poznać osobiście, znam ją wyłącznie z opowieści oraz kilkumetrowych spotkań (bo ja również uczestniczę w wydarzeniach muzeum) i nigdy nie miałam odwagi pójść zagadać, taki ze mnie nerd. Dąbrowska to jeden z ostatnich Świadków tego wycinka historii, jeśli nie naprawdę ostatni (urodzona w 1923, dziś ma 95 lat!), ponieważ współcześnie do muzeum przyjeżdża pokolenie 1,5 (dzieci, które dostały się do KL Auschwitz lub urodzone tam). Poniżej podaję link do Instytutu Pileckiego, na którym jest link ze sfilmowanymi jej wspomnieniami, jeśli ktoś by miał ochotę ją bliżej poznać:

https://instytutpileckiego.pl/pl/zbiory/swiadkowie-epoki/alina-dabrowska-cz-3

Występowała również w internetowym talk-show „7 metrów pod ziemią”. Na pewno nie jeden ją rozpozna.

Dlaczego ja jestem taka zaaferowana tą konkretną książką? Ponieważ w niej pozycja narratora często wysuwa się przed postać Świadka, normalnie otoczonego aureolą świętości. Owszem, Krajewski oddaje chołd Dąbrowskiej (nawet za bardzo), ponadto nader wyraźnie zaznacza swoją pozycję. Mnie to początkowo strasznie przeszkadzało, ale nie jest to błędny zabieg, po prostu nowe ujęcie. Narrator co trochę wtrąca swoje trzy grosze, przejmuje pałeczkę we wspomnieniach Świadka. Żywo się wtrąca. Dokładnie zarysowuje swoje emocje w konkretnych sytuacjach, obrazując czytelnikom swoją relację z osobą, którą robi wywiad, jego odczucia.

Jakiś czas temu omawiałam "Mój Auschwitz" Władysława Bartoszewskiego. Tam jako autor wskazywany jest ten były więzień, mimo że tak naprawdę jest to jego rozmowa z Piotrem M. Cywińskim i Markiem Zającem. Ich rola jednak wykrusza się wyłącznie do zadawania pytań, powodowania pewnych reakcji i szybkiego wycofywania się w nicość. Obserwacji z daleka, panowania nad sytuacją, aby były więzień KL Auschwitz czuł się w miarę swobodnie i chętny do zwierzeń. Taka właśnie forma występowała zawsze, dopiero Krajewski ją przełamuje. Po pierwsze swoje pytania wciela w pełny tekst, opisując powody ich zadawania, często poetycko (sic!), wręcz na bogato relacjonuje swoje obserwacje. Do tej pory takie przełamanie widziałam wyłącznie w tekstach pokolenia II (i dalej), gdzie powstają naprawdę hubrydyczne formy.

I warto powiedzieć coś o wadach. Owszem, spodziewam się, że taka forma przedstawienia nie każdemu się spodoba i pewnie dlatego książka szybko trafiła na przecenę (helloł, jest z 2019 przecież). Ja miałam z nią problemy, za nim nie zaczęłam brać ją za swoistą ciekawostkę. Prawdziwy jednak kłopot stanowią momenty, gdy swoje obserwacje i spostrzeżenia narrator zaczyna brać jako fakty, bez dyskusji ze Świadkiem. Nie ulega również wątpliwości, przynajmniej w moim mniemaniu, że Alinę Dąbrowską chce widzieć jak Wisławę Szymborską, niby staruszkę w podeszłym wieku i furą opowieści, a jednak z sarkastycznym okiem i pewną "słodką złośliwością" w przestawianiu swojej przeszłości czy poglądów. Nie jestem pewna, czy to dobre, ponieważ np. ja uważam, że ona wcale taka nie jest, że to bardzo subiektywne odczucie, na które nie ma dowodów.

Podsumowując: pomysł niezły, tylko mam wrażenie, że autor się w tym przedstawieniu zagubił. Pomysł na przedstawienie odczuć odbiorcy uważam za plus, ale sposób ich opisu, tj. nafaszerowanie złożonymi metaforami, zbytnia pewność siebie, wręcz narzucanie swoich ocen bez konfrontacji ze Świadkiem uważam za wypaczony. Mam wrażenie, że Krajewski był tak podniecony swoim pomysłem, że bez większego namysłu rzucił się na taką formę przekazu, szykbo napisał i wydał, zanim się zastanowił. Szkoda, że nikt go przed wydaniem nie skrytykował. Alina Dąbrowska jest fantastyczną postacią i nie zamierzam jej w niczym ujmować, ale Krajewski narzuca się nam w przedstawieniu jej osoby z jakimiś litaniami, odami i innymi długimi formami pochwalnymi, przekształcając żywą przecież Dąbrowską w patriotyczny pomnik. Przepraszam bardzo, ale wystarczyło parę razy podkreślić jego szacunek do niej, bez tych epitaf, omg. Przez to czyta się tę pozycję momentami bardzo źle, szukając końca tej katorgi, a przecież nie o to chodzi, bo czytelnik naprawdę chce poznać Dąbrowską nawet z pozycji narratora, ale bez tworzenia z niej Matki Boskiej. Ona jest ikoną samą w sobie, nie potrzebuje różdżki Krajewskiego, por favor. Dlatego uważam, że dobrze byłoby wykorzystać ten sposób ujęcia jeszcze raz, ale bardziej pilnując swój entuzjazm.