środa, 27 listopada 2019

Przystanek LXXV: Nigdziebądź Gaiman


Autor: Neil Gaiman
Tytuł: Nigdziebądź
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2006
Ilość stron: 320
Gatunek: Fantastyka, science fiction
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk wciąż trzyma fason! 

Źródł: swiatksiazki.pl

Wolałabym, by niektórych tytułów nie przetłumaczać - "Neverwhere" zawsze mocniej do mnie przemawiało niż jakieś "Nigdziebądź", choć dzisiaj nie uważam tej nazwy za takie zło jak jeszcze kilka lat temu. Sama książka jest dużo ciekawsza niż poprzednia występująca tutaj, czyli "Gwiezdny pył", ale to ze względu na pomysł na fabułę, a nie wykonanie. Niektórzy nazywają ją najlepszym dziełem. O co dokładnie chodzi?

Głównym bohaterem jest zwykły Richar Mayhew, którego życie - jak to w książkach Gaimana - nagle wywraca się do góry nogami. Oddając się litości pomaga rannej dziewczynie na ulicy i od tego momentu staje się mieszkańcem Londynu na opak - Londynu Pod, leżącego w podziemnej części znanego Londynu Nad - i tym samym niewidocznym dla reszty normalnych ludzi, świata, do którego przed chwilą jeszcze należał, nim został wciągnęty w szereg dziwnych wydarzeń. Pomaga m.in. uratowanej dziewczynie (btw. ma na imię Drzwi, bo czemu nie), by Pan Croup i Pan Vandemar (para gentelmenów na opak, ale w sumie najlepsze postaci tej książki) nie zniweczyli jego starań i nie zabili jej, poznaje Łowczynię oraz Markiza de Carabasa, a żeby czytelnikowi się nie nudziło - mają misię. Zamierzają odnaleźć anioła Islingtona, który jedyny może wszystko naprawić, czyli przywrócić Richarda do dawnego życia, a Drzwiom pomóc odkryć sekret związany ze śmiercią jej rodziny. 

Plusem całej historii jest zapewne cały świat - Londyn z nieco innej perspektywy, ponadto książka w sam raz dla tych, którzy uwielbiają historie z Big Benem w tle (tak, tutaj jest on dość daleko). Nieźle rozbudowany świat alternetywny, dziwni bohaterowie (jeszcze dziwniejsze imiona), szczuromówcy, może tylko fabuła trochę nie taka, jaka chciałby ją widzieć czytelnik - Dzwi poszukująca prawdy o śmierci rodziny jest nieco zbyt sztampowa, podobna historia bywała wielokrotnie oraz Richard próbujący wrócić do siebie, mimo że przecież nie próbuje, widać, że kanały nie są dla niego aż takie złe. Dość łatwo zgadnąć, jak rozegrają się przyszłe wydarzenia, brakuje czasu na rozbudowane sylwetki bohaterów, które opisywane są jakby w pośpiechu, bo nie ma czasu na kontemplację, ale to też urok Gaimana. Nie nudzić się, działać, pędzić dalej.

Podsumowjąc: na pewno ciekawy sposób na fabułę, mnie długo zostanie ta powieść w pamięci, a Londyn nigdy nie będzie już taki sam, więcej mroczny i przewrotny, Nad i Pod. Jeśli chodzi o samą książkę, tym razem to dość szybkie tempo akcji, jak na przygody w świecie Gaimana, mniej rozmyślań, swobody narracyjnej, ale wydaje się, że zabrakło tego czegoś w fabule, może właśnie ze względu na ten pośpiech. Nie ma czasu na podziwianie warstw świata Londynu Pod, bo już przenosimy się gdzie indziej, musimy patrzeć na coś innego. Choć może o to chodziło - jesteśmy wszędzie, a zarazem nigdzie, czyli "nigdziebądź". Niemniej takiego Gaimana pokochałam i polecam innym.


poniedziałek, 25 listopada 2019

Przystanek LXXIV: Gwiezdny pył Gaiman vs film


Autor: Neil Gaiman
Tytuł: Gwiezdny pył
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 1999
Ilość stron: 200
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk zadowolony <nareszcie coś!> 


Jeśli mówić o już o fantastyce, to tego gościa nie wolno pominąć. Zresztą wiele stron podaje go jako najwybitnieszego twórcę. Ja się pod tym podpisuję nogami i rękami. "Gwiezdny pył" sfilmowano w 2007 roku, więc będzie okazja, by się przyjrzeć podwójnie. Jedni mówią, że to jego najsłabsza książka, inni wręcz przeciwnie - ja uważam, że ta akurat jest inna, ale na pewno nie gorsza.
"Gwiezdny pył" to w zasadzie baśń, dziejąca się w odległej małej wiosce, nieświadomej w zasadzie potęgi świata. Głównym bohaterem jest Tristran Thorn, rzecz jasna próbujący wydostać się poza bezpieczne granice wioski dla... miłości. Przynajmniej on tak myśli, bowiem jego wybranka wcale nie czuje do niego tego samego. Nie jest majętny, więc aby udowodnić swoje uczucia, postanawia jej przynieść gwiazdę, której spetakularny upadek oglądali razem. Gwiazda upadła za mur okalający wioskę, więc musi się za niego udać, by zdobyć ten kamień. Wtedy dowiaduje się, że kraina za nim nie jest tym, czym zakładał, łącznie ze spadającą gwiazdą. Przy tej podróży - rzecz jasna jak zawsze w tym archetypie - bohater zyskuje doświadczenie, rozwija się, poznaje siebie, dorasta. I odnajduje miłość. Dowiaduje się również o swoim pochodzeniu i rozumie, dlaczego nigdy nie pasował do murów małej wioski. Standard, ale skoro cała książka ma postać baśni, nie przeszkadza to w jej odbiorze.
Nie tylko jego historia się rozwija. Jest też pewna czarownica, która pragnie odzyskać młodość, dziewczyna uwięziona jako służaca pewnej wiedźmy, pirat udający brutalnego kapitana oraz król, który chce oddać władzę zasłużonemu dziedzicowi (to raczej historia tych dzieci). Dla nich wszystkich spadająca gwiazda ma znaczenie, większe lub mniejsze, ich losy się krzyżują, a Tristran staje się ich lwią częścią.
Jeśli chodzi o film, pomiędzy nimi nie ma zbyt wielu różnic, by się nimi zająć, w większości wątki się powtarzają - to adaptacja. Jest jednak parę różnic. W filmie np. spłaszczono postać Victorii, pierwszej miłości Tristrana - w książce dziewczyna po prostu nie żywi do niego głębszych uczuć, co przecież nie jest jej winą, a chłopak nie widzi, że sprawa jest przegrana i próbuje dalej. Po powrocie Tristrana mają normalną pogawędkę o tym, że niektóre uczucia zanikają, a oni wydorośleli. W filmie Victoria to pusta, za to piękna kobieta, która pragnie bogato wyjść za mąż, a gdy wreszcie się jej to udaje, okazuje się, że złapała pozera, który prawdopodobnie jest gejem. Również jej wybranek został niesłusznie nabuzowany tą niechęcią, co jest dość smutne, ale jakoś specjalnie nie psuje odbioru filmu, niemniej dziwi mnie taka nienawiść do postaci Victorii.
Podsumowując: to tak naprawdę baśń, więc wszystko kończy się lepiej niż dobrze, ale nie jest to też na tyle długa opowieść, by denerwować. Co robi wrażenie, to niesamowita wyobraźnia autora, pomysły na fabułę. W świecie fantastyki wszystko się może zdarzyć. Film raczej nic nie wnosi do odbioru książki, ale wiadomo, przyjemnie się go ogląda (dobra gra aktorska wybitnych zresztą aktorów).

sobota, 23 listopada 2019

Przystanek LXXIII: Alicja w krainie Showalter


Autor: Gena Showalter
Tytuł: Alicja w krainie zombie (tom I Kroniki Białego Królika)
Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 512
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa, romans
Ogólna ocena: 1/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak, Kocyk nie wytrzymuje <wychodzi z siebie i staje obok> 

Źródło: znak.pl

Wydaję się, że po tylu latach absurdu powinnam się już nauczyć, że: a) nie ocenia się książkę po okładkach, według myśli: "Jakie ładne, biorę!", tylko po recenzjach, opisie z tyłu, fragmencie lub innych opiniach, ewentualnie znakach widocznych na niebie w formie piorunów czy klęsk żywiołowych, b) odwołania do "Alicji w Kranie Czarów" są zwykle chwytem marketingowym i należy się takim obiektom głębiej przyjrzeć, jeśli już się nam oczka świecą, aby się fatalnie nie rozczarować, c) tak w ogóle może byś olała już te książki, zaoszczędziła grosza i zajęła się swoim życiem, aktualnymi wydatkami i w ogóle, wiesz, big ogarniacz please.

Rzecz jasna wciąż nie stosuję się do żadnej z powyższych sugestii (Kocyk nazywa to chorobą książkogromnią), ale nie było to zbyt odkrywcze.

Jeśli chodzi o rzecz ważniejszą, czyli o ten twór powyżej - nie mam pojęcia, co kieruje życiem wydawniczym, ale oni również nie kierują się jakimiś normalnymi zasadami - to nie mam pojęcia, co się wydarzyło, ale moim zdaniem jest to zapowiedź przyszłych tragicznych wydarzeń na rynku książkowym. Kryzys. Dlaczego to w ogóle wydano? Kto to miał czytać i czemu to miało służyć? Lepiej już było zrobić z tego papier toaletowy, przynajmniej byłoby to taniej i z korzyścią dla przyrody. Książka przez ponad 500 stron bazuje głównie na tym, że odnosi się w mniejszy lub większym stopniu do wspomnianego klasyka, a prócz zombie - jeden na krzyż i to gdzieś daleko - nie ma w niej nic godnego uwagi. Jedynie to trzymało mnie przy życiu, pardon, przy lekturze. Bohaterka nijaka, wkurzająca - schematyczna postać biadolącej dziewczynki, która przeżywa swą pierwszą miłostkę - do tego autorka pokusiła się o wymyślenie jakiejś szczególnej klątwy (jej ojciec widział zombie), łączącą naszą "nową" Alicję z przeznaczeniem, swoistą misją pokonywania zombie. Taka fabuła, że aż Buffy się chowa. I tajemne moce do pokonywania zombie! Tak tylko, by połechtać ego głównej bohaterki, wywyższyć ją ponad wszystko... w sumie to nie wiem ponad co lub kogo? Jeśli by się tutaj pokusić o jakiś sarkazm, szczyptę wisielczego humoru, przynajmniej najmniejszego... ale nie, wszystko na dead poważnie. Do tego Alicja musiała się, kurka wodna, zakochać (tak, jak ona miała na to czas, uciekając przed zombie?), więc w zasadzie wszystko, co dało się uratować w tej książce umarło śmiercią tragiczną. Właśnie, gdzie tu ten tragizm? Alicja szuka na zombie zemsty za śmierć rodziny, a wydaje mi się, że jej celem jest wnerwianie i wkurzanie czytelników (oraz robienie maślanych oczków do Cole'a). Kręci się ona i kręci, jakby miała owsiki i nic z tej jej misji nie wychodzi (a planuje wytępnić wszystkie zombie na świecie - nooo, z takim tempem to powodzenia). Pewnie dlatego powstało sporo tomów na tym jej kręceniu... Ja niestety (taki żarcik) nie zamierzam się przekonywać, co jest w dalszych tomach - w przeciwieństwie do "Czerwonej królowej" - a jest to niski poziom, zaznaczam - w tej książce nie znajduje nic, czego jeszcze bym się chciała dowiedzieć. Nie mam więc do czego wracać. Chyba że chciałabym zyskać powód do popełnienia samobójstwa.

Podsumowując: nie opłaca się. Bohaterka ma tylko ładne imię, ale zachowuje się tak irracjonalnie, a fabuła ciągnie się gorzej niż gluty z nosa, że w zasadzie czytelnik pragnie już tylko popełnić literackie harakiri. Niby są tam zombie, ja lubię zombie, ale nie robią nic szczególnego, są tłem dla nastolatki, na której skupia się fabuła - jej radzeniu sobie z nową sytuacją, miłosnymi rozterkami i udawaniu przed dziadkami, że nic złego się nie dzieje, że jest "normalna", co, nosz kurczę, występuje w co drugiej młodzieżówce! - akcja się wlecze, czasami kompletnie pozbawiona sensu. Nudy, nic odkrywczego. Nie wiem, jaki był cel tej książki czy w zasadzie całej serii, ale raczej nikt się nad tym głęboko nie zastanawiał, wszystkie sposoby myślenia skierowano na kampanię reklamową. Szkoda pieniędzy, nerwów i w ogóle życia. Zmarnujcie je na coś lepszego.

Ale przynajmniej dzięki tej lekturze mam teraz dwa Kocyki. To są jedyne plusy, dlatego jeden punkt.

piątek, 22 listopada 2019

Przystanek LXXII: Jak zaczyna się Long


Autor: Julie Anne Long
Tytuł: Jak zaczyna się miłość?
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 319
Gatunek: Romans historyczny (histeryczny)
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak, chociaż Kocyk woli się nie wypowiadać <odwraca się tyłem, zdegustowany> 
Zdjęcie: ecsmedia.pl

Wydaję mi się, że wreszcie zrozumiałam sukces czytelniczy romansu historycznego. Albo jestem tuż tuż odkrycia tej prawdy... Idealny świat, w którym wszystko przeistacza się nie w "wyjście na prostą" czy pozytywną sytuację, a po prostu niczym cios mięścią w intymne miejsce - cud za cudem cud pogania cudem. Fajerwerki absurdu, kompletny ideał, nagie cherubinki na końcu. Kto by się nie chciał w takim świecie zatracić?
Pewnie tylko ja. Ale niech będzie, że w jakimś stopniu rozumiem tę potrzebę. Czy naprawdę nie dało się dopracować całości? Rzecz jasna kolejny powtarzalny schemat. Główna bohaterka Elise jest przynajmniej kobietą, którą można polubić, nie jest taka na wskroś dziecinna jak kobiety w pozostałych przeczytanych przeze mnie romansach, co już stanowi dla mnie kompletne novum. Wciąż nie rozumiem, dlaczego popełnia te same błędy, mimo że na początku zaszczyca nas litanią tego "nigdy nigdy", ale cóż, niech będzie, że to przez miłość. To jak Elise jako gospodyni lorda załatwiała sprawę z niepokorną służbą? Że traktowała ich jak dzieci, które kiedyś uczyła? Naprawdę wątpię, by z takich opresji wyszła całą taką słaba gadką o honorze czy dumie. Bez sensu! Rzecz jasna nawet rodzice Elise zmieniają o niej zdanie.
Phillipe nie jest najgorszy. Pokiereszowany bliznami wzdłuż i wszesz, jak tego pragnie autorka, praktycznie się nie porusza, a i tak jest przystojny, nie aż taki stary, umięśniony i tak dalej. Nawet dialogi potrafi poprowadzić. Ale tego fragmentu o jego przeszłości, która wciąż się powtarza, to już wybaczyć nie mogę, bowiem ten bohater wciąż chce kogoś nadziać na sztylet czy miecz, ciągle wspomina o misjach, które u czytelnika wywołują śmiech (zasadzka na schodach to ma być co w zasadzie?), a nie podziw. To po prostu nagromadzenie wątków, by się wydawało, że to bohater. Ach, no i Elise do czegoś musi załamywać ręce i wzdychać. Nie zapominajmy, że w jednej potyczce pokonał sześciu ludzi (choć nie liczył, pfff!). Wspomniano również, ze niemal cała rodzina zginęła na gilotynie - błaham! Tytułu by raczej nie zdołał wtedy zachować, nie wspominając o życiu i względnym majątku (mały bo mały, a przecież wciąż poruszał się w elicie).
Muszę powiedzieć, że sceny łóżkowe (czy innomeblowe) były nawet na poziomie, w sensie przynajmniej w porównaniu do pozostałych romasów tego typu, choć rzecz jasna pojawiały się nieśmiertelne porównania do ladacznicy, a i lorda łatwo było zadowolić... W sumie widać, że opisywała to wszystko kobieta, bardzo mało tam męskiej perspektywy, jeśli w ogóle się pojawia. Nie zrozumiałam tego fetyszu autorki co do tyłka Elise - lord wciąż go podziwia, niech będzie, że to logiczne, ale to, że fotel "z namiętnością objął jej pupę w posiadanie"? Ja wiem? A więcej podobnych kwiatków tam się znajdzie. Schematycznym boom! przez co dwójka zakochanych wpada sobie w ramiona stanowi chwilowe zaginięcie Jacka, syna Elise (tak, dłuższa historia). Z różnic to chyba tyle, reszta wypada jak zwykle, choć jest parę śmiesznopodobnych sytuacji.
Podsumowując: jeśli już ktoś chce sięgnąć po jakiś romans historycznych, z trzech do tej pory przeze mnie poruszanych niech wybierze ten, choć tak naprawdę lepiej byłoby po żaden... Może być też tak, że do pewnych stałych rzeczy już się w tym gatunku przyzwyczaiłam i dlatego ta część wypadła w moim odczuciu trochę lepiej. Powiem jeszcze, że szkoda, że nie pomyślano nad lepsza okładką, przynajmniej na półce ta książka by się jakoś prezentowała, a tak... no nie wiem. Przestaję wierzyć w niektóre wydawnictwa.

czwartek, 21 listopada 2019

Przystanek LXXI: Piękna ZłAlicja James


Autor: James Rebecca
Tytuł: Piękna ZłAlicja
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 344
Gatunek: Kryminał, sensacja, thriller
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale przez nią Kocyk przestał ufać kocykom naokoło siebie! 

Źródło: taniaksiazka.pl

Teraz znowu coś z zagraniczej puli. Wiadomo, czemu sięgnęłam po tę powieść - zwabiona odniesieniem do "Alicji z Krainy Czarów" czy tam Dziwów. Niech będzie, że jakieś "odniesienie" można rzeczywiście tam odnaleźć, ale jest bardzo... wąskie. I mocno subiektywne. Niemniej ta książka okazała się dla mnie sporym zaskoczeniem - jest dobra. Długo zastanawiałam się, jak to w końcu będzie, a finał mnie całkowicie zaskoczył. Nie wiedziałam także, czy autorem jest kobieta, czy mężczyzna... Styl zdecydowanie jest jednak kobiecy, ponadto spradzałam - mamy do czynienia z Rebeccą o męskim imienio-nazwisku (nie ma za co).

Od razu powiem, że okładka jest beznadziejna i nie oddaje całej głębi powieści. Lepiej podług niej nie oceniać. Nie ma co ukrywać, to wydawnictwo nie słynie z porządnych okładek... Za to wybór wydawniczy mają spory (tzn. szeroki). Wszystko ma swoje plusy i minusy.

Fabuła książki zaczyna się parę lat po opisywanych wydarzeniach, gdzie dziewczyna opowiadająca cała historię może w końcu się z nią zmierzyć. Co ciekawe - przestaje nienawidzić osobę, która zniszczyła jej życie, bo to już przeszłość, to już jest za nią (w co jednak mocno wątpię). Z takiej perspektywy spokojniej ocenia się biegnące dalej wydarzenia, jednak czytelnik wciąż nie wie, w czym rzecz, co tak naprawdę się dzieje, a tym bardziej - kim jest Alicja?

To powieść pełna psychologicznych wątków, emocji i ciągłych podejrzeń. W końcu jej główną bohaterką jest Katherine, która była świadkiem zamordowania swojej młodszej siostry - po takim wydarzeniu nic już nie jest łatwe. Obwinia siebie za to. Jej cała egzystencja wydaje się odbywać w tle jednych i tych samych myśli - co by teraz robiła siostra, gdyby żyła? Nie uważa, że sama zasługuje na szczęście, nikomu nie chce zaufać, wydaje się, że w ogóle nie chce żyć.
I nagle pojawia się Alicja. To wokół niej wydaje się kręcić świat. Jej zaskakujący styl bycia, nieco natarczywy, mocno wpływający na otoczenie, pokręcony sposób myślenia czy wyrażania swojej indywidualności. O Alicji wydaje się, że dowiadujemy się powoli wszystkiego, jednocześnie nie wiedząc nic. Jest piękna, niemal idealna i dziwnym zrządzeniem losu zaprzyjaźnia się właśnie z Katherine, całkowicie zmieniając jej dotychczasowe życie, choć na swój szalony sposób.

SPOILER! Cała powieść mogłaby się rozwinąć w całkiem pozytywny sposób, ale to nie taki typ. Alicja jest egoistyczna do szpiku kości, a jej sposób myślenia niestety nie tak idealnie zbliżony do Alicji z opowieści Carrolla Lewisa. Powiem szczerze, że mimo całej podejrzliwości, jakaą powinnam mieć w stosunku do tej postaci, nie przewidziałam, jak bardzo zła jest Alicja. Muszę też zaznaczyć, że o ile postać tej dziewczyny jest sercem całej powieści, tak reszta postaci oddała jej całą energię - nie sa ani trochę wyraźni, kompletnie pozbawieni charakteru. Nawet Katherine to głównie nastolatka, która nie bardzo wie, co robić z własnym życiem, zbyt łatwo jednak zahipnotyzowana Alicją, co wydaje się nie do końca możliwe - nie w tak szybki sposób, osoby bardzo przecież wyobcowanej, nieufnej, jak zostało to opisane na początku. Pojawiają się więc pewne zgrzyty. Tym bardziej, że nawet nie potrafie nic powiedzieć konkretnego o reszcie postaci; zbyt banalni, zbyt nijacy. Po prostu tło.

Podsumowując: nic więcej chyba nie mogę powiedzieć, by bardziej nie zdradzić fantastycznego zakończenia (choć nawet trochę nie jest to historia przejemna). Śmierć siostry Katherine nastąpiła w niezwykle tragicznych okolicznościach i nikt nie wyciągnął z tego koszmaru żadnej lekcji, zarówno sprawcy, jak i ofiary oraz ich rodziny. Książka daje do myślenia z wielu powodów - wpływu toksycznych osób na nasze życie, kontroli (lub ich ewidentnym braku) nad nastolatkami, wychowywanie dzieci, a nawet mało prostej logice przestępców. Tak jak mówi okładka - porusza nawet takie teoretycznie nieskomplikowane i wydawałoby się przemaglowane zagadnienia jak miłość, problem odrzucenia, alienacji, manipulacji uczuciami itd. Ta powieść nie należy do trudnych, ale wchodzi w różne ciekawe rejony, delikatnie je głaszcze i się wycofuje, przez co czytelnik musi się potem nad nimi bardzo namęczyć, już po lekturze tekstu. Można to też odczytywać jako minus - książka nie porusza w wyczerpujący sposób tych wszystkich tematów, większość z nich to tylko pretekst, by napisać coś w stylu dramatu psychologicznego. Nie ulega również wątpliwości, że to bardziej pozycja skierowana ku młodzieży, a niektóre problemy są przekazywane jakby z ich perspektywy, nieco spłycone, chociaż zakończenie nie jest zbyt... Nie wiem, dla mnie było dość straszne i nie chciałabym o tym opowiadać dzieciakom. No właśnie? Dla mnie było "zaskakujące" może również z tego powodu, jakby podkreślenie końcówki, aby czytelnikiem wstrząsnąć. Czy chciałabym tak wstrząsnąć dzieciakiem? No niekoniecznie. Z tego powodu nie dopisałam, że to młodzieżówka.

Według uznania, kochani.


wtorek, 19 listopada 2019

Przystanek LXX: Miasto w zieleni Kańtoch


Autor: Anna Kańtoch
Tytuł: Miasto w zieleni i błękicie
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2004
Ilość stron: 368
Gatunek: Fantastyka, science fiction, kryminał
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk może z tym żyć <zapada w pośniadaniową drzemkę> 

Źródło: taniaksiazka.pl

Pomyślałam, że może dość brutalnie potraktowałam wczorajszą wersję Kańtoch, mimo że ja i brutalność to byłoby coś nowego. W każdym razie warto odwołać się do tej książki, którą omówię ponieżej, a na pewno będzie bardziej przyjemnie niż po lekturze "13 anioł". "Miasto w zieleni i błękicie" to debiut autorki (nie licząc opowiadań), a na debiuty patrzymy trochę z innej strony - co zapowiada sobą ta autorka, co podaruje nam w przyszłości, jakie owoce ze sobą niesie? Teoretycznie odpowiedzi już znamy, możemy więc stwierdzić, czy Kańtoch się rozwija, czy też wręcz przeciwnie.

 

Rzecz jasna przy tej powieści zaskoczyła mnie okładka, dość nietypowa jak na Fabrykę Słów, przynajmniej w mojej opinii. Obraz na niej nie jest idealny, a jednak ma coś w sobie specyficznego, przyciagającego. Pasuje do "Miasta w zieleni i błękicie".

 

A czy treść pasuje do mojego gustu? Wspomniałam już, że owszem. To znowu fantastyka z wątkami kryminalnymi, a raczej kryminał na tle fantastyki. Tym razem dotykamy problemów akceptacji społecznej i oczywistych nieprzyjemności z rąk seryjnego psychopaty. Do tego magia, konflikty religijne, walka o władzę i małe miasteczko. Jeszcze w 2004 roku to była zupełna nowość na rynku wydawniczym, dzisiaj to już nie jest taki świeży temat, a jednak wciąż ma w sobie wyraźnie to coś.

 

Główna bohaterką książki jest Melisandra, która... utonęła w morzu w wieku trzynastu lat. Nie jest to jednak opowieść zmarłej dziewczyny, bowiem bóg Djerva przywrócił ją łaskawie do życia. Z tego również powodu dziewczyna trafia na wychowanie do magów, bo tak nakazuje ojcu wdzięczność bogu. A jednak jest to jeszcze jeden punkt, przez który Melisandra jako osoba wywodząca się z pogranicza dwóch kultur jest wyobcowana bardziej niż to możliwe - przestaje należeć do obu światów, co uwidacznia się jeszcze bardziej, gdy po zakończonej nauce postanawia wrócic do domu. Ponadto jej charakter również nie służy zjednywaniu dobie ludzi. Prawdę mówiąc dziw, że podczas pierwszych stron fabuły nikt nie próbuje jej dźgnąć sztyletem.

 

Poznajemy dość dokładnie życie Melisandry, ale także jej detektywistyczną drogę, podczas której próbuje odkryć, kto stoi za morderstwami z magicznym wątkiem - pamięć zmarłych zostaje wyczyszczona, aby żaden mag nie mógł ustalić tożsamości sprawcy. To rzecz jasna sprawia, że Melisandra oraz inni władający magią zostają podejrzanymi, w świecie, w którym magowie już od dawna są piętnowani. A mieszkańcy miasteczka do cierpliwych i wyrozumiałych nie należą...
 
Prócz więc magicznych wątków fantastyki pojawiają się tak dobrze znane z historii - chrześcijaństwo, spory religijne, szlacheckie elity, ciągła walka o władzę, miasteczko wciągnięte w wir wydarzeń. Podział ludu na Północ i Południe, tubylców i najeźdźców oraz napięcia między nimi, kolejne problemy na tle akceptacji. Ot, jak to w realu. Co przyciąga w samej fabule, to niewątpliwie styl i język samej autorki, tutaj pozbawiony ćwiekowskich zapędów, które ujawniały się w "13 aniele", stonowana akcja na wzór starodawnej baśni oraz ciekawy projekt świata przedstawionego, bogatego w bogów, czarownice itd., do tego pomysł z wskrzeszaniem, życiem pozagrobowym, ingerencją demonów, bogów. W sumie sam pomysł na maga-zabójcę jest już interesujący. Taki powiew świeżości niczym z reklamy środków czyszczących.

 

Podsumowując: dla mnie jak najbardziej na tak. Widać, że jest to książka bardzo oryginalna,  przemyślana, nie przesiąknięta wpływami żadnych znanych autorów. To Kańtoch w najczystrzej postaci - jeszcze trochę zielona jak to tytułowe miasto, jeszcze niedoświadczona, ale już z wyraźnymi tendencjami, które będziemy odkrywać przy dalszych jej książkach. Zdecydowanie dla fanów fantastyki, a i coś dla kryminałolubców się znajdzie. Dla tych, co nie lubią kopii.


 

poniedziałek, 18 listopada 2019

Przystanek LXIX: 13 anioł Kańtoch


Autor: Anna Kańtoch
Tytuł: 13 anioł
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 456
Gatunek: Fantastyka, science fiction, kryminał
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk na razie spokojny <patrzy w okno i myśli, czy brać parasolkę, czy nie> 


Polska fantastyka przeżywała już swoje wzlory i upadki, ale jeśli oceniać ją w porównaniu do tworów innych krajów, to ten gatunek wypada naprawdę nieźle, słowem: jest się czym chwalić. Mamy bowiem Ćwieka, Schmidta, Pilipiuka, Grzędowicza.... Ale! Co z bardziej kobiecą fantastyką?
Wtedy należy zacząć od nazwiska Kańtoch. Na żywo jest dość... specyficzną osoba, nieco introwertyczną, w zasadzie lepiej się ją czyta niż ogląda (mimo że to ładna kobieta). Wsławiła się serią o Diable, ja ją pamiętam w pierwszej jeszcze powieści "Miasto w zieleni i błękicie", która zrobiła na mnie spore wrażenie. Warto wspomnieć, że autorka pięciokrotnie już zdobyła nagrodę im. Janusza A. Zajdla, co o czymś świadczy, mimo że nie zawsze sięga po nurt fantastyczny - jej prawdziwą domeną jest jednak kryminalistyka.
Niestety, o ile naprawdę podziwiam tę autorkę, stąd musiałam napisać powyżej coś pozytywnego, to na "13 aniele" kompletnie się zawiodłam. Jest ona dedykowana Jakubowi Ćwiekowi, ja nawet poszłabym dalej - jest nie tyle ukłonem w jego stronę, ile kopią. Kańtoch zatraciła tutaj całą swoją oryginalność i starała się skopiować swojego kolegę po fachu, co nie wyszło tak źle - książkę czyta się przyjemnie - ale podczas lektury kilka razy sprawdzałam, czy to na pewno Kańtoch. Żarty wyglądały na typowo ćwiekowskie, postawy wobec seksu również, to najczęściej mnie myliło. To nie powinno się zdarzyć przy tej autorce, szczególnie że jej kobiece aspekty, tak ważne w twórczości, po prostu wyparowały, jakby ona naprawdę tego nie napisała. Wciąż mam mieszane uczucia.
Kańtoch słynie z tego, że w swojej twórczości miesza kryminalne wątki z fantastyką. W "13 aniele" mamy parę detektywów i zagadkę do rozwiązania (plus zagładę do ominięcia), jednak cała rzecz dzieje się w świecie fantastycznym z różnymi fanastycznymi postaciami (istoty magiczne,  aniołowie, elfy, kobieta w ciele dziecka itp.), które odgrodzone są od zwykłych ludzi granicą-rzeką. Przekroczenie jej powoduje śmierć równo po 3 minutach, ale ktoś wpadł na pomysł, że można by obejść tę nieprzyjemną konsekwencję, budując na rzecę miasto Getteim, więc od tej pory magia i technologia uległy pomieszaniu. Nie na długo - do syna założyciela miasta przychodzą aniołowie obwieszczając, że Getteim powstało nielegalnie i ulegnie zagładzie. Jedynym ratunkiem w tej sytuacji może być tylko tytułowy trzynasty anioł. To dlatego do akcji powołana zostaje para detektywów, by ratować sytuację i znaleźć kogo trzeba.
Można zarysować fabułę? Można. A z opisu na okładce nic nie wynika, prócz chaosu, co bardzo mnie odstraszało (no ale to Kańtoch, powiedziała podświadomość, źle nie może być). W rzeczywistości fabuła tak skomplikowana nie jest. Autorka wykreowała przepiękny świat, w którym można by się pokusić o kolejną powieść, więc z początku czytelnik wszystkim się zachwyca, potem w zasadzie to zwykły kryminał, a zakończenie nie takie znowu niezwykłe. Mamy też delikatny wątek romansowy.
Podsumowując: jeśli ktoś jeszcze nie zetknął się z twórczością Kańtoch, warto zabrać się za inne jej książki, a "13 anioła" zostawić sobie na kiedy indziej. Jeśli ktoś uwielbia Ćwieka, może sobie porównać tę książkę z jego twórczością, pobawić się w wyszukiwanie podobieństw i różnic. A co z resztą? Pozycja ta nie jest taka zła, więc jeśli już macie okazję, można ją przeczytać, jest to jednak lekturka na jeden wieczór (trochę dłuższy, w końcu ponad 400 stron), ale długo nie zostaje w głowie.

niedziela, 17 listopada 2019

Przystanek LXVIII: Mistrz zagadek McKillip


Autor: Patricia A. McKillip
Tytuł: Mistrz zagadek
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 1999
Ilość tomów: 3
Gatunek: Fantastyka, science fiction
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk udobruchany na całego! <triumf w jego oczach> 

Źródło: tezeusz.pl

Wybrałam tym razem tę trylogię, ponieważ wypadałaby komukolwiek przypisać wreszcie 10/10 (haha, prawda?), a tej serii niczego nigdy nie odmówię. Zresztą, swego czasu wyszła jako dedykowana z "Sapowski przedstawia", więc coś to znaczy. W wielkie tomy serwowane przez mistrzów fantastyki to ja nie wierzę, ale temu akurat warto. Szkoda mi również, że nigdy nie usłyszałam, by tę serię ktoś znał.
Dlaczego tak się jaram? Bo zabawa była przednia. "Mistrz zagadek" przedstawia całym sobą to, czego niejednej książce brakuje - logiczna fabuła, dążenie do rozwiązanie zagadki, tajemnica, przyjemni bohaterowie oraz satysfakcjonujące zakończenie. Bez przesady, niepotrzenych scen, nudy i wkurzajacych bohaterów. Od tej serii zaczęła się moja prawdziwa miłość do fantastyki (jaki Harry Potter?), która trwa po dziś dzień, jednak czegoś podobnego w swoim życiu jeszcze nie przeczytałam, a szkoda. To bardzo subiektywna ocena - dla mnie to po prostu najlepsza trylogia ever. Tak naprawdę to nie wiem, czemu nie przeczytałam dalszych tworów tej autorki. Ach, już pamiętam - tylko te trzy znajdowały się w bibliotece. I nie ulega wątpliwości, że wybrałam je ze względu na okładki (są przepiękne).

Mówiąc "trylogia" mam na myśli:
- Mistrz zagadek z Hed,
- Dziedziczka Morza i Ognia,
- Harfista na wietrze.

Sam świat przedstawiony rysuje się melodyjnie, styl i język jest niemal śpiewny, delikatny, niesamowity (acc, ten mój subiektywizm). Jest to kraina bez czarodziei, ale z nadzieją na ich powrót - w zagadkach pozostawili po sobie wiedzę. Prosty Morgon (nie aż tak, to jednak książe) z wyspy Hed okazał się mistrzem w ich rozwiązywaniu (o, zagadka tytułu z głowy), przy okazji pozbywając władzy pewnego lorda. Jak można się zpodziewać, wygrana jest zacna, ale nie jest to dobry sposób na zdobywanie przychylności otoczenia. Ponadto Morgon ma na czole trzy gwiazdki, w których prawdopodobnie zapisane jest jego przeznaczenie, zdaje się, że nie całkiem pozytywne. W ogóle złe moce nastawają na życie biednego Morgona, pojawiają się zmiennokształtni, a on przestaje wierzyć w cokolwiek, dlatego udaje się do Góry Erlenstar, gdzie sprawuję władzę Najwyższy, w celu obudzenia go do działania (stał się dość bierny jeśli chodzi o problemy tego świata). W tej podróży pomaga mu Deth, Harfista Najwyższego (się okazuje, że bardzo ważna fucha). Dalej można się tylko domyślać <road trip>.

Jeśli chodzi o sam sposób prowadzenia narracji i pomysły na świat przedstawiony - fani Tolkiena (lub bardziej kobiecej Ursuli le Guin) odnajdą się w tej książce bez problemu, co stanowi dodatkowy plus. Z jednej strony to pozycja oryginalna, z drugiej - trochę powtarzająca. Morgon jest człowiekiem, którego goni fatum. Oj, skupmy się na pozytywach: świat oparty na usilnej potrzebie rozwiązywania zagadek stanowi jak najbardziej niekonwencjonalny sposób. Nie obeszło się rzecz jasna od zgrzytów - postaci są dość niezmienne w swoich działaniach, książki objętościowo krótkie, przez co akcja a nadinformacja trochę się ze sobą kłócą (coś się stanie, nie wiemy kiedy, czasem za dużo niepotrzebnych informacji), ale dla mnie nie stanowiły nawet minusów <zakochana, jednostronna>. Największym "wow"-em tej trylogii jest jednak niepowtarzalny klimat, specyficzna atmosfera, której wprost nie da się opisać. To lektura powolna, nastawiona na delektowanie się słowem, a nie pałaszowaniem bez widelca i noża.

Podsumowując: tak, polecam. To klasyk, więc nawet nie ma, o co pytać. Z ciekawości zajrzałam na fora internetowe i przeczytałam, że zdania na jej temat są grubo podzielone. Mnie się jednak niezmiernie podobała ta przygoda i gdy tylko nadejdzie coś urlopowo-podobnego, to zamierzam przeżyc tę przygodę jeszcze raz.

Razem z Kocykiem, rzecz jasna.


piątek, 15 listopada 2019

Przystanek LXVII: Dwoje dochowa tajemnicy McManus


Autor: Karen M. McManus
Tytuł: Dwoje (może) dochowa tajemnicy
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 360
Gatunek: Kryminał, sensacja, literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, choć według Kocyka wszyscy byli winni, o! <poprawia okulary> 

Źródło: taniaksiazka.pl

Najbardziej w tej książcę ucieszyło mnie to, że... to nie początek lub środek ogromnej serii, tylko historia z początkiem i końcem. W przypadku kryminałów to piękne, bo jednak dowiadujesz się, kto w końcu zabił, a ja od paru dni właśnie z tą zagadką walczyłam. Seria (czyli inaczej: "dowiesz się, jak kupisz kolejny tom, haha"), to nic innego, jak stary biblioteczny numer z wyrwaniem paru ostatnich stron i dopiskiem: "i tak się nie dowiesz".

Akcja dzieje się w Ameryce (niespodzianka, nie?), w jakimś Echo Ridge (internet mówi, że nie ma takiej mieściny, ale istnieje jakaś sieć technologiczna o tej nazwie), w którym wszyscy sąsiedzi się znają (jak u Kinga, prawda?). Przed laty doszło tam do twóch tragedii, w jednej Ezry i Ellery (główna bohaterka i narratorka) straciła ciotkę, czyli siostrę bliźniaczkę swojej matki, w drugiej Declan zostaje posądzony przez społeczność (nie policję) o morderstwo swojej dziewczyny, a jego brat Malcom (drugi główny bohater i narrator powieści) również przez to nie ma łatwego życia, szczególnie że parę lat później historia się powtarza i to on staje się głównym podejrzanym. Pojawiają się wątki ze szkolnym balem, wyborem króla i królowej, atrakcje dorastania, zakochiwania się, dom strachów itp. Wiele wątków przypomina inne książki lub seriale, sama jednak fabuła poprowadzona jest ciekawie, ze specyficznym humorem, a rozwiązanie jest satysfakcjonujące. Zakończenie nie jest takie przesłodzone jak czasami bywa, pojawia się pewnien zgrzyt, który ładnie wygląda. Dopiero na końcu czytelnik dowiaduje się, co oznacza tytuł (kim są te osoby i czego dotyczy tajemnica), czego nie da się odgadnąć samemu dzięki wnikliwemu umysłowi. Morał wynika z nich taki, że niektóre tajemnice powinny pozostać dalej tajemnicami.

Pojawiło się trochę zgrzytów, ale niewyraźnych. Na pewno pomysł z ojcem Ezry i Ellery dla mnie nie miał sensu - w mieścinie, w której znają się wszyscy, choćby starsza sąsiadka pamięta "jak wczoraj", jak wyglądałeś przed tym, nim przytyłeś i wyłysiałeś. To młodzieżówka, więc bez przerwy słyszymy kto z kim chodzi/ zerwał i to niestety jest znaczące dla sprawy... Niektóre postaci są mało scharakteryzowane, przez co trudno orzec, "who jest who" - taki problem miałam m.in. z Kyle'ami i McNuttami. Ale postać babci jest całkiem spoko. Czasami dostajemy w nos i napis "ślepy zaułek", jakby autorka na siłę starała się pokazać czytelnikowi, że on tu nie rządzi, że jeszcze nie raz się pomyli, co było dość przykre... I zdaje mi się, że zgubiła się i ona sama, bo nikt nie wyjaśnił śmierci pana Bowmana, jakby o nim zapomniano. Często dostajemy informacje, które nie są do niczego potrzebne. Trochę bywała denerwująca sama Ellery, samozwańcza pani detektyw, która za dużo naczytała się podobnych spraw, by myśleć obiektywnie (ale później dostaje za swoje od samej autorki, więc jest luz).
Taka uwaga: na okładce (zadziwiająco gustownej) zaznacza się, że jeśli czytelnikowi podobały się "Ostre przedmioty" lub "Riverdale", to ta książka również. O tym pierwszym nigdy nie słyszałam, z "Riverdale" faktycznie wiele ją łączy. Początkowo brałam to za plus, teraz mam jednak wrażenie, że ta książka wiele kopiuje z wizerunku wspomnienego serialu. Książkowa Katrin to prawdziwa Cheryl (choć z urody to Viv z tą swoją czerwona szminką, więc może raczej krzyżówka Cheryl-Viv), Peter to kompletny Lodge (i też bogaty jak on), para Ellery-Malcom to jak zarażeni detektywistycznym wirusem Betty-Jughead (Malcom również uważa, że za przystojny to nie jest, a niby się myli i inne dramy). Dobrze, że chociaż Archie nikogo mi nie przypomina (zawsze mnie denerwował). Pewnie reszta postaci powstała na podstawie "Ostrych przedmiotów", ale tych nie oglądałam, więc nie wiem. Trzy wyjątkowo wredne i tak samo wyjątkowo piękne dziewczyny wyglądają jak wyjęte ze szkolnych filmów młodzieżowych, trzeba dodać, co w ogóle można było przecież pominąć. Z tego powodu książka wiele traci w swojej ogólnej punktacji (nikt nie lubi klonów!).

Podsumowując? Książka dobra, nie wybitna, ale ciekawa. Niestety (albo wręcz przeciwnie?) klon "Riverdale", ale za to świętna rozrywka dla fanów tego serialu, którzy w tej książkce na pewno się odnajdą. Teoretycznie to druga wydana książka tej autorki, ale forma debiutu "Jedno z nas kłamie" mniej więcej tak wyglądała. Trochę dostajemy przemyśleń na temat więzi między bliźniakami, złą krwią (skoro jeden brat zabił, to drugi też jest zdolny do morderstwa), co było ciekawą odskocznią, ale żałowałam, że nie dość rozwiniętą.

Uważam, że to dobra rozrywka na leniwe wieczorki. 


poniedziałek, 11 listopada 2019

Przystanek LXVI: Gone. Zniknęli Grant


Autor: Michael Grant
Seria: Gone. Zniknęli
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość tomów: 6 (plus... do 9?)
Rok wydania: 2009-2013
Gatunek: Fantastyka, science fiction
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nieee! Takie przygody Kocyk lubi najbardziej!

Źródło: taniaksiazka.pl

Teraz coś z kategorii science fiction (by dobić te romanse). To seria, którą już na okładce gorąco poleca Stephen King - no i nic dziwnego, bo ta seria nawet przypomina jego twórczość (po raz pierwszy zetknęłam się z trafnym poleceniem, kto by pomyślał). Mam do tej serii pewien sentyment, dlatego może być różnie z tą recenzją... Tak, będzie dość subiektywnie.

Seria podoba mi się już od przyjemnych okładek - tak właśnie wyobrażałam sobie Sama, przymulonego chłopaka, który chciałby się stać superbohaterem dla swojej dziewczyny, ale... jest wciąż dzieckiem i nie wie jak. Diana mi tu tylko nie pasuje, to przecież piekna wiedźma, mimo że się potem nieco zmienia, a na okładce jest jakaś nijaka. Pięknie przemyślane tłumaczenie tytułu - nie jako "Zniknęli", ale też nie jako oryginalne "Gone". Co zyskaliśmy? Wspólne miano. Można? Jednak można. Jeśli chodzi o liczbę tomów, to ja doczytałam do szóstego zakładając, że to już koniec, ale pojawiło się ich więcej, aż do dziewiątki. W każdym razie ja ich w księgarni nie widziałam (książki-widmo?), ale będę szukać. Ciekawość mnie bierze, co też może być dalej! Jakoś nie podejrzewam, by był to odgrzewany kotlet, to nie w stylu Granta, który z każdym tomem do bólu zaskakuje swojego czytelnika.

W 2009 roku tematyka tej serii nie była jeszcze tak rozpowszechniona. Bo o czym to? Współcześnie temat już dość nudny - grupa ludzi zamknęta w pewnej przestrzeni z siłą pewnego nadprzyrodzonego potwora. Brzmi znajomo? Pewnie! Przynajmniej "Regulatorzy" oraz "Pod kopułą". Pełno seriali i książek-kopii. Ta seria jednak jest tego świadoma i stara się nie naśladować, przynajmniej w szczegółach (bo w "zarysie" to już raczej niemożliwe). Oparta jest o życiue nastolatków. Zaczyna się od razu - od zniknięcia wszystkich dorosłych. I to akurat przynosi pewne novum w naszej powszechnej tematyce - dzieci najpierw się cieszą, że znikają dorośli, robią co chcą, a potem okazuje się, że muszą się jakoś zgrupować, ponieważ grożą im przeróżne niebezpieczeństwa - zaczynając od głodu, a kończąc na makabrycznych robakach. Nooo, nie mają lekko. Wiele ginie, ale są to ofiary najczęściej anonimowe, z którymi czytelnik nie zdąży się zżyć.

Każdy tom opiera się na jakimś katakliźmie (lub wręcz przeciwnie), na fazach rozwoju życia pod kopułą - Niepokój, Głód, Kłamstwa, Plaga, Ciemność, Światło. Każda faza ma swój sens i jest na swój sposób zaskakująca, dlatego grube tomy (po około 500 stron!) czyta się szybko i sprawnie. A także przyjemnie. Do tego dochodzą nastoletnie problemy, kto w kim się podkochuje, kto zachodzi w ciążę (nuda). Ponadto dzieciaczki zyskują nadprzyrodzone moce - i tak główny bohater Sam strzela laserami z palcy oraz tworzy piękne lampiony światła, Diana odczytuje moc, Caine z telekinezą, autystyczny Pete, który urzeczywistnia obrazy, agresywny Drake z macką zamiast ręki (nie pytajcie, długa historia). Społeczność dzieli się na dwa obozy - tych, co lubia Sama i tych, co go nie lubią (czyli grupa Caina). Pierwsza teoretycznie dobra, druga teoretycznie zła, choć w tym świecie to rzecz nieco względna. Każda z postaci jest charakterystyczna, nie sposób pomylić jej z żadną inną, ponadto widzimy zmiany, jakie pobyt pod kopułą (skrótowa nazwa to ETAP) u nich wywołał. Kolejne fazy przynoszą wiele niepewności. Wraz z każdym tomem dowiadujemy się więcej o możliwej przyczynie zamknięcia dzieci, potem część z nich okazuje się płonną nