niedziela, 31 marca 2019

Przystanek XX: Wilkołaki Stiefvater



Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł serii: Wikołaki z Mercy Falls
Wydawnictwo: Wilga
Rok wydania: 2009-2012 i wznowienia
Ilość tomów: 4
Gatunek: Literatura młodzieżowa, Fantastyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Stiefvater forever>

Tym razem o kolejnej serii tej autorki. Będzie o wilkołakach, przez co często porównuje się tę serię do zmierzchowych wampirów Meyer – niesłusznie. Owszem, jest o wilkołakach zakochanych w ludziach, znowu młodzieżówka, ale na tym podobieństwa się kończą. Nie spotkamy tutaj wielkich przerażających wilkołaków, które ludzi jedzą na śniadanie i zamierzają zapanować nad światem (no i zwykle są podporą głównych bohaterów, wampirów). Wilkołaki Stiefvater zmieniają się na zimę w zwykłe wilki, nie jest zbyt ich dużo i mieszkają wyłącznie w Mercy Falls.

Główną bohaterką (każdy tom, inny bohater) jest Grace. Od dawna obserwuje wilki za swoim domem, a w zasadzie wilka, który również obserwuje ją (taki złotooki). Sam dawniej uratował jej życie – ten błąd rodzicielski był dla mnie niezrozumiały, nie wiem czemu został wprowadzony – rzecz jasna, potem się zakochał. Poznajemy życie wilkołaków, które wygląda podwójnie, oba są od siebie zależne – zimą jest się wilkiem i za dużo nie pamięta się z tego czasu, a potem należy zając czymś czas do następnej zimy. Wilkołackie życie według Stiefvater nie jest idealne, jest więzieniem. Ponadto to czasowe – po jakimś czasie wilkołak zaczyna być prawdziwym wilkiem, pozbywając się swojej człowieczej formy na zawsze. Tego właśnie jest świadomy Sam, próbując nie zbliżać się za bardzo do Grace.

Jak można się tego spodziewać, Sam w końcu będzie z Grace, ale i życie dziewczyny okaże się nie takie, jakim brała (i spoiler: być może odkryła lek na wilkołatctwo, więc życie u boku Sama może jednak mieć przyszłość). Miłość między Grace i Samem opiera się na papierowych żurawiach i cytatach z poezji Rilkiego, co nadaje całości lekkości. Akcja książek rozwija się powoli, czasami leniwie się wlecze, ale właśnie w tym tkwi urok tej serii (choć bywają mocniejsze momenty, jak polowanie na wilki, bo ktoś wpadł na pomysł usunięcie wilczego rezerwatu). Pojawiają się również inne postaci, poznajemy coraz to nowe tajemnice. Z nich wszystkich to Cole wywiera największe wrażenie, znudzony życiem gwiazdy zespołu Narkotika (pojawiają się fragmenty jego tekstów, równowaga do poezji Grace i Sama), postanawia zostać wilkiem i z tego to powodu trafia do Mercy Falls, zresztą skrywa więcej sekretów (chodzi o to, by nie wiedzieć od razu wszystkiego). Przeszłość się o niego upomni w formie Isabel.

Jak wszystkie powieści Steifvater (z wyłączeniem „Wyścigu śmierci”) ta seria ma piękne okładki, choć drugie wydanie było jeszcze lepsze (polecam te z Wydawnictwa Wilga). Były już chyba cztery wznowienia? Ostatnie w 2016… Warto zwrócić uwagę na tytuły poszczególnych tomów – „Drżenie”, „Niepokój”, „Ukojenie”, „Grzesznik”. Z pozoru są ładne, poetyczne i tylko świetnie wpasowujące się w krajobraz domowych biblioteczek, jednak dopiero w trakcie czytania odkrywane jest ich znaczenie.

„Wilkołaki z Mercy Falls” stanowią przyjemną lekturą, a Stiefvater po raz kolejny pokazała się w formie. Metafory jakie tam się pojawiają są cudowne, każdy fragment wydaje się układany przez rok, uważnie dopracowując poszczególne słowa. To właśnie forma tych książek cieszy smak czytelnika, wydarzenia są tylko tłem, aby się nie zanudził. Dużo kręci się wokół uczuć bohaterów – Cole, Isabel, Sama i Grace – ich rozterek (sercowych i nie tylko) i strachu przed nadchodzącą przyszłością. Śmierć i rozstania również nie są obce tej historii.

sobota, 30 marca 2019

Przystanek XIX: Raven Boys Stiefvater


Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł serii: The Raven Cycle
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2013-2016
Ilość tomów: 4+dodatki
Gatunek: Literatura młodzieżowa, Fantastyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kocyk pod wielkim wrażeniem! Będzie jeszcze długo

No i zaczyna się podsumowanie mojej ulubionej zagranicznej autorki, Maggie Stiefvater. Nim nie pojawi się jej kolejna powieść (lub kolejne dodatki do poprzednich serii), warto prześledzić dotychczasową twórczość. Zacznę od końca, czyli od najnowszej serii (ostatnim wydaniem są "Przeklęci święci", ale ta lektura jeszcze przede mną).

Blue, dziewczyna z rodziny wróżek, jasnowidzących (nazbyt) ekscentrycznych pań, które ją wychowują czuje się wyobcowana, ponieważ jako jedyna nie ma tego daru (wzmacnia za to widzenie innych). Mieszkają w kompletnie nieznanym miasteczku o nazwie Henrietta, pod adresem przywodzącym na myśl miejscówkę Sherlocka Holmesa (tym razem: 300 Fox Way), z wiecznie dzwoniącymi telefonami, przerażonymi klientami i błahymi wydarzeniami, których przebieg zna każda kobieta w tym domu, za wyjątkiem Blue. W teorii jest zwyczajną dziewczyną, myślącą odmiennie od szerzy szkolnych kolegów, ale z powodu „dziwności” swoich opiekunek, nie ma przyjaciół i jest traktowana inaczej przez całą szkołę. Pracuje, starając się jak najszybciej zebrać pieniądze i pójść na studia i w ogóle opuścić to miasto (uciec). Ach, jeszcze jedno: z jej życiem wiąże się tylko jedna przepowiednia – jeśli pocałuje chłopaka, którego kocha, on umrze.

Proste plany przyszłościowe komplikują się, gdy dziewczyna po raz pierwszy w specjalnym dniu dla zmarłych widzi młodego chłopaka i z nim rozmawia (kobiety siedzą na cmentarzu i spisują nazwiska osób, które w najbliższym czasie umrą; taka praca). Sprawa z Ganseyem, bo tak się przedstawia, i jego przyszłość są więc stosunkowo jasne.

