czwartek, 3 listopada 2022

Przystanek CLXXXVII: Wegańskie słodycze Gawrońska

 

Autor: Karolina Gawrońska
Tytuł: Wegańskie słodycze
Wydawnictwo: Buchmann
Rok wydania: 2021 (I wyd. 2018)
Ilość stron: 160
Gatunek: przepisy
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Spokojnie, nie jest tak źle <uspokajający Kocyk to rzadki widok> 



A tak sobie pomyślałam... Może dzisiaj coś w końcu od kuchni? Ostatnio trochę przystopowałam z regularnymi podpaleniami tej części mieszkania, znaczy tym gotowaniem i pieczeniem, ale parę książek z przepisami (oraz stron internetowych) zdążyłam już sprawdzić. Cóż, zaczynajmy.

Zacznę od słodyczy, ponieważ zbliżają się święta i coś takiego do podgryzania się nam przyda. Można zabłysnąć też w towarzystwie dzięki niej, jeżeli w naszym otoczeniu znajdują się osoby na specjalnej diecie.  Po pierwsze należy sprostować, że przepisy zawarte w tej książce dotycząc kuchni wegańskiej, jak to zapodaje tytuł (czyli bez substancji pochodzenia zwierzęcego, tzn. bez jajek, mleka krowiego, masła), ale również - bezglutenowa. To ważne, ponieważ zostało zapisane małym druczkiem poniżej, a przecież wiele jest już takich osób, które nie dość, że są weganami, to jeszcze żyją bez glutenu, czyli mąki przennej (w tym chleb, makarony). Taką pozycję trafić to trzeba mieć szczęście. Akurat sama borykam się z problemem nietolerancji na gluten, mleko i jaja, więc ta książka porwała mnie do kuchni, aż się kurczę kurzyło. Dawniej nie miałam takich problemów, a na stare lata przyszło mi kompletnie zmieniać przyzwyczajenia kulinarne, zbierać nowe przepisy i uczyć się nowych połączeń. Kto ma podobnie ten wie, że podobne pozycje trudno jest znaleźć.... Jeśli to wy, pozapodawajcie mi tytułami (albo sprawdzonymi przepisami, stronami, co tam macie pod ręką), chętnie się z nimi zapoznam.

Dlaczego tej książce daję 10/10? Po pierwsze z powodu bezbłędności przepisów. Składniki są proste, nie trzeba zamawiać przez internet jakiś tajemnych substancji lub wyszukiwać, jakie są zamienniki. Porcje też są wystarczające (mniej więcej na dwa-trzy dni dla jednej osoby pełne szczęścia i kalorii). Taką przepisową porcję można nawet zabrać do znajomych, wszyscy dadzą radę skosztować. Zdarzają się dłuższe przepisy, ale zwykle mają gdzieś po 5 składników. I zawsze wypadają świetnie! A gdy coś zamieniałam lub eliminowałam, dzięki wprowadzeniu potrafiłam tak poprowadzić sytuację, że wyszło dobrze. Z uwag: warto przeczytać wstęp. Tam autorka mówi, jakie substancje można czym zastąpić oraz wyjaśnia niektóre skróty myślowe (np. opisana jest tam szczegółowo czynność robienia polewy czekoladowej, co potem pomija się przy przepisach). Bez tej wiedzy można się przejechać.

Ta książka jest super z jeszcze jednego powodu, szczególnie gdy macie dzieci: główna kanwa tej powieści dotyczy przepisów na znane słodycze typu Pieguski, Bueno, Oreo (to jest naprawdę świetne!) itp., a prócz tego przepisy na zimno (lody) oraz cukierki (m.in. lizaki) lub kremy, desery (podział na główne rozdziały). Dzięki temu nie trzeba rezygnować z pospolitych słodyczy, tylko zrobić je w domu. Niestety, nie znajdziemy tutaj przepisów na ciasta, ale cóż, to zastrzega już sam tytuł. W każdym razie jeśli zostało wydane coś jeszcze od tej autorki, to ja chętnie spróbuję! 

 Podsumowując: zdecydowanie tak! Oczywiście, ta książka przyda się osobom o specjalnych zapotrzebowaniach (wegańskich, bezglutenowych, bezlaktozowych... w ogóle takich "bez") lub stosujących zbilansowaną dietę. Również cukier zastępowany jest przez ksylitol (ale można zrobić odwrotnie). Nie znajdzie się w niej typowych przepisów, raczej przekąski (w końcu słodycze). Z minusów - w kuchni nie raz już obsmarowałam tą książkę czymkolwiek (a raczej: "wszystkolwiek"), ponieważ jej format należy do szybkoskładających się, a więc obkładam ją strategicznie zawsze tysiącami przedmiotów, a i tak mi się zamknie w decydującym momencie. Oraz przyznaję, że mało tych przepisów... mimo że takie idealne.



wtorek, 18 października 2022

Przystanek CLXXXVI: Ja, ocalona Miszczuk

 

Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Tytuł: Ja, ocalona (tom IV)
Cykl: Wiktoria Biankowska, IV tomy
Wydawnictwo: W. A. B.
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 416
Gatunek: Romans, fantastyka
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? No <Kocyk przeciera oczy z niedowierzania> 


Powiem szczerze, że zawsze chciałam przeczytać tą serię, ale że przypadkowo stałam się właścicielką nie pierwszego, a ostatniego tomu, postanowiłam przynajmniej spróbować, czy ten cykl w ogóle jest dla mnie.

No i nie jest.

Żeby nie było - ten tom to tak naprawdę taki dodatek po latach, mimo że w końcu kończy wszystkie sprawy (no i ten, rzecz jasna z happy endem), ale... podobno i tak ma się ukazać następny tom (nie mam pojęcia, o czym niby mógłby być). Nawet mi się wydaje, że pierwszy tom będzie czarująco udany w porówaniu z tym, co przeżyłam, ale... tak naprawdę wydawało mi się, że ta seria jest zupełnie o czymś innym i prezentuje się bardziej dla dorosłego czytelnika.

Z Katarzyną Bereniką Miszczuk już do czynienia miałam i wiem, że jest dość rozchwytywaną autorką, szczególnie za serię "Kwiat paproci", która do tej pory stoi u mnie nietknięta na półce (a już zaczęła się jej nowa kontynuacja). Czytałam m.in. "Ja cię kocham, a ty miau", co w ogóle było jakimś nieporozumieniem, bez logiki, ładu i składu, jedynie kotek był spoko. Także poza Jagą to niestety nie wiem, czemu się ją tak lubi. Na razie jej książki mnie rozczarowują, a nie są punktem do świetnej rozrywki, dlatego pewnie tą Jagę tak odkładam. Zawsze coś dzieje się nie tak, zawsze wkroczy coś infantylnego i roz... wali całą dobrze zapowiadającą się fabułę w gruzy.

Tak na szybko, to akcja powieści dotyczy Wiktorii Biankowskiej, która z powodu wielu zwrotów akcji w poprzednich tomach, została diablicą, potem anielicą, na końcu potępioną, a teraz fajnie byłoby ją ocalić. Spis poszczególnych części prezentuje się następująco:

- Ja, diablica
- Ja, anielica
- Ja, potępiona
- Ja, ocalona

 "Ja, ocalona" dzieje się kilkanaście lat później po wydarzeniach z „Ja, potępiona” i w ogóle pomiędzy tymi tomami czasu trochę zeszło, fani mogli się wykruszyć. Ogólnie w fabule zostaje nawet fajnie zaprezentowane niebo i piekiełko, które wypadają w zasadzie jak ksero Ziemi, z licznymi kawiarenkami, bibliotekami, telewizją, aby było miejsce na romanse i skandale - to takie w zasadzie większe dwory, z których łatwo się przemieszczać (szczególnie podczas balów), aczkolwiek trzeba mieć ze sobą zgodę. Wszystko potraktowane jest ze sporą dozą humoru (np. pani Śmierć puszcza się z amorkiem putto, nałogowym palaczem), sama główna bohaterka zajmuje się poważnym zadaniem polegającym na wyborze miss... anielic. Jakoś to inaczej się nazywało (niby miało to być zwykłe szkolenie anielic), prezentowany jako anielski show z bardzo pustymi gwiazdami. Nawet Lucyfer ma swoje pięć minut (choć z depresją), aczkolwiek zamiłowanie do wsadzania niemal każdego sekretarza w rolę drag queen średnio mi spasowało. Czy to szczególne, że siedzą oni akurat w piekle?

No i te romanse... Trójkącik Wiktorii, w którym tylko lata od jednego faceta do drugiego, bez względu na to, czy należy do nieba czy piekła, oczywiście, każdy należycie przystojny i chcący dobrać się do niej równie mocno. Tym razem jest to "nowa miłość" i "ta stara". I to w sumie główny temat tej książki, mimo że przecież miało być więcej o tym cwanym pomyśle Lucka na koniec świata, ale jasne, piorytety. A ten ich plan, aby zapobiec apokalipsie to jakieś totalne dno... Totalnie nieprzemyślany pomysł, którego nie powinno być. Wszyscy bohaterowie są zajęci wymyślaniem kolejnych sarkastycznych wypowiedzi (lub cmoków i kłótni kochanków na boku), zapominając, że "zapobieganie" nie polega na "przyspieszaniu" i że w którymś momencie trzeba by było chyba powiedzieć "nie" lub "stop".

Podsumowując: nie. Totalnie nie! Może poprzednie tomy są lepsze, mniej infantylne, ale tego konkretnego zupełnie nie polecam. Zdaje sobie jednak sprawę, że to seria dla fanów tej autorki i tych, co by chcieli poznać z przymrużeniem oka dalsze losy Wiktorii. Ponadto ma się ukazać, niestety, dalszy tom, więc... ta historia się nie kończy.



poniedziałek, 17 października 2022

Przystanek CLXXXV: Miasto Żaru DuPrau

 

Autor: Jeanne DuPrau
Tytuł: Miasto Żaru (tom I)
Wydawnictwo: Nowa Baśń
Rok wydania: 2018 (wyd. I w 2004)
Ilość stron: 317
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa
Tłumacz: Adrian Tomczyk
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk zachowuje jesienny spokój, popijając herbatkę i spoglądając w okno, nieco niestety posmarkując, bo byliśmy wczoraj na grzybach i zmarzł > 

Źródło: mayfleetharrow.weebly.com/gallery


Pomyślałam sobie, że może w końcu należy tą książkę rzucić na tapetę. To pierwszy tom cyklu "Kroniki Żaru", ale z jakiegoś powodu na polski rynek przetłumaczono do tej pory jedynie pierwszy tom (całość liczy 4 części). To dość wdzięczna lektura, wbrew pozorom sporo osób ją zna, tylko czekając na dalsze tomy pewnie straciło nadzieję. Mało kto pamięta, że została nawet sfilmowana - w 2008 roku jako "Miasto cienia", rozgrywające się w mieście Ember (tłumaczone w książkach jako "Żar"). Wszystko wskazuje więc na to, że co poniektórzy zapewne coś sobie przypomną, z dawnej lektury lub seansu.

Akcja dzieje się w świecie podziemnych, w zasadzie postapokaliptycznym - aby przeżyć, ludzie przenieśli się tam, ponieważ na Ziemi nie dało się już żyć z powodu zanieczyszczeń. Obecne pokolenia nie wiedzą już, jak wygląda słońce i że w ogóle ono istniało. Wszyscy mieszkają pod Ziemią w mieście Żar (Ember), zasilanemu w elektryczność dzięki tajemniczemu generatorowi. Niestety, nie wszystko trwa wiecznie - coraz częściej pojawiają się przerwy w dostawie prądu, światła gasną w całym mieście. Burmistrz uspokaja, jednak para nastolatków odkrywa, że jest się czym martwić i że należy działać dość szybko.

Postapokaliptyczny świat podziemny społeczności podzielony jest na frakcje, jakie muszą spełnić ich członkowie, aby być pełnoprawnymi obywatelami miasta. Fabuła książki zaczyna się właśnie od tego cyklu dla głównych bohaterów - Lina i Doon, nie tacy znów najlepsi przyjaciele (w zasadzie w ogóle) losują zawody, które będą wykonywać już na zawsze w tym mieście. Lina jest zdruzgotana swoim wybranym odgórnie losem, jednak z opresji ratuje ją Doon, zamieniając się karteczkami. Od tej pory oboje zdobędą świetne pozycje, aby zacząć działać w kwestii upadającego miasta oraz tajemnicy skrywanej przez burmistrza.

Należy zaznaczyć, że to młodzieżówka, jakich obecnie jest całkiem sporo na polskim rynku, dlatego wątpię, by ją jeszcze ktoś odkopał. Ma jednak ona swoich zwolenników, w końcu akcja rozgrywa się całkiem sprawnie i jest dość aktualna nawet dzisiaj, mimo że nie aż tak skomplikowana. Nastolatkowie zmierzają do odkrycia całej historii Żaru i planu ewakuacyjnego (oraz jego odtworzenia), czemu sprzeciwiają się (w większości) dorośli, którym dobrze jest tak, jak teraz, nawet jeśli coraz wyraźniej grozi im życie w ciemności. Szybko okazuje się, jak łatwo przerzucać rozwiązywanie problemów na kolejny dzień lub dalsze pokolenia, jak władza deprawuje, nie martwiąc się o konsekwencje, tylko chwilowe przyjemności kosztem głodującego społeczeństwa. Jakby nie było, wszystkie zarysowane w niej kwestie są bardzo aktualne - zarówno wspominając o rosnącym zanieczyszczeniu Ziemi, jak i mało czystych intencjach władzy, obojętnie w jakim państwie byśmy nie byli.

Podsumowując: niestety, nam nikt nie podarował planu ewakuacyjnego, jak to się zadziało w przypadku twórców miasta Żar, jednak uważam, że dobrze byłoby znać tę książkę. Skierowana jest jednak do młodzieży, niektóre rozwiązania są dlatego dość infantylne (szczególnie ten plan ewakuacyjny i chowanie go w szafie) i uważam, że starsi czytelnicy mogą się przy niej zanudzić - po prostu wiele motywów w niej zawartych jest obecnie bardzo powtarzana, niemniej to przyjemna lektura i aktualna w kontekście obecnych problemów. Ponadto istnieje możliwość przeczytania jej, a potem porównania z filmem, który został zekranizowany dużo lepiej niż te od Netflixa (zakończenie zgodne z książką, yay!). Uważam, że ta lektura nikogo nie skrzywdzi.



piątek, 7 października 2022

Przystanek CLXXXIV: Bazyl i Licho Kisiel

 

Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Bazyl i Licho
Wydawnictwo: Miętówka
Rok wydania: 2022
Ilość stron: 160
Gatunek: Literatura dziecięca, fantastyka słowiańska
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk siedzi w chmurach> 



Shit.... No i przesadziłam... Ile mnie to nie było? Za długo... Wybaczcie. Najpierw choroba, potem deadline'y i kolejne zlecenia. Czasami plany mocno kopią mnie po dolnej części pleców, także usiedzieć jest trudno. Mam nadzieję, że tak dużych przerw już nie przeprowadzę.

No dobra, świętowałam za bardzo.

A jednak coś się w międzyczasie przeczytało. Być może dziwi seria dziecięca na tapecie, jednak jest to ciąg dalszy przygód całkiem innego cyklu tej pani. Przy okazji Kisiel opisywałam już wiele razy w poprzednich recenzjach jak należy czytać jej pozycje, co nie jest wcale takie proste, ponieważ jej książki nie występują w oznaczonej kolejności (można się więc zdziwić). Tym razem postać Bazylka z "Oczów urocznych" została połączona z postacią Licha pochodzącą... ze zbyt wielu części (najpierw "Dożywotników", teraz z dziecięcych przygód Licha "Małe Licho i..."). Zakładam, że to ulubiony bohater. Ja tam wolę jednak Bazylka... 

I mimo wszystko nie wynudziałam się przy tej książce, poczułam jednak wyraźny niedosyt. Po pierwsze super, Kisiel zaczęła pisać dla kolejnego wydawnictwa (Miętówka), a z drugiej... jest to naprawdę krótka książka. I ja rozumiem, że to dla dzieci, że trochę jest więcej obrazków, że czego ja oczekuję w ogóle od życia i dzisiejszej literatury, ale... niedosyt wystąpił w formie wszechobecnej. Mimo wszystko trudno mi było patrzeć na tę pozycję inaczej niż na zbiór opowiadań (bo taki faktycznie jest - nie "przygody Bazyla i Licha", jakby mogła zwiastować to okładka, ale ich osobne historie) i to wątków powstałych nie na potrzeby czytelnicze, a tak, ponieważ na zbycie było kilka historii i wypadałoby je gdzieś wydać. Są króciótkie, o Bazylu jak najmniej, nawet jego Oda pojawia się na sekundę. Opowiadania Licha tak naprawdę mogły się wcisnąć w poprzednie (lub nastepne) części serii przygód Licha (szczególnie ze świętami). Nawet pory roku są tam wyjątkowo pogmatwane - gdyby je połączyć, to może wypadłaby jakaś bardziej spójna forma. Obecnie to po prostu zbiór przypadkowych historii.

Będę konsekwentna i jak na antologię przystało, spiszę tytuły ośmiu opowiadań:
- Gilaj czorta!
- Licho świętuje wiosnę
- Czort zwodzony
- Kiedy Licho nie śpi
- Dziw nad dziwy
- Nuuudaaa
- Bazyl ma katar
- Licho robi święta

Trudno mi tym razem wytypować najlepsze (pfff, na pewno te z Bazylem), w zasadzie są dość wyważone w ocenie. Pojawia się bardzo wiele odniesień do postaci z mitologii słowiańskiej, a które na końcu zawarte są w słowniku wraz z rysunkami - to na pewno plus tej książki. Jest tam dziw, chowaniec, domownik, błędne ogniki, rusałki, poza tym oczywiście anioł (Licho) i czort (Bazyl) i inne, w większości te z wiedzy podstawowej każdego słowiańskiego Bestiariusza (opowiadałam o nich wcześniej). Osobiście bardzo polubiłam mało wielkanocnego i zwodniczego Jaroszka, strasznie urocza postać (mimo wszystko to królik), mam nadzieję, że on już zostanie i też się kiedyś rozwinie. I żeby nie było - uważam, że to naprawdę dobre opowiadania, wciąż kocham Kisiel, stąd zresztą nie mogłam dać niższej oceny od zamierzonej, mimo mojego wielkiego rozczarowania, ale żesz kurczęta... Mam nadzieję, że przynajmniej w przyszłości powstanie coś wreszcie porządnego o Bazylku, bo stracić taką niewykorzystaną w potencjale postać - to istny grzech!

Także powtórzę: odczuwam baaaardzo duży niedosyt. Dziecko odczuwałoby jeszcze większy, zaznaczam. W sumie to bardzo ciekawe, jak z fantastyki bardziej dla dorosłych postaci te wylądowały w literaturze typowo dziecięcej... Może nie wyszło to z intencji autora, a odbiorców, ale tego nie wiem. Jak widać na przykładzie mojej osoby: jeśli lektura dla dorosłych, to dla fanów twórczości Kisiel lub poszczególnych postaci, które chciałyby poznać dalsze losy ulubionych bohaterów. Jeśli ktoś tej autorki nie zna, to zachęcam do wcześniejszych recenzji, na pewno coś się wybierze ("Dożywotnicy" lub przynajmniej "Oczy uroczne" na bank). A tak? Rzeczywiście przeznaczona lektura dla dzieci, dobry prezent. Ta szczególnie pozycja przyda się dla tych, którzy rozpoczynają przygodę z mitologią słowiańską (aby w dorosłym życiu mieć idealny wstęp do Sapkowskiego, hehe). Na pewno nie jest to czas stracony, także warto pomyśleć o tej lekturze.



piątek, 23 września 2022

Przerwa... spoko, dwa dni i rozkład jazdy


Drogie Folki!


Wczoraj wybił 200 post na tej stronie, także z tej okazji poświętuję sobie dwa dni. Weekendy powinny być wolne, więc "enjoy" i do zobaczenia w poniedziałek <3


Pochwalcie się pomysłami na nadchodzącą jesień (ok, dzisiaj już nadeszła), może jest coś, co wręcz należy zrobić w tym czasie?



Przy okazji aktualny rozkład:

Karolina Głogowska "Wzorzec"

Marta Malinowska "Iluzja"

Amy Reed "Dziewczyny znikąd" 

Marta Krawczyk "Kuchnia wegańska dla singli"

Karolina Gawrońska "Wegańskie słodycze"


I zaległe:

Katarzyna Berenika "Ja, ocalona"

Zadie Smith "Londyn NW"

Karolina Wilczyńska "Pierwsze wesele"

Jeanne DuPrau "Kroniki Żaru" tom I

Christopher Paolini seria "Eragon"

Stanisław Grzesiuk "Pięć lat kacetu"

Józef Ignacy Kraszewski "Stara baśń"

Wanda Markowka "Mity Greków i Rzymian"

Zygmunt Kubiak "Mitologia Greków i Rzymian"

Katarzyna Grochola "Zdążyć przed pierwszą gwiazdką"


Do kolejnego przeczytania!






czwartek, 22 września 2022

Przystanek CLXXXIII: Swatanie dla Dawson

 


Autor: Maddie Dawson
Tytuł: Swatanie dla początkujących
Wydawnictwo: NieZwykłe
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 392
Gatunek: Romans/ literatura obyczajowa
Tłumacz: Mateusz Grzywa
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kocyk generalnie zaskoczony o.O 


Ja wiem, że po obyczajówki miałam już nie sięgać, ale... stało się. Niestety i teraz trzeba to przełknąć. Ale od razu powiem, że nie jest tak źle. Najwyraźniej styl bardzo dużo robi w książce, przynajmniej w tej, bo tak się stało, mimo że wiele kwestii mi się w tej lekturze nie podobało - głównie zakończenie i eks-mąż - to jednak jakoś nie uważam, że straciłam na nią czas. 

O Maddie Dawson pewnie nikt nie słyszał, jak czytałam na portalach - to powszechne. Owszem, powyższa pozycja nie jest debiutem, ale to jedyna jej książka, która pojawiła się na polskim rynku. W rzeczywistości ma ich już kilka i mieści się zawsze w rejonie "romansu obyczajowego".

Fabuła opowiada o Marnie, która cóż, poznaje ciotkę swojego narzeczonego na rodzinnym przyjęciu i sytuacja wywraca się do góry nogami. Ciotka też się wywraca (do grobu). A narzeczony prawie zostawia ją przed ołtarzem, a potem już w podróży poślubnej, bo stwierdza, że od stabilizacji (i jej) woli Afrykę. A Marnie ma już swoje lata i pragnie tego, co wszystkie - rodziny, męża, dzieci, wspólnego domu. Słowem: niezły bigos.

Tak naprawdę wszystko ma swoją historię i nie dzieje się od razu, za to pojawia się w zarysie na tym słynnym przyjęciu. Najpierw narzeczony Marnie dochodzi do wniosku, że jednak jej nie chce (tylko trochę za późno). Później Marnie wraca do rodziny i patrzy na wspaniałe życie siostry, która właśnie zostaje mamą, w międzyczasie poznając przystojnego faceta sprzed lat, który wciąż jest w niej zakochany i szybko staje się nowym narzeczonym. A po drugiej stronie barykady stoi ta ciotka, Blix, która nagle oświadcza, że będzie umierać. Przedstawione zostaje także jej życie, z człowiekiem, którego kocha, jako właścicielkę kamienicy (nie wiem, czy u nich to się nazywa "kamienica", ale tak to widzę) pełną jej ulubionych lokatorów. Naprawdę sporo się dzieje.

Lektura zmienia się diametralnie, gdy Blix w końcu umiera (gdzieś w połowie książki, btw), akcja przestaje się dzielić na "Blix" i "Marnie", a staje się w całości "Marnie". Blix zapisuje cały swój majątek... Marnie, całkowicie obcej kobiecie, którą widziała raz w życiu (ale potem jeszcze rozmawiały). Teraz to ona stanie się właścicielką, jeśli tylko spełni jeden czasowy warunek, łączący się z chwilowym porzuceniem nowego narzeczonego. No i tu się zaczyna... bo Blix była swatką i teraz wszyscy tego samego oczekują od Marnie. Potem się okazuje, że z tym swataniem łączy się też pewna magia (nie zahaczająca jakoś diametralnie o fantastykę) albo nie wiem, bardziej jako... siła perswazji? Choć Blix naprawdę w swoich zasobach trzymała książkę z zaklęciami.

W każdym razie teraz zaczyna się właściwy temat książki, zawarty w tytule: początkująca swatka Marnie uczy się, jak połączyć ze sobą kilka par żyjących w jej apartamencie (także siebie). Myślę, że nawet nieźle zostało to ukazane, ponieważ Marnie - powiem wprost - daje dupy na każdym polu niczym Potter w Hogwarcie, bardziej rozwalając te związki niż budując i w sumie w obliczu całej książki jeśli coś jej się udaje wskórać, to bardzo subtelnie i delikatnie. Te "ofiary" bardziej same się łączą, przez przypadek, ale... może o to chodziło w tej całej "magii". Według mnie to i tak najlepsze rozwiązanie - Marnie nie może się nagle stać ekspertem lepszym od Blix, byłoby to głupie. Do tego Marnie sama siebie często sabotuje, mieszkając w tej kamienicy razem ze swoim eks-narzeczonym (a raczej eks-mężem, bo do ślubu doszło), z którym cóż... "wypełnia obozwiązki małżeńskie", także szybko jej ten nowy narzeczony staje się kolejnym byłym. Niezły rekokord. Na szczęście Marnie ma w zanadrzu trzecią opcję podyktowaną jej przez Blix, ponieważ najwyraźniej nagle stała się super-ciachem w tej okolicy. Ach, Marnie... to marnie.

Jakoś nie umiałam odnieść się jednoznacznie do Marnie. Zdradzę, że zapewne dlatego inaczej odczytuję tę książkę także ze względu na tę postać; dużo nas łączy. W zasadzie wszystko. Obie pragniemy prostego życia u boku osoby, która darzy nas uczuciem lub naprawdę chce zostać przy naszym boku. I te spojrzenia, które kieruje do swojej siostry, którą życie zdaje się ukochiwać... Autorka opisuje Marnie jako kobietę, która jakoś tak czasowo działa na mężczyzn, że nie potrafii u nikogo w sercu zagrzać miejsca (z czym również się identyfikuję), po czym parę kartek dalej zaręcza się z kolejnym kolesiem... Także tego. Albo coś zostało zapomniane podczas fabuły, albo uważa się to za widzimisię głównej bohaterki, w każdym razie trochę się mi smutno zrobiło. Wiecie czemu? Ukochujesz jakąś postać, a ta nagle odlatuje.

To w sumie taki amerykański klimat "Przyjaciół" czy coś, nic odkrywczego. A jednak myślę, że ta książka po prostu trafiła w moje najczulsze punkty - jest słodka cioteczka o wyrafinowanych tekstach, jest budynek z oryginalnymi lokatorami i coś o magii. Do tego sporo momentów zaskoczyło mnie, myślałam, że rozwiną się inaczej (bardziej schematycznie), a to też było miłe. Za najlepszą postać jednak uważam Blix - mimo że umiera, to w zasadzie jest tam cały czas. To taka idealna matka chrzestna Kopciuszka, urocza starowinka, która wszystko robi na przekór, bawi się czymś w rodzaju magii i ma gdzieś, co myślą o niej inni, łącznie z tym, że po śmierci zapisuje swój majątek byłej żonie członka rodziny. No ideolo! Rzecz jasna sprawy majątkowo i ich prawny charakter też odgrywają tu sporą rolę.

Podsumowując: nie jest to najlepsza obyczajówka jaką zna świat, ponadto wszyscy tam na końcu padają ofiarą jakiegoś Amorka na haju, ale plus, że przynajmniej do stu tysięcy ślubów nie dochodzi. Bardzo podszedł mnie styl tej pozycji, lekki ton okraszony niewymuszonym humorem i sam nietuzinkowy pomysł. No i ta Marnie... Ponadto zgadza się, to faktycznie była obyczajówka - z romansem, ale rzeczywiście połączona gatunkowo, a to muszę jednak docenić. Polecam.


 

środa, 21 września 2022

Przystanek CLXXXII: Berło ziemi Gaughen

 

Autor: A.C. Gaughen
Tytuł: Berło ziemi (tom I)
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 380
Gatunek: Fantastyka
Tłumacz: Emilia Skowrońska
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kocyk tym razem zaciekawiony, właśnie poszedł dorobić herbaty 



Tym razem coś z fantastyki. "Berło ziemi" stanowi pierwszy tom serii "Żywioły" (na razie są dwa) i jeśli normalnie miałabym wiele zastrzeżeń, to tu akurat żadne z nich nie wpłynęło jakoś druzgocąco na ocenę końcową tej pozycji. Może jeszcze taka uwaga, że to jedyny cykl tej autorki, który został przetłumaczony w Polsce.

Z fantastyką bawiłam się bardzo dawno temu i jedyne co pozostało mi w pamięci po tych nieprzespanych nocach, to te grube tomiska, którymi można niekiedy zabić, a jednak mimo tej niewątpliwej zalety w obecnych czasach, bardzo niewygodne w transporcie miejskim, bo to to zbyt ciężkie, nieporęczne i często zamykające się w nieodpowiedniej chwili bez zakładki. Kiedyś wsadziłam do jednej z nich skasowany bilet i uwierzcie, zły to pomysł, gdy trzeba kartkować, aby okazać go konduktorowi.

Ale do rzeczy. Książka opowiada o Shalii, która poświęca się dla rodu i żeni się z nieznaną jej osobą, by zakończyć toczącą się od lat wyniszczającą wojnę. Jej rodzina koczuje na pustynii, ale dobrze sobie radzą, mają także mocno rozwinięte wierzenia i życie kulturowe (co zostaje zobrazowane na przykładzie ślubu), rodzina jest mocno zżyta. A ten mąż, Calix... cóż, to prawdziwy mieszczuch, ma za sobą ciężkie dzieciństwo, które ucharakteryzowało go na całe życie, jednak jest to też sposób, aby wszyscy pobłażali w skutkach jego czynów, szczególnie rodzeństwo, uważane przez społeczeństwo za bogów. Za to jego brat - istne ciacho. Trochę wiadomo, jak ta fabuła się skończy, niemniej ciekawie jest ją obserwować, także przez wątki poboczne.

Jednym z takich wątków jest magia, bardzo ciekawie zaprezentowana. W końcu cykl nosi tytuł "Żywioły" - a więc chodzi tu o nie. Niektórzy ludzie mogą kontrolować ziemię, inni powietrze, ogień lub wodę, co może się objawić w różnym wieku. Bardzo ważnym czynnikiem jest sama natura, której najbliższe źródło może obdarzyć mocą daną osobę. Nie ma mowy o przekazywaniu jej w genach. Jest jedno "ale" - o ile ludzie z pustyni nie mają do niej żadnych wątów, o tyle Kraina Kości z Calixem na czele ma ich od groma. Jego nienawiść jest wręcz irracjonalna, oczywiście częściowo także przez kobietę, dlatego z zasady nie ufa nikomu. Oczywiście, twist historii jest taki, że Shalia nagle odkrywa, że ma moc nad ziemią.

To książka pisana przez kobietę i z mocnym uwzględnieniem damskich ról w jej toku. Dowiadujemy się więc jak wygląda społeczność państwa Calixa, w którym kobiety nie mogą pracować, przez co głodują. Mamy opis prób królowej, którą staje się Shalia, na wprowadzenie jakichkolwiek zmian, w państwie wręcz mizoginistycznym, gdzie kobieta ma tylko ładnie się prezentować i rodzić dzieci (w zasadzie nagonka na nasze przeszłe epoki). W sumie sama musi zmagać się z dołującą winą, że miesiąc po ślubie nie jest jeszcze w ciąży (hańba jej) oraz z ciągłymi zmianami nastroju nadpobudliwego i porywczego męża. Także kwestia seksu niedoświadczonej dziewczyny jest tu poruszana i to dość często, ale nie w prostacki sposób, bez typowych płaskich scen wyjętych z przeciętych romansów. A to też ogromny plus.

Sama postać Calixa jest ciekawa. Z jednej strony to ewidentny buc, który ma nieźle potargane pod kopułą, który zabija bez ostrzeżenia i często powodu, a mimo to potrafi być cierpliwy w stosunku do pierwszej nocy poślubnej z Shalią i rodzeństwo go kocha, broniąc w każdej sytuacji - najwyraźniej z jakiegoś poważnego powodu. Same wymogi społeczeństwa i wychowania nie ułatwiają także sprawy, składając się na większy obraz, może nie od razu psychologiczny, ale przynajmniej na wiele wątpliwości i niedopowiedzeń, dzięki czemu nie wyszystko jest jasne do oceny. Chociaż na końcu [SPOILER] posyła całą rodzinkę w powietrze, więc... no, tego, czasem jasne jest. Calix zdaje się nie posiadać żadnej empatii czy pokładów współczucia, a wszelkie zachowania wskazujące niby na posiadanie pozytywnych uczuć udaje lub stara się naśladować. Ponadto książka obrazuje również, dokąd może prowadzić podarowanie władzy takiej spaczonej jednostce. Calix bowiem obala kolejne granice, torturuje i zabija bez mrugnięcia okiem, kieruje psychopatycznymi badaniami (opartymi na wnikliwej obserwacji, co kto lubi, a czego nienawidzi) nad wyniszczeniem Żywiołów z jednej strony i nad tworzeniem nowych (tak, wtf, wiem, ale to przecież psychopata) na swoich laboratoryjnych zasadach. Tym doświadczeniom poddaje również jedno z rodzeństwa, najbliższą mu osobę, więc jest grubo.

Poruszyłam wyłącznie niektóre wątki, wszystkich jest tu naprawdę sporo. Obecny jest także motyw wojny, rozumianej zupełnie odmienne przez wszystkie państwa, frakcje, rasy, a nawet płci. Nie wiem, do której zaliczyć psychopatów... Podejrzewam, że w następnym tomie rozwinięty zostanie także temat magii, ostatecznie jedno z głównych źródeł, które być może prezentuje tę moc, zostało zniszczone, a jego opiekunka ma naprawdę pod górkę. Także wszystko się może zdarzyć, ale wiadomo, pewnie Shalia będzie miała w tym główną rolę, idealnego zjednoczenia narodów czy coś, to w końcu fantastyka. Podejrzewam również największą zagrywkę fabuły związaną z jej dzieckiem, więc chciałabym się dowiedzieć, czy mam rację. Kolejna motywacja!

Podsumowując: polubiłam tę historię i prawdopodobnie skuszę się na następny tom. Nie była idealna, ale zawierała w sobie kilka interesujących kwestii, które do mnie trafiły, zostały na dłużej. Fabułę można w zasadzie przewidzieć, w końcu wszystko idzie na łeb na szyję na pomoc Shalii, a więc nawet jeśli ktoś zdradza, nie robi tego ostatecznie. Niektóre postaci są ewidentnie złe (patrz: Calix), inne niekoniecznie (patrz: ta jego siostra), ale postaci skaczą często ze strony na stronę i czasami nie wiadomo, jakie zdanie mają obecnie. Pokazuje to jednak, że nie wszystko jest takie czarno-białe. No i pomysł na magię żywiołów mnie zainteresował. Dlatego mnie się podobało, ale myślę, że ciekawsza byłaby dla młodszego pokolenia (m.in. przez te "dziewczęce" wątki) i zdecydowanie bardziej dla kobiet niż mężczyzn.

Kocyk, a gdzie ta herbata??


wtorek, 20 września 2022

Przystanek CLXXXI: Dziwna pogoda Hill

 

Autor: Joe Hill
Tytuł: Dziwna pogoda
Wydawnictwo: NieZwykłe
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 510
Gatunek: Horror, thriller, fantasy
Tłumacz: Marta Guzowska
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk siedzi aktualnie wystraszony pod... kocykiem, odezwie się później> 


Niedługo pojawią się recenzje dwóch książek kulinarnych, bo wciąż sukcesywnie rozwalam kuchnię (ale mają niedługo tanieć materiały na remont, więc kiedy jak nie teraz, co nie?). No to może dzisiaj coś w tym klimacie, czyli horror? Uważam, że oba tematy pasują ze sobą wyśmienicie, szczególnie w moim wykonaniu.


Należę do osób, których horrory przerażają, szczególnie gdy są naprawdę świetnie napisane czy zrobione (to w kontekście filmów). Jakiś czas temu w ogóle nie sądziłam, że da się czytelnika przerazić gorzej od widza w kinie, ale obecnie jestem na etapie wiary i w to. Zresztą, Hilla nie trzeba przedstawiać, on już długo siedzi w tym gatunku (czasami splata weń kryminał lub sięga po komiks, ale to zawsze ten sam klimat) i przeraża co drugiego czytelnika (w sensie pozytywnym). To ceniony pisarz amerykański, syn... Stephena Kinga. Tak, TEGO Stephena Kinga (w rzeczywistości nazywa się: Joseph Hillstorm King), moi drodzy, więc już za młodu powziął gruntowny warsztat na starcie.

Książka składa się z czterech dłuższych opowiadań, które łączy jeden główny wątek - dziwna pogoda, jak w tytule. Oto i one:
- Zdjęcie
- Naładowany
- Wniebowzięty
- Deszcz

Najbardziej podobały mi się dwa, Zdjęcie oraz Deszcz, najgorszy według mnie był Wniebowzięty, takie czyste "WTF"? łączony z "łoezu, skończ już te nudy", opowiadający o facecie, który utknął na chmurze i - powiedzmy to wprost - "rucha" chmurowatą wersję dziewczyny, w której jest zakochany na Ziemi, a dalej filozofuje o swoim nieszczęściu i głodzie. Jak dla mnie.... nie, zdecydowanie, nie. Naładowany to taki typowy męski klimat, podobno łączony z prawdziwymi wydarzeniami gdzieś w Ameryce ze skorumpowaną policją na tapecie, która stara się kryć swoich, nawet gdy strzela do niewinnych. Zakończenie świetne, co mocno zmieniało wydźwięk całości, jednak nie jestem fanką amerykańskich realiów i dlatego nie wkręciłam się w fabułę, niemniej rozumiem, że to poważny temat, który warto poruszać. Niestety, mimo wszystko to opowiadanie akurat w ogóle nie wpisywało się w główny pogodowy temat i wydawało mi się w tej książce nie na miejscu, wsadzonej ot tak, bo jest miejsce i mocno odseparowującej się od stylu reszty historii (a wsadzonej przecież w sam środek, bez pomysłu). 

Powyższą ocenę dyktowałam dwoma opowiadaniami, które mi spasowały, przypominam: Zdjęcie oraz Deszcz. W tym pierwszym facet (miałam problem z określeniem jego wieku, było to dziwne) poznaje tajemnicę pewnego aparatu, który kradnie wspomnienia. Nie powiem, zakończenie nie było satysfakcjonujące i wolałabym inne (mogę zapodać, jakie), ale mieściło się w ramach ogłady, więc spoko. Deszcz też uważam za świetny (pewnie dlatego to pierwsze i ostatnie opowiadanie, by czytelnik był udobruchany i miał dobre wrażenia z całości). Tym razem zasadza się na damskiej bohaterce (i to lesbijce, jak się podkreśla), która goni przez wszystkie wsie, aby poinformować ojca swojej dzieczyny o jej śmierci w wyniku... cóż... deszczu. Deszczu, który składał się nie z typowej wody, a z kryształowych gwoździ. Sam pomysł na fabułę uważam za niesamowity, mimo że wkręcono tam temat sekty, LGBT, Rosjanina-narkomana i mszczącego się gruzińskiego naukowca. Kompletny misz-masz. Ale jakoś przyjemny. Minusem wszystkich opowiadań, i to wielkim, szczególnie w Zdjęciu, były według mnie typowo męskie dowcipy na temat "ruchania" i kobiecych genitaliów. Były obleśne i czasem powodowały przerwanie lektury na żygi, ale może dla męskich czytelników byłyby po prostu rubaszne.

Podsumowując: warto przeczytać z tej książki dwa opowiadania, jedno tam jest na pewno zbyteczne, ale właśnie na tym polegają przecież antologie na obecnym rynku - nie ma gdzie tego wstawić, a, to puszczę pozycję zbiorczą "tekstów, których nigdzie nie udało mi się opublikować" i cyk, kasa się zgadza. Takich zabiegów nie pochwalam. No i nie będę ukrywać, że ta książka jest bardziej przeznaczona dla czytelników, nie czytelniczek z powodu humoru, jaki się tam pojawia, na pewno nie dla młodszych (m.in. sporo trupów). I co tam jeszcze... A, faktycznie wszystkie opowiadania przypominały styl Kinga, więc jeśli ktoś jest jego wielkim fanem, a jakimś cudem przeczytał już wszystko od niego, to może śmiało sięgać po Hilla, czyli następne pokolenie. Ciekawe, czy wnuka też wkręcą w ten biznes, swoją drogą...

No nic. Lektura mnie nie skrzywdziła, więc polecam.



poniedziałek, 19 września 2022

Przystanek CLXXX: Prosto w serce Kosowska

 

Autor: Jolanta Kosowska
Tytuł: Prosto w serce
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 376
Gatunek: Romans, literatura obyczajowa
Ogólna ocena: 0/10
Czy wnerwiła Kocyk? A weźcie, Kocyk odpadł jeszcze pierwszej połowie 


Akurat mam jeszcze trochę lektur z "uniwersum", których albo nie rozumiem, albo już w ogóle znienawidziłam, a których krytyką chciałabym się z kimś podzielić. Bo ja naprawdę rozumiem taki gatunek, który nazywa się "romansem" oraz taki, który mianuje się "obyczajówka", tylko... nie rozumiem, czemu po tylu wiekach ich istnienia, wciąż są sztampowate i zwykle wymieszane.

W takich pozycjach główną bohaterkę trafia piorun, życie się jej wywraca do góry nogami, traci swojego faceta, ale zyskuje o niebo lepszego. No i ślub na końcu, zapomniałam. Właśnie w jednym zdaniu (oj, albo dwóch) streściłam z tonę książek. Dlaczego każda z nich to zwykła kalka? Naprawdę nie da się troszeczkę wysilić, by stworzyć coś NAPRAWDĘ dobrego, aby dało się to czytać, a najważniejsze - do tego wracać i polecać innym? A tak mam wrażenie, że rzesze piszarzy cierpią na ostrą depresję, w której "nic nie ma sensu", więc... kserujemy, czyli coś, co nagminnie wynosi się ze studiów. Nie powiem, to nie tak, że wszyscy autorzy są źli, jest ich po prostu zdecydowana większość. Ostatnio przecież chwaliłam Pawlik za to, że kończy swą powieść urwanym tonem - że para poturbowanych przez los postaci stwierdza, że może będą razem, a może nie, ale na pewno siebie lubią i będą się wspierać. Hipotetycznie i z wieloma pytaniami. Taki otwarty układ bardziej mi odpowiada niż ten nagły ślub na "hurra".

A więc Kosowska... To naprawdę płodna autorak, ale niestety (na pewno?) wcześniej żadnej z jej książek nie przeczytałam, jeśli ktoś chce się podzielić wrażeniami z jakiś jej wcześniejszych czy późniejszych lektur, to chętnie wysłucham. Na razie będę się odwoływać wyłącznie do tej części. "Prosto w serce" brzmi jak tytuł filmu (bo był taki z 2007 roku) i powiedziałabym, że niezbyt odnosi się do fabuły, ponieważ główna bohaterka dostała prosto w układ nerwowy, a nie serce. Już mówię, o co chodzi: Hania zaraz wychodzi za mąż, ale dowiaduje się, że prawdopodobnie choruje na stwardnienie rozsiane. Zamiast jednak zrobić dalsze badania, aby potwierdzić tę hipotezę, leci do Francji, poznaje Franzuca i bierze z nim ślub.

Przepraszam, powyżej był spory spoiler, chociaż... przecież i tak nikogo nie zdziwił. Sporo stron zajmuje opis francuskiego życia, tyle że ja np. w ogóle nie odczułam jakiejkolwiek magii, prócz ciągłych "ochów" i "achów" narratorki, które później działały mi już na nerwy. Brakowało mi tego jaja, które kiedyś czytałam we "Włoszkach", o prawdziwym "poczuciu" tego klimatu, a nie opisie, że "tam byłam i strasznie mi się podobało". Aha. Fajnie. I co mnie do tego? Były erotyczne tańce, jak zapowiada okładka, chyba ze dwa czy trzy, tyle że... cudowane w opisie tamtejszego widza. Nie było żadnej erotyki lub zmysłowości, aby czytelnik faktycznie stwierdził "o, fakt, to było gorące". Cudze opinie (te zarysowane w jednym zdaniu, bez konkretności, zwykle w formie szerszego "wow") się nie liczą.

Jest też choroba, jak wspomniałam wyżej. Hania dowiaduje się, że "może" choruje na stwardnienie rozsiane. Może. Bo to tylko taki rzut pewnego gościa, czysty strzał, ale nikt nie zamierza tego sprawdzać. Jak czytelnik miałby w to uwierzyć? I wiadomo, dziewczyna mimochodem dowiaduje się więcej o tej chorobie, czyta i poznaje kobietę, która na to cierpi (w zasadzie na nią "wpada"). Francuz również jej o tym opowiada. Tak więc następuje całkowita moralka na temat stwardnienia rozsianego, w zasadzie podanie całej teorii, którą można przeczytać na wikipedii. Żeby nie było, ja wcale nie trywializuje tej choroby, jest straszna i nikomu jej nie życzę, ale miałam wrażenie - zresztą, to nie pierwszy taki zabieg odautorski, w setkach książek się pojawia - że wykorzystuje ona w pewnym sensie tę chorobę do swoich celów. Nie, bynajmniej nie uważam, że to "szerzenie wiedzy o tym temacie" ani że "to dobry przykład, ostrzeżenie dla innych". Pokiwałabym głową (naprawdę!), gdyby podawano te informacje sensownie, po trochu, a nie nawalić na trzy strony w monogolu jednej postaci i tyle, zaliczone. Sama bohaterka nie ma żadnych symptomów, nie przeżywa żadnych problemów psychologicznych na tym tle, a na końcu oczywiście dowiadujemy się, że jest zdrowa (też w sumie bez badań, więc wtf?!), więc jaki był w tym sens? Jeśli ktokolwiek miał jej współczuć, to niby kto? Równie dobrze mogło się okazać, że ma raka lub choroby serca, autorka całkowicie zignorowała wszystko, co wiąże się z poznaniem przez pacjenta wyroku na życie oraz samej choroby. Skoro Hania była przeświadczona, że jest chora, powinna doszukiwać się u siebie symtpomów, poddać się głębszym przemyśleniom, ale... po co. W obyczajówce może byłoby to ważne, ale nam potrzebny jest romans, z tymi erotycznymi francuskimi tańcami itd. 

No i ten narzeczony... Zapomniałam o nim. Gdy Hania dowiaduje się o swojej "hipotetycznej" chorobie, ten ją porzuca, stwierdza, że nie będzie się z nią żenić, a potem niańczyć do końca życia, potem jednak jedzie po nią do Francji. Aczkolwiek wyrusza tam ze swoją kochanką, więc trudno powiedzieć, czy pojechał za nią czy faktycznie był to czysty przypadek, jak też uważa. W każdym razie oczywiście próbuje Hanię odbić Francuzowi w tym nastoletnim trójkąciku, a Hania (o dziwo) nie ulega. I znowu - ten facet przedstawiony jest jako koszmarne zło, bo to przedstawiciel płci męskiej, który porzuca, zostawia praktycznie przed ołtarzem. A przecież tu chodzi o chorobę Hani - brak poważnej rozmowy między narzeczonymi o tym, jakie są ich opcje, co powinni lub mogą zrobić, zapewnienie wsparcia (którejś z rodzin, choćby słownego) itd. To przecież głębszy temat. Bo o czym świadczy próba odbicia Hani Francuzowi? Narratorka skupia się na tym, jaka to fujarka, zapominając, że pytanie dziewczyny w takiej sytuacji byłoby zupełnie inne. Byli ze sobą blisko, tak? To gdzie przeproszenie, zapewnienie wsparcia (słownego, że nawet jeśli są osobno, to się mogą wspierać), rozmowa o tym, co się stało i co z tym dalej zrobić, a przede wszystkim - co Hania zamierza zrobić ze swoją chorobą. Skoro jej były narzeczony znał kilku lekarzy, dlaczego on ani ona nie poprosił o pomoc? To tylko przykłady, ponieważ na tym polu brak jest jakiejkolwiek, choćby podstawowej psychologii postaci. TO by było bardziej umoralniające niż ten wikipedowski opis choroby jednym tchem, ale, cóż, wymaga mniej pracy i researchu (a był tu w ogóle jakiś?).

O co mi chodzi? Obyczajówka to nie parę kartek o tym, że kogoś trafił problem, choroba czy inne, tylko jak sobie z tym poradził lub nie. Nie powinna kończyć się romansem, nie o to w niej chodzi. W obyczajówce mamy szansę zobaczyć prawdziwe życie, codzienne zmaganie się z problemami zwykłych ludzi, to po prostu musi być okraszone psychologią - rzecz jasna wystarczy podstawowa, to nie elaborat, po prostu z czystą empatią wobec jej bohaterów. Co bym JA czuła? Co by czuł czytelnik? A co otrzymujemy? Stado miałkich postaci, o których zaraz zapomnimy.

Prawdę mówiąc, to ja już zapomniałam. To była nudna lektura, pozbawiona czegokolwiek oryginalnego, ładne to były tylko te wrzosy na okładce. Nijaka bohaterka, za którą nagle zaczyna gonić dwóch napalonych facetów, ciągnących ją do ołtarza, a ona nawet badań nie może załatwić, by sprawdzić, czy jest chora, czy nie. Wybitnie nie na miejscu.

  

czwartek, 15 września 2022

Przystanek CLXXIX: Płoń dla mnie Andrews

 

Autor: Ilona Andrews
Tytuł: Płoń dla mnie
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2022 (I wyd. 2014)
Ilość stron: 480
Gatunek: Fantastyka, romans
Tłumacz: Dominika Schimscheiner
Ogólna ocena: 5/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nawet może być. Będziemy żyć! 


Tym razem to ja się wstrzeliłam - wiedziałam, że pod ksywą "Ilona Andrews" kryje się małżeństwo pisarskie, ale jakoś myślałam, że to polska para, może dlatego, że ostatnio bardzo często natykam się na takie przypadki, że sięgam po zagraniczną literaturę - a tu cyk, autor okazuje się Polakiem pod amerykańską zasłoną. Obecnie mają na swoim koncie naprawdę dużo pozycji, od początku piszą razem.

To jest miłość, nie? Amerykańsko-rosyjska.

Najważniejsze jest tło akcji - świat, w którym genetyka i magia są ze sobą połączone (magia jest dziedzicza), duża jej doza zapewnia władzę i pieniądze. Niejako obok stara się działać Nevada Baylor, prowadząca rodzinne biuro detektywistyczne, ale trzymająca się ledwo na powierzchni, z jakiś powodów zarządzająca nim niby sama. Niestety, dostaje najgorsze zlecenie świata, w którym raczej zginie, ale nie może go odrzucić.

Ogólnie nie mam jakiś złych zastrzeżeń co do tej pozycji. Owszem, wiele sytuacji widziałabym najchętniej w innym kontekście, ale cóż. Najbardziej nie spodobał mi się nastoletni trójkącik rodem ze "Zmierzchu", gdzie Nevada kręci dwóch największych magów świata - Szalonego Rogana oraz... nooo, tego drugiego. Obaj w zasadzie to niespełna rozumu wariaci próbujący zlikwidować świat (Rogan w czasie przeszłym, a ten w teraźniejszym), ale przy tym najbogatszych i najprzystojniejszych. A pośrodku ona, rzecz jasna - wcale nie taka piękna, nijaka, biedna i niewielką mocą, która nie rozwali nawet budki telefonicznej. Stąd połowa książki opiera się na wampiro-wilkołaczych próbach zalewania Nevady erotycznymi propozycjami, także kwiatami i innymi bzdetami.

Dlatego dodaję - mimo że uważa się tę książkę za przykład urban fantasy i broń Boże nie daje dzieciom - to wcale tak nie jest. Ta pozycja (zresztą, podobnie jak pozostałe, szczególnie tymi z Kate Daniels w roli głównej) to typowy romans dla nastolatków, co rzadko się mówi, stawiając ją wyżej i podając dorosłym. Trochę nie wiem, dlaczego.

Nie rozumiałam zbytnio relacji rodzinnych Nevady, ponieważ owszem, wielkich pieniędzy dla siebie nie mieli, stracili ojca (no i w sumie dziadka? Chociaż się o nim nie wspomina), głównego żywiciela rodziny i władzę nad losami firmy detektywistycznej przejmuje... Nevada. Zwykła nastolatka. WTF?! Matka - mocno charakterna była snajperka wojskowa, babcia - mechanik, konstruktor wielu świetnych maszyn, także tych zabójczych. No i tam reszta dzieci, których w sumie nie warto wspominać (spoko, ma jednego brata w tej damskiej składni). Z takim arsenałem nie mogli zbudować dobrze prosperującej firmy?? Nie, lepiej było ją oddać w ręce nastolatki. Babcię jeszcze rozumiem, spoko, co starsza będzie się przejmować ich dziwnym rozkładem sił, ma swoje maszyny, ale chociaż ta matka? Ta się odzywała tylko w sytuacjach, gdy trzeba było nawrzeszczeć czy poszczuć groźbą w stylu "co ja ci nie zrobię", co się nigdy nie ziściło. Naprawdę brakowało mi w tym krzty sensu.  

Podsumowując: dla mnie ta książka była ciekawa głównie pod względem stworzonego świata, jego opisu, dawkowania wiedzy. Magia, którą trzeba ćwiczyć, wzmacniać, poznawać, szkolić (nawet w wojsku), ale i uważać, kiedy i gdzie się ją ujawnia, żeby nie stać się zniewolonym obiektem. Kontrolować przy użyciu różnych metod i zaklęć. Połączenia genetyczne czystej krwi jak w Harrym Potterze i biednych charłaków, którzy snują się między idealnymi bohaterami, zabiegając o trochę atencji. To było naprawdę dobre według mnie.

Minusem był ten romans, słowem nie wspomniany na okładce i przy reklamie, a przecież główna kanwa całej powieści. Nastoletni trójkącik nieco nieokrzesanych typów i rzecz jasna - mocno opanowana pseudo piękność. To sprawiało, że bardziej czytało się to jak młodzieżówka dla nieco starszych dzieci niż science fiction rodem z Fabryki Słów pełnego wymiaru, co było bardzo dziwne, szczególnie dla tego wydawnictwa. Powinna być reklamowana zupłenie inaczej, by nie zdziwić czytelnika w taki sposób.

A może nikt im nie powiedział, o czym to?