Nie, dziewczyna nie zamierza w imię niesprawiedliwości (chłopak ma w końcu umrzeć za wcześnie) desperacko szukać ratunku dla nieznajomego chłopaka, ale gdy poznaje jego i dwójkę przyjaciół (Adama i Ronana), prawdopodobnie z tego powodu zostaje wcielona do ich grupy. Początkowo zresztą nie jest pewna, czy ten Gansey to rzeczywiście TEN z powodów, których nie będę tu wypisywać, ale cała trójka ubrana jest w mundurki z elitarnej szkoły dla chłopców (Raven Boys), a Gansey-duch miał właśnie taki mundurek.

Trzej przyjaciele (muszkieterowie!) obsesyjnie (w zasadzie to tak tylko jeden: Gansey) poszukują tajemniczych linii mocy legendarnego Króla Kruków – Glendowera. Odnajdują dziwny las Caberswater, poznają własne ukryte moce i przeżywają różne tajemnicze przygody, pomału odnajdując wszystkie elementy układanki i – rzecz jasna – lepiej poznając siebie oraz odnajdując własną życiową drogę. Gansey całe życie poświęcił tym poszukiwaniom i zdaje się, że małe miasteczko stanowi rozwiązanie jego tajemnicy (nooo… spoiler: zrozumienia, dlaczego przeżył i kto zginął zamiast niego).

Między postaciami dochodzi do różnych konfliktów, nie jest tak cukierkowo, jak początkowo zakłada czytelnik. Różnica charakterów, nieporozumienia, życiowe problemy i frustracje oraz własne wady lub intencje składają się na doskonałą powieść, w której niczego nie brakuje. Podobały mi się zwroty akcji, których nie mogłam przewidzieć oraz pomysł powiązania magii z historią. Humor? Obecny! Niektóre sytuacje będą jeszcze długo wywoływać nasz śmiech. Gansey przypomina genialnego nastolatka, który w życiu ma wszystko, ale poświęca się całkowicie rozwiązaniu tej tajemnicy, odszukaniu legendarnego króla i zadaniu mu pytania (czemu nie). Uważam, że nieźle zarysowaną tę postać - jego frustrację, gdy przemierza kolejny ślepy zaułek, fiksacja na temat magii oraz jego rozterki w stosunku do Blue. Wypada bardzo realistycznie. Każda zresztą postać ma w sobie coś charakterystycznego - zastraszony Adam (budził moje współczucie aż do końca), Ronan, człowiek potrafiący zepsuć naprawdę wszystko, nie radzący sobie z własnym gniewem (dopiero potem dowiadujemy się, dlaczego). Początkowo Noah, którego w ogóle gubiłam w fabule (teraz wiem, dlaczego) mnie denerwował, dopiero później jakoś go zrozumiałam. A także ich przemiany - te magiczne, społeczne oraz te zupełnie normalne wśród nastolatków. Pominęłam Blue? Cóż... polubiłam ją, ale chyba za dużo jej w tej książce.

Każdy tom opowiada szerzej historię jednego z – teraz – czwórki znajomych, tłumaczy ich decyzje oraz rozjaśnia przeszłe wydarzenia. Pokazuje, że niektórzy w imię władzy potrafią poświęcić wszystko, nawet życie najbliższego przyjaciela, a niektóre rytuały przyprawiają o gęsią skórkę. Przyznaje, że większość tajemnic trudno rozwiązać samemu, z uśmiechem można obserwować relacje czwórki nastolatków, rozwój poszczególnych postaci oraz w ogóle cieszyć się z opisów, szczególnie porównań i metafor, jakie tylko Stiefvater jest w stanie wymyślić.

Jedna dziewczyna i trzech chłopaków – takie sytuacje w książkach młodzieżowych kończą się dość stereotypowo, co rozwija się gwałtownie ciągle przez cztery tomy. Tutaj uczucie Blue chwilowo plącze się wokół chłopaka, który jest generalnie bardzo podobny do niej i chyba stąd rodzi się pewna doza zainteresowania (choć to Adam był nią od początku zauroczony). Adam pochodzi z biednej rodziny i jest dość ekscentryczny, ciężko pracuje nad swoją przyszłością, od nikogo nie oczekując pomocy; Blue jest taka sama. Wybór wydaje się więc racjonalny, oboje mogą siebie zrozumieć. Autorka połączy jednak postaci w mieszany sposób – tak, pamiętam, jedna dziewczyna i trzech chłopaków – dwóch bogaczy wybierze partnerów biedniejszych. To wygląda jak zwrot ku motywowi najstarszemu na świecie. Różnice społecznościowe (lub majątkowe) i problemy z nich wynikające (zarysowane w delikatny sposób, nie tak jak w „Lalce” Prusa czy innych książkach). Nie wiem, czy powinnam poruszać wątek homoseksualny? Pewnie tak, chociaż go zaznaczyć. Mnie zaskoczył, bo nie spodziewałam się u Stiefvater takiego zwrotu akcji (to jej pierwszy raz), ponadto po prostu zbyt późno zaczęłam zauważać symptomy tego uczucia. Nie jestem chyba zbyt domyślna, a właśnie na „domysłach” Stiefvater lubi budować napięcie.

Zwracam również szczególną uwagę na okładki – ubóstwiam je. Zresztą, każda książka Stiefvater ma swoje pięć minut również z wizualnej strony (prócz „Wyścigu śmierci” – cień kobiety na koniu pojawia się chyba na dziesięciu innych książkach). Tutaj są białe z zaznaczeniem osoby, której będą dotyczyć – „Króla Kruków” (oczywiście kruk, którego zdjęcie mam do dzisiaj na pulpicie komputera; głównie mowa jest o Gansey’u i jego motywacjach), „Złodziej snów” (Ronan), „Wiedźma z lustra” (nieudana przeróbka angielskiego tytułu: „Blue Lily, Lily Blue”) oraz „Przebudzenie króla” (dobre zakończenia nie potrzebują bohaterów). Poszkodowanym lekko jest więc tylko Adam, ale on zawsze miał pod górkę. Nie ukrywam jednak, że jego opowieść również się pojawia. Zresztą, jeśli pokusić się o interpretację ostatniego tomu w oparciu o jego wątek, można uznać, że tytuł jest związany z jego skromną osobą.

Żal, że nie ma tu ani jednego minusa? To powiem jeszcze, że książki Stiefvater (jak w większości autorów) należy czytać od pierwszych publikacji – „Lament” i „Ballada” (o których jeszcze powiem) to książki po prostu wciskające w fotel, a język tej autorki właśnie tam osiągnął swoje apogeum doskonałości, później schodząc coraz niżej; w serii o wilkach stał się niezwykle eteryczny, zasadzając się wokół poezji Rilkiego, co było naprawdę urocze (w taki sposób polubiłam poezję, dzięki właśnie odmiennemu spojrzeniu Stiefvater); w „The Raven Circle” nie jest już tak piękny, niektóre zabiegi stylistyczne, szczególnie metafory dobrze znane jako a la Stiefvater (jej znak rozpoznawczy) bywały przesadzone, zbyt dziwne nawet jak na nią, co czytelnika, który właśnie od tej serii zaczyna spotkanie z tą autorką będą razić i powodować skrzywienie (ja się już przyzwyczaiłam powolutku od początku, dlatego dla mnie i każdego po lekturze jej książek będzie to znośne). To dlatego można tu w pewnym sensie mówić o niewykorzystanym potencjale. Niemniej – wśród tłumu literatury młodzieżowej, Stiefvater razem z "Raven Circle" uważam za numer jeden. Ta autorka różne braki wciąż nadrabia wyobraźnią.

Podsumowując? <Kocyk zaciera kocykowate łapko-różki> Brać, czytać, a nie pytać. Twórczość Stiefvater stanowi literaturę skierowaną do młodzieży, ale zaręczam, że starsi również się na niej nie zawiodą. Ja zaczęłam tę miłość jako nastolatka, a nie zamierzam jej kończyć. Nigdy! Jak widać już od pierwszego zdania tego tekstu, moja opinia jest bardzo subiektywna i pewnie pojawiło się tutaj zbyt wiele pochwal (ach, kto by tam liczył), no i znam tę autorkę (zbyt) długo, aby wypowiadać się o niej tak obiektywnie, jakbym chciała, dlatego proszę mieć na uwadze, że większość ocen to kwestia gustu.

Ale przeczytajcie coś Stiefvater, dobrze wam radzę.

piątek, 29 marca 2019

Przystanek XVIII: Twój Simon Albertall vs film


Autor: Becky Albertall
Tytuł: Twój Simon
Wydawnictwo: Papierowy księżyc
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 304
Gatunek: Romans, LGBT, Literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale coś było nie tak... Głównie film

"Twój Simon" lub „Simon i inni homo sapiens”. Obsypany nagrodami, a niedawno sfilmowany, o czym powiem parę słów później.

Becky Albertall z wykształcenia jest psychologiem klinicznym i dawniej prowadziła terapie dla nastolatków. Pomysł więc na książkę z tematyką LGBT (i to nie jedyną, to pierwszy tom serii Creekwood) z jej strony wydaje się ważnym planem. Nie jest przypadkowy. Jak to wygląda z drugiej strony?

Simon Spier (już widzę te heheszki od polskiej młodzieży) to nastolatek dość lubiany w szkolnej społeczności, ma własną paczkę przyjaciół, którzy jednak nie wiedzą o jego największym sekrecie – jest gejem. Ukrywa się również przed rodziną. Sprawa się komplikuje, gdy zakochuje się w Blue, osobie z Internetu, a jego maile wpadają w niepowołane ręce. I tak jego dobrze skrywany sekret może ujrzeć światło dzienne, do tego tajemniczy Blue również jest w niebezpieczeństwie. Cała powieść jest więc o tym, jak Simon powoli ujawnia światu prawdę o sobie, niejako zmuszony przez całą tę sytuację, komplikującą się z minuty na minutę.

Wyczytałam gdzieś, że pomysł na tę książkę zrodził się z braku podobnych na rynku wydawniczym – rzeczywiście, mogę wymienić z literatury młodzieżowej szereg postaci, której najlepszym przyjacielem jest gej (nieco błaznowaty, bo odpowiada za dawkę humoru w danej książce), ale cała historia o coming oucie to mój pierwszy raz. Wszystko rzecz jasna kończy się wielkim happy endem, co chyba nikogo nie zaskoczy, zresztą w tym przypadku nie mogło być inaczej. Teraz wiele nastolatków o podobnych problemie może utożsamiać się z głównym bohaterem, aczkolwiek to historia bardzo cukierkowa. Musiałam porzucić swoje uprzedzenia typu: hej, po drugiej stronie Internetu może być jakiś pedofil lub po prostu jakiś brzydal, a nie „urocze chłopięcie”.

Jeśli ktoś nie zamierza sięgać po tę książkę z powodu wątku LGBT, spieszę z wyjaśnieniem, że nie ma w niej nic groźnego dla heterowców. W zasadzie gdyby zapomnieć, że Blue to facet, byłby to najzwyklejszy romans, jakich wiele (poza przykońcową sceną). Czyta się ją bardzo przyjemnie, także ze względu na występujących tam bohaterów, bardzo charakterystycznych i wartych polubienia (zresztą, kolejne tomy będą pewnie do nich wracać). Tekst przerywany jest mailową korespondencją Simona z Blue (głównie o ciastkach oreo), co wpływa dobrze na proces czytania.

Ogólnie to bardzo lekka, zabawna historia z ważnym przekazem, poruszająca wciąż kontrowersyjny temat i ukierunkowana na młodzież. Mnie czytało się ją dobrze właśnie dzięki przyjemnemu stylowi autorki. To jednak literatura skoncentrowana na wybiórczym czytelniku, ale pozostałych jednak nie zabije. Po prostu spędzą miło wieczór pod kocykiem.

Na końcu muszę powiedzieć coś o ekranizacji, ponieważ to również jest już za mną. Dla tych, co czytali książkę – nie oglądajcie filmu. Dla tych, co nie czytali, a chcieli zobaczyć film – darujcie go sobie, sięgnijcie po książkę (jest w końcu krótka). W ekranizacji wyrzucono niemal wszystkie dobre momenty (czemu nie…), a koniec tak ucukrzyli, że patrzyłam na wszystko jednym okiem, co chwilę w ogóle odwracając wzrok. Scena z karuzelą mnie właśnie najbardziej dobiła – w filmie wszyscy wiedzą, że gej Simon czeka na swojego wybranka i stoją tuż obok. Już widzę, jak Blue (nieśmiały chłopak, który o swojej orientacji powiedział chyba tylko ojcu) leci tam do niego, pod obstrzałem sporego tłumku gapiów. Brakuje tylko transparentów typu: „Dajesz, Simon!” lub „Bierz go!”. Albo w ogóle mniej tolerancyjne hasła. Mówiłam wcześniej, że książka jest cukierkowata (taka miała być w założeniu, więc się nie czepiam), ale z tego filmu lukier skapuje warstwami (szczególnie na końcu). Słowem: przesada. Jaki był w tym cel? Na pewno nie moralizatorski....

środa, 27 marca 2019

Przystanek XVII: Elantris Sanderson


Autor: Brandon Sanderson
Tytuł: Elantris
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 683
Ocena: 10/ 10
Czy wnerwiła Kocyk: W życiu, takie tematy to w sam raz!


Dlaczego taki staroć się tu pojawił? Bo, powiem szczerze, "ten staroć" wędrował za mną kilka lat, od momentu, gdy pewnego pięknego dnia dostrzegłam go na półce w Empiku - to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ale nie dane nam było być razem, przeszkodę stanowiły pieniądze. Widywaliśmy się co jakiś czas, aż w końcu książka zdradziła mnie, znikając ze sklepowej półki... Jakiś czas temu jednak trafiła do mnie niespodziewanie (cud!) i oto dobrnęłam z zachwytem do końca lektury, potem dowiadując się, że... to pierwszy tom.

Życie ma dziwne poczucie humoru.

Ale, ale. Staję się poetką po tak dobrej lekturze (niedobrze dla otoczenia), więc można się spodziewać, co napiszę na końcu tego tekstu. Oryginalny świat, gdzie tajemniecze miasto Elantris jest miejscem zsyłki ludzi, których naznacza przenaczenie (rzecz nazywana Reod), przemiana w Elantryjczyka, niegdyś błogosławieństwo, teraz przekleństwo. Młody książe Raoden nagle ją przechodzi, a w królestwie zostaje uznany za zmarłego, a proces ten zostaje bardzo szybko przeprowadzony, można by rzec, za szybko. To jednak nie ostatnia rola tego księciulka.

Każda z postaci w tej książce ma swoje charakterystyczne cechy, prawdziwą osobowość, a nie tylko szybko nakreślone rysy (co powiedzieć, w końcu 683 strony). Pojawia się księżniczka Sarene, która nie jest denerwująca, ani - o dziwo! - piękna, ale nadrabia charyzmą. Hrathen, próbujący zmusić mieszkańców Arleonu do przejścia na jego wiarę (takie krzyżackie zamysły), ale w swoich decyzjach kierował się zarówno fanatyzmem, jak i racjonalizmem, co poznawało się dopiero wraz z kolejną stroną książki. Wiara biła się w nim z trzeźwym osądem, przeplatała z nieco krwawymi pomysłami, co nadawało tej postaci tego "czegoś". Jego sługa całkowie mnie zaskoczył (założyłam, że nie odegra żadnej znaczącej roli, a jednak potrafił kopnąć). Pojedynki między Hrathenem a Sarene? Miodzio! Również pierwiastki fantastyczności cechowała spora doza nieskażonej wyobraźni - Aony, poszczególne religie, samo Elantris i jego moc. Z munusów powiedziałabym tylko, że miłość (spoiler!) między Sarene a Raodenem jest trochę przesadzona (zakochuje się w nim, gdy jest zombie-Elantryjczykiem), co przypomina trochę motyw Pięknej i Bestii (tak, on się potem zamieni w księcia...).

Do czego najbardziej bym chciała przejść, skoro tak szybko nakreślam poszczególne punkty tej powieści? Do samego pomysłu nakreślenia miasta Elantris. Będzie dużo spoilerów, więc się zastanówcie... Mieszkańcy są wrzuceni tam siłą. Ich serca nie biją, oni czują bezkresny głód, a nie ma tam jedzenia, każdą powierzchnię niegdyś pięknego miasta pokrywa szlam i brud, sami wyglądają jak trupy, ich skóra szarzeje, a każde skaleczenie pozostawia ból (człowiek nie umiera, ale też jego rana się nie goi). Raoden gdy tam trafia, od razu postanawia zająć czymś myśli, jakimś zajęciem, by nie myśleć o głodzie, ponadto próbuje "organizować" żywność. Co mi to od razu przypomniało? Kto mnie zna, odpowie zaraz: z obozem koncentracyjnym. I zanim mnie ostatecznie przeklniecie, zastanówcie się: głód, ból, szkieletowy wygląd. Organizowanie żywności, odwracanie myśli od jedzenia. Muzułmanie - żywe trupy. Oczywiście, że zombie to też ewidentne podobieństwo, ale sam opis tego zjawiska w książce przypomina historyczne aspekty (ale nie zgłębiałam się w biografie autora, jeśli chce o to ktoś zapytać).

Tak więc obce motywy odnajduje i to całkiem sporo, jak widać wyżej. Niemniej uważam, że są opisane w twórczy sposób, a styl autora, choć rozwlekły, stanowi niesamowite tło dla jego wyobraźni. Jest tam i humor, są zajmujące cytaty dla tych, co lubią sobie pofilozofować. A to, że Elantris stanowi serię? Ja jestem tylko po jednym tomie, a wcale nie nachodzi mnie ochota na kolejny - oczywiście, książka jest świetna (hej, dałam 10 na 10!), ale historia zamknęła się na ostatniej jej stronie i nie wyobrażam sobie po prostu innego zakończenia. Trochę zbyt kolorowego, ale ej, naprawdę satysfakcjonującego.

niedziela, 24 marca 2019

Przystanek XVI: Śmiertelne zauroczenie film


Tytuł: Śmiertelne zauroczenie
Reżyser: Michael Lehmann
Scenariusz: Daniel Waters
Rok premiery: 1988
Gatunek: Dramat/ komedia
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie! <podskakuje>


Co mnie naszło na stare filmy? Bo są spoko, świetne, posiadają duszę, a nie jak to współczesne kino, gdzie po seansie człowiek wychodzi z sali i cały dzień zastanawia się, co właśnie zobaczył. A czy "warto było" to zupełnie inna działka. Jednak nie jestem aż takim koneserem... Po prostu oglądałam ostatni odcinek serialu Rivendale, gdzie twórcą naprawdę skończyły się pomysły, ponieważ sięgnęły po musical "Śmiertelne zauroczenie" i przez 45 min trzeba wysłuchiwać wszystkich piosenek w ich wykonaniu... Straszne. Nie, że źle śpiewali, po prostu to nie jest serial, który może sobie na to pozwolić (m.in. w Supernatural czy Glee nie raziło to w oczy, ba, było zabawnie!). Przynajmy szczerze - o ile w pierwszym sezonie było ciekawie, to w trzecim jest nudno jak u ciotki na imieninach, a gdy goście zaczynają śpiewać, zachęceni przez pewne dozy alkoholu... No właśnie. Wtedy wychodzi Rivendale 3x16.

Przepraszam za tak długi wstęp, tak już mam. A więc sięgnęłam po ten film, żeby w ogóle zrozumieć, o co chodziło w tym odcinku, ale nie dotarłam do musicalu (któe uwielbiam). Czeka mnie więc kiedyś jeszcze jeden seans. Bo co się stało? Film był fantastyczny! Ciekawi bohaterowie, genialne teksty i satysfakcjonujące zakończenie. Fabuła porusza bardzo ważny problem wśród młodzieży - bycia popularnym i co się dzieje, gdy ktoś nim nie jest. Przyznaję, że aż tak nie jest idealnie - rodzice kompletnie ignorują fakt fali nastoletnich samobójstw, a ich próby pomocy są... poniżej jakiegokolwiek poziomu. Z drugiej strony widać wyraźnie, że dorośli po prostu nie rozumieją swoich dzieci, dlatego nie wiedzą, jak im pomóc, ponadto zajęci są innymi problemami - dorosłością.

Winona Ryder (Veronica) i Christian Slater (J.D.) to było świetne połączenie. Ona roztrzepana i z pamiętniczkiem, on przystojny... Veronica próbuje w nowej szkole odnaleźć się w grupie wpływowych dziewczyn, ale ich dowcipy jakoś jej nie przekonują. Dzięki J. D. wyrywa się z tej grupy, ale... tym samym wplątuje się w coś gorszego (chłopak ma naprawdę makabryczne pomysły). Shannen Doherty tam się jeszcze przewija (ta z Czarodziejek), ale nie umiałam jej w końcu przejrzeć. Czu udaje głupią czy jest głupia?

Podsumowując: mimo że to amerykańska komedia, to niczego jej nie brakuje (spoiler: może tylko tego, że Veronica nie ponosi żadnych konsekwencji). Jest naprawdę zabawna, w niewymuszony sposób. Opowiada o nastolatkach z elitarnej szkoły, dlatego niektóre rzeczy mogą się nie podobać, ale jak ogólnie byłam pod wielkim wrażeniem, szczególnie humoru.

sobota, 23 marca 2019

Przystanek XV: Motylogion Pitry


Autor: Natalia Pitry
Tytuł: Motylogion
Wydawnictwo: KmP
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 192
Ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk: I to jak! Grr...


Z fantastyką na polskim gruncie bywało różnie. Nie można jednak powiedzieć, by czegoś jej brakowało – mamy przecież dzieła Sapkowskiego, Ćwieka, Kańtoch i innych, których przez rozmiar tej pracy niestety nie wymienię. Nigdy nie było źle, choć po ostatniej mojej lekturze zaczynam obawiać się o stan wydawanej literatury w Polsce tak w ogóle.

Powiem szczerze, że po interesujących zapowiedziach Motylogionu, które podziwiałam na licznych stronach internetowych, spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Zaufałam reklamie, nieświadoma, że wkraczam na drogi głębokiego rozczarowania. Ale po kolei. Motylogion w zamiarze młodej autorki ma być baśnią o trzech królestwach, Bitanji, Calebji i Anorij, którym odebrano magię z powodu pewnego wydarzenia.

Powieść (nie zamierzam nazywać ją baśnią, ponieważ na nią nie wygląda) zaczyna się nawet nieźle, od wiersza, który wprowadza nas w magiczny świat książki oraz zarysowuje ogólny problem krainy Az. Albo Turtle. Albo jeszcze inaczej, kto tam wie (wrócę do tego problemu). Dalej na wielkim balu poznajemy królową Lirenę, która decyduje się na ucieczkę wraz z córeczką z zamku do Podziemia, ponieważ obawia się realizacji szaleńczych myśli swojego męża. Przy okazji dowiadujemy się również, że tytułowy Motylogion (tam, gdzie przetrzymywana jest magia) można otworzyć i że ten akt obdarzy jego wyzwoliciela władzą nad czarami.

Minęło kilka lat i poznajemy szereg postaci (prawdziwe tłumy), gdzie czytelnik może obstawiać, którego bohatera warto polubić, a którego nie, ale tu powstaje pierwszy problem – jak wybrać, skoro żaden nie wyróżnia się niczym szczególnym? Dostajemy za to bandę jednowymiarowych pionków, w których przeważa liczba księżniczek... Szybko też rozwija się akcja, co zupełnie gmatwa sprawę, ponieważ trudno pojąć, kto gdzie z kim jest. Przez cały rozdział np. zastanawiałam się, dlaczego Zawijka tak milczy, skoro do milczków nie należy, a okazało się, że jest w innej grupie... W ogóle uważam, że połowa tych postaci jest zbędna, można było lepiej wyeksponować resztę. To samo powinno stać się z doborem wydarzeń.

Jak wspomniałam już na początku, spodziewałam się czegoś więcej. Myślałam, że książka zostanie stworzona w oparciu o jakieś studia, choćby powierzchowne, ostatecznie czytelnik zderza się z niezbyt dobrą próbą staropolszczyzny, poprzetykaną tą zwykłą, którą użyto w funkcji kleju, swoistego spoiwa, by połączyć sentencje, które i tak się sypią. Język pozostawia wiele do życzenia, szczególnie wyolbrzymione porównania, wprowadzające raczej w groteskę niż przybliżające rzeczywistość fikcyjnego świata (szczególnie filozoficzna trudność w zmienianiu muchomora w borowika na stronie 114). Od połowy książki język zaczyna się stabilizować i staje się nawet przyjemny (poza powtórzeniami wyrazowymi lub tych samych informacji w jednym akapicie). Najwyraźniej autorka czegoś się nauczyła. Ja zakładam, że początek pisany był bardzo dawno temu, a resztę dobudowano w ostatnim czasie, dlatego coś tu nie gra. Ponadto pojawia się sporo błędów gramatycznych, jakby nie tylko autorka czasem przysnęła. Mnie najbardziej dziwiło, dlaczego „rozstaje” pisane są czasem wielką, a czasem małą literą i czy to ma znaczenie.

W układzie treści ujawniają się braki, nawet do podstawowej sprawy. Jakieś dziwne wahania co do nazwy krainy… Po kilku rozdziałach zrozumiałam, że to błąd na okładce, w końcu w fabule pojawia się bezwzględnie „Az”, aż do ostatniego rozdziału, gdzie Zawijka postanawia nazwać resztę świata właśnie „Turtle”. Gdy ucieszyłam się już z rozwiązania zagadki, nagle… Turtle staje się krainą Az, a Az Turtle. No ludzie! Bądźmy konsekwentni.

Wyraźne potknięcia występują również w przebiegu akcji. Pokojówka księżniczki Anastazji, która zachowuje się gorzej niż rozpieszczona królowa, a i tak nikt jej nie wyrzuca (chyba że przez przypadek nie nazwano jej dwórką). A centaury! To dopiero bigos. Czarny Centaur po kilkustronnicowym wystąpieniu dopiero na końcu dostaje imię, gdy już nie jest potrzebny i nie będzie wzmiankowany (gorzej ma szlachcic Delwid, który i tak nazywany jest Młodym… więc po co to imię?). Ponadto cały wspomniany gatunek zostaje przedstawiony jako stworzenia radzące sobie z emocjami lepiej od ludzi, zbyt inteligentne, by czuć nienawiść, a zemstę łakną jedynie z tradycji lub oficjalnego zadośćuczynienia... Co się dzieje dwie kartki później? Są „żądne zemsty”, ale odpuszczają z innego powodu. A po ich majestatycznym odejściu z pola bitwy, po długim opisie, jak to wszelki słuch po nich zaginął i co też mogło być przyczyną – jak nigdy nic pojawiają się w następnym rozdziale na koronacji. Samej walki wolę nawet nie dotykać.

Wszystkie trzy królestwa fikcyjnej krainy wyglądają jak jedno i to samo, jakby nie można było wprowadzić jakiś rozróżnień, by się czytelnikom nie myliły. Przynajmniej ich nazwy powstały w ciekawy sposób (od imion założycieli). Wepchnięto tutaj również wątki z romansów rycerskich (w końcu mamy do czynienia z niezwykłą ilością księżniczek). W pewnym momencie dwoje zakochanych (choć nie wiem, kiedy to się niby stało) musi się rozstać i składa sobie słodkie obietnice. Ta nagła konwencja jest jak policzek dla czytającego, ale potem już wracamy do akcji, więc aż tak nie boli. Wszystko to sprawia, że książka wypada jako pozycja niedopracowana, pisana na szybko i z podobną prędkością wydana.

Koniec końców, nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Doceniam pasję oraz ogólny pomysł, ale razi mnie jego wykonanie. Z jednej strony powinnam patrzeć przez palce na prace dwudziestolatki, która dopiero debiutuje, z drugiej strony uważam, że to niesprawiedliwie względem innych autorów, bardziej dojrzałych, o głęboko przemyślanym warsztacie, a którym nie dane jest publikować swoich małych dzieł. Wreszcie – czytelnicy powinni dostać szansę zasmakowania, akurat w tym przykładzie, dobrej literatury fantasy, inaczej zrażą się do tego gatunku i więcej nie otworzą podobnych drzwi.

niedziela, 17 marca 2019

Przystanek XIV: Dobranoc, Auschwitz reportaż

PS Jeśli ktoś spodziewał się przystanka XIII, to mi przykro, ale nie uznaję tej liczby ;)

Autor: Aleksandra Wójcik, Maciej Zdziarski
Tytuł: Dobranoc, Auschwitz
Wydawnictwo: Znak Horyzont
Rok wydania: 2016
Ilość stron: 288
Ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk?: Taka tematyka nigdy nie wnerwia Kocyka

   
KL Auschwitz to nie tylko dawny obóz koncentracyjny, ale i symbol wielu miejsc pamięci dotyczących czasu II wojny światowej (warto wspomnień, że z tego powodu wpisany został na listę UNESCO). Należy poznać choć jedną jego historię, szczególnie że omawiany tutaj reportaż zasługuje na uwagę.

Mówienie o doświadczeniach przeżytych w obozach koncentracyjnych nie jest relacją prostą. Bywa, że przypomina rodzaj terapii, podczas której były więzień pozbywa się swoich wspomnień w pośpiechu. Autorzy wciąż prześcigają się co do formy, stylu, jakości zawartej treści i tego, co wnoszą do dzisiejszej historii. Współcześnie coraz częściej mamy do czynienia z przekazami pośrednimi (pisanymi przez ich bliskich). Dzieje się tak, ponieważ nieuchronnie zmierzamy do chwili, gdy ostatni świadkowie tamtych czasów odejdą, pozostawiając nas ze swoimi licznymi relacjami i prośbą „Nigdy więcej”. O tym właśnie ma nas uświadomić książka Aleksandry Wójcik i Macieja Zdziarskiego.

Reportaż początkowo miał dotyczyć starości w Polsce, ale uległ przeobrażeniu po spotkaniu z doktor Klich-Rączką, która opiekuje się byłymi więźniami obozów koncentracyjnych, organizując dla nich również różne wydarzenia, m.in. ogniska, wycieczki, wspólne Wigilie, o czym możemy przeczytać w tej publikacji. To ona pozwoliła autorom tej książki porozmawiać z jej podopiecznymi i opisać ich powojenne losy. Tym razem już nie oni opowiadają, nie oni piszą – pałeczkę odbiera kolejne pokolenie.

Daję sobie rękę uciąć (no, może palec), że wiele osób spotkało się z okładką tej książki. Jest dość specyficzna, podobnie jak tytuł i nie ukrywajmy, że tak samo chwytliwa. Reportaż jest podzielony na pięć historii dotyczących byłych więźniów KL Auschwitz, zgrabnie ułożonych, by nie pomylić żadnej z opisywanych osób (co i tak może się zdarzyć). Tekst poprzetykany jest współczesnymi zdjęciami, pochodzącymi z terenu dzisiejszego muzeum lub portretami byłych więźniów, a nawet nagrobkami (niektóre stoją puste; wiele osób, m.in. Karol Tendera ma wykupione miejsce na cmentarzu), wszystko utrzymane w tonacji czarno-białej, jakby żałobnej. To podkreśla charakter tej publikacji – jest przede wszystkim pożegnaniem nas z nimi oraz byłych więźniów z obozem, tym razem definitywnym. Warto nadmienić, że mimo, iż dane osoby przeżywały obóz (lub obozy) i marsz śmierci, to jednak wciąż do niego wracały we wspomnieniach oraz we śnie, tym bardziej gwałtownie, im silniej próbowały je od siebie odepchnąć. Wspomniana wyżej doktor zajmowała się takimi właśnie powrotami – syndromem KZ.

Jeśli ktoś miał szansę porozmawiać z takim człowiekiem (byłym więźniem KL), to wie, że jest to wyjątkowe spotkanie, jedyne w swoim rodzaju. Często pomimo opowiadanych zdarzeń, to ich charyzma i osobowość robi największe wrażenie. Uśmiech, jaki mimo tak wielu życiowych trudności pojawia się na ich twarzach.

Nie mogę przytoczyć po kolei każdej historii zawartej w tej książce (nie po to też tu jestem), ale odniosę się do kilku fragmentów. Każda opowieść jest dramatyczna, zawiera chwilę szczęścia, ale też smutku. Niektórzy to w KL Auschwitz stracili całą swoją młodość, niektórzy prócz cierpień odnaleźli miłość. Pokazują, że nie chcą być definiowani wyłącznie przez swoje wspomnienia obozowe (jak Stefan Lipniak, jeden z bohaterów). Przede wszystkim są ludźmi, którzy jeżdżą na wycieczki, czekają na autobus, stoją w kolejne do lekarza. Często znamy ich z widzenia, ale poza ich obozową stroną, nie wiemy o nich zbyt wiele. Naznaczeni traumą, niosą świadectwo okrucieństwa, a dzięki silnej woli walki, starają się dalej żyć.

Najbardziej wzruszyła mnie chyba historia Lidii Maksymowicz, która do obozu trafiła jako trzyletnia dziewczynka, miała do czynienia z doktorem Mengele. Niewiele pamięta, ale to właśnie te traumatyczne przeżycia ukształtowały jej osobowość, narzuciły sposób patrzenia na świat (gdzie „zabawa w selekcję obozową” jest czymś naturalnym). Jesteśmy obok niej, gdy odnajduje swoją biologiczną matkę. Ujęła mnie również postać Karola Tendery i jego nieprzerwanej walce z używaniem zakłamanego terminu „polskie obozy koncentracyjne”.

Z jedynych minusów tej książki (które mogą być przez pewne osoby uznane za plusy), jakie rzuciły mi się w oczy, to może zbyt krótkie lub okrojone reportaże o danych postaciach. Wciągamy się w daną historię, a nagle zostaje ona przerwana, a my podążamy za kolejną opowieścią. W takich wybiórczych odsłonach czytelnik może się pogubić, szczególnie jeśli wcześniej nic nie wiedział o danych osobach. Format książki również jest zastanawiający - wielkie litery i marginesy, dużo zdjęć, co powoduje podejrzenia (przynajmniej u mnie), że ta publikacja spokojnie mogła się zmieścić na jakiś 100 stronach. Ale zdaję sobie sprawę z faktu, że to rzecz gustu - taki format większość ludzi czyta swobodnie i szybko, uznając taki sposób za wizualnie lepszy. 

Uważam, że to książka wartościowa, możliwe, że pierwsza, która pokazująca byłych więźniów KL Auschwitz od innej strony, od tej bardziej codziennej, a tym samym ludzkiej. Polecam ją szczególnie czytelnikom, którzy nie czują się dobrze w tej „smutnej” tematyce, a jednak chcieliby się czegoś dowiedzieć. Te reportaże są stonowane i przystępne, a zarazem niezwykle poruszające. Być może to ostatnie chwile spędzone ze świadkami tej części historii, dlatego warto poświęcić im chwilę.

sobota, 16 marca 2019

Przystanek XII: Królowa lata Marr


Autor: Melissa Marr
Tytuł serii: Królowa lata
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia, Replika
Rok wydania: 2010-2014
Ilość tomów: 5+dodatki
Gatunek: Literatura młodzieżowa, Fantastyka
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie! Kocyk nazbyt zadowolony

Pomysł na fabułę tej książki nikogo nie zdziwi. Jest prosty i powtarza coś, co już było i znowu jest bardzo popularne – wróżki – ale w nieco odmiennej odsłonie. Myślałam, że po Holy Black i Maggie Stiefvater mam już podobną tematykę z głowy, a tu musiałam dać 9 (a mentalnie czasem i 10), bo niektóre pomysły były zniewalające i wciąż pozostaję pod wielkim wrażeniem wyobraźni tej autorki.

Główną bohaterką tej serii jest Aislinn (przynajmniej przez pierwszy tom), która widzi wróżki, podczas gdy zwykli ludzie ich nie zauważają. Razem z babcią (ona też jest widząca, to rodzinne) żyje według ustalonych zasad, które mają sprawić, że wróżki nie zwrócą na nią uwagi, a dzięki temu nie wykorzystają ją w swoich krwiożerczych grach (bo to znudzone bestyjki). Do czasu, gdy zauważa ją Król Lata, a jej odmowa do zostania jego kochanką umacnia go w swoim wyborze. Aislinn jest mu bowiem potrzebna do złamania klątwy i zostania w pełni władcą Lata, wyrwania Ziemi z uścisku Zimy (jego nie całkiem miłej matki; tak, to skomplikowane). Dlaczego gra toczy się na tyle tomów? Bo koniec końców wszyscy z otoczenia dziewczyny zostają wciągnięci w świat wróżek.

Każdy tom dotyczy historii innej postaci, ale z pozostałymi się nie żegnamy. Poznajemy pozostałe dwory (Lata, Zimy, Mroczny Dwór i Dwór Sorchy, nie wspominając o nowych dodatkach) oraz specyfikę ich działania czy radzenia sobie z brakiem energii. Każdy dąży do innego celu, pragnie zupełnie innych rzeczy, czasem sprzecznymi z dobrem dworu (i niekoniecznie moralnych). Postaci są bardzo dobrze zarysowane, mają coś do zaoferowania i naprawdę przyjemnie można z nimi spędzić czas.

Trudno opisywać tak wybiórczo najlepsze punkty tej serii, bez wchodzenia butami w treść poszczególnych tomów, ale będę się starać robić to ostrożnie. Połącznie świata wróżek z porami roku oraz naturalną równowagą świata – na plus. Zasady powstałe w związku z tym miały sens i trzymały wszystko w kupie. Tatuaż Leslie i jego szkodliwa więź z Irialem. Specyfika życia Mrocznego Dworu. Król Mroku, który wyczuwał emocje i w ogóle opis ich wszystkich – do tego potrzeba naprawdę dobrego wyczucia języka, by to zrobić. Wreszcie Banach – czyli uosobienie wojny (miała kilka dobrych tekstów). Miłość Iriala i Niala – tak, wątek homoseksualny/ międzywróżowy – na plus, ponieważ została bardzo zgrabnie zarysowana i w ogóle nie rzuca się w oczy. Tak naprawdę można uważać, że to kompletnie platoniczne uczucie dwójki bliskich sobie wróżów (jeśli komuś jednak na tym zależy, może sięgnąć po dodatek 5.5). Dwór Sorchy też był niezłym posunięciem. Wprowadzał motyw Krainy Czaru znowu w nowym świetle (a takie wątki zbieram bardzo pieczołowicie).

Trudno mi wymienić minusy tej książki. Może część wątków miłosnych była zbyt rozbudowana i przez to nudnawa (tak miałam w drugim i trzecim tomie, dlatego dałam 9), bo ja wcale nie chciałam poznać uczuć wszystkich postaci. W pewnym momencie autorka wpadła w wir "Love is in the air" - czasami było tego po prostu za dużo, jakbym znowu wróciła do szkoły - kto z kim zerwał/ chodzi + opisy tych rozterek, ale uważam, że skoro głównym odbiorcami są nastolatki, to może ja się za bardzo czepiam. Seria kończy się happy endem (choć niektórzy umierają) i stadem par (ups, spoiler: chyba tylko Sorcha zostaje sama), ale taka już specyfika literatury młodzieżowej.

Krótko i na temat (ale że ja?!)? Bardzo polecam tę serię wszystkim, nie tylko młodym ciałem. Powiem szczerze, że część pierwsza robi najlepsze wrażenie i jeśli ktoś boi się, że nie przejdzie przez rozpiski pod tytułem "oh, ta miłość, ale nie wolno!", to na nim może zakończyć tę historię (kończy temat bez zatrzymywania się w najgorętszym momencie, co jest chyba rzadkością). Nie miałam jeszcze kontaktu z pozostałymi tworami tej autorki, ale zamierzam to nadrobić, bo zrobiła na mnie spore wrażenie.

czwartek, 14 marca 2019

Przystanek XI: Forever my girl McLaughlin




Autor: Heidi McLaughlin
Tytuł: Forever my girl
Wydawnictwo: NieZwykłe
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 290
Gatunek: Obyczajowa, romans
Ogólna ocena: 4/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak! Prychał i kichał cały dzień, zamiast sprzątać

Po raz pierwszy sięgnęłam po książkę tej autorki i... Najczęściej kończę tego typu zdania bardzo cukierkowo, zachwalając, jak to przeczytam całą twórczość i zostanę znawcą tematu (nie, że rzeczywiscie do tego dochodzi). Dzisiaj nie będę owijać w bawełnę - nie podobało mi się, więc nie rozwódźmy się nad tym więcej.

Należy zacząć od tego, że to książka przeznaczone na leniwe wieczory z Kocykiem i gorącą herbatką. Trzeba przymknąć oko na wiele wydarzeń (a najlepiej oba i pójść spać) i przygotować się mentalnie do tej lektury, jeśli rzeczywiście chcemy ją przejść. Ja pewnie będę się czepiać, ale od jakiekogolwiek przykładu literatury wymagam po pierwsze korekty (tutaj znalazłam jakieś trzy błędy, więc nie jest źle), a po drugie sensu w treści, żeby w ogóle móc tę książkę polecić komukolwiek. Żeby móc ją przeczytać i cokolwiek z tego wynieść, choćby dobry nastrój.

To stereotypowa historia dwóch zakochanych, którzy zostają rozłączeni (nie wnikam umyślnie jak), a potem po latach spotykają się na nowo i próbują wyczuć, czy ten drugi wciąż czuje to samo. Sprawę komplikuje jeden dodatkowy facet, śmierć kolejnego (ta akurat ich zbliżyła) oraz dziewięcioletnia pamiątka upojnej nocy. Niektórych taki opis zachęci i nie widzę w tym nic złego. Diabeł tkwi w szczegółach, po prostu treść nie została dopracowana. Na przykład? Rzecz jasna, jak w podobnych romansach, musi pojawić się niesamowity koleś, przy którym każdy wypada jak łachudra spod monopolowego oraz kobieta, którą porząda nawet mrówka (ja też nie wiem, czemu akurat ona, ale nie wnikajmy). Bożyszcze tłumu, Liam, na którego rzucają się wszystkie kobiety (prócz jego matki, przyjaciółki oraz starszej pani ze sklepu), a on z jednej strony jawnie nimi gardzi, z drugiej - korzysta do woli, wielce później zdziwiony, że któraś chce od niego "więcej". Pomijam fakt, że on, taki wielce zakochany, posuwa każdą, jaka się pojawi... Takim pomiataniem człowieka nie spodziewam się nawet od gwiazdy rocka (to naprawdę ma go usprawiedliwiać? Serio?), za którego podobno uchodzi Liam. Powód jego wyjazdu od ukochanej też mi nie leży, ale niech będzie, mogło się tak zdarzyć (pamiętacie, by przymykać oko?). Nie mogłam również zrozumieć, jak kobieta z dzieckiem może być odbierana jako obiekt seksualny najwyższej klasy - nie, że mam coś do kobiet z dziećmi, ale bądźmy szczerzy, wątpię, by całe miasto mężczyzn w prawdziwym życiu tak to odbierało. Dziecko, które na wstępie porzuca mężczyznę, którego nazywa ojcem (bo go wychowywał praktycznie od małego) dla przypadkowego kolesia z łazienki, który trochę wygląda jak on? Jakoś podejrzanie to wygląda i źle świadczy o wychowaniu tego młodego człowieka (trochę pokolenie IKEA: znajdę sobie nowego ojca, a starego porzucę, bo mi nie odpowiada). A te wieczne dywagacje głównych bohaterów? Przydługie, przynudnawe... Nic nie wnoszące. Naprawdę takie pseudo-ważne myśli nawiedzają ludzi w swoich głowach? To trochę smutne.

Całe zakończenie w blasku big happy endu (nie spoileruję i tak wszyscy wiedzą, jak to się skończy), zbyt... happy-endowskie. Szkoda gadać, już nawet nie wiem, jak to nawet określić. Na pocieszenie dodam, że wyszedł film o tej parze. Ja go nie ogłądałam i nie zamierzam (książka była dostateczną karą), ale uważam, że fabuła jest idealna do zwykłego amerykańskiego filmiku, jakiego wiele jest w ofercie kin. To chyba idealny moment, by dodać, że to ma być pierwszy tom serii... Ale nie liczcie na mnie, że będę ją opisywać.

Słowem? Nic nadzwyczajnego. Jeśli ktoś jednak lubuje się w podobnych historiach, to i ta mu się powinna spodobać. Powiela schemat, jakich wiele, nic jednak nowego nie wnosi (z drugiej strony: to bezpieczne, nic Was nie zdziwi). Niektórzy zachwycają się nad stylem autorki, powiem szczerze - nie przeszkadza, ale żeby z tego powodu chwalić? Jak ja posprzątam w domu, to nikt nie daje mi medalu. Z tego względu nie widzę powodu, by rozwlekać się nad stylem kogoś, kto piszę po prostu poprawnie, jak spory procent społeczeństwa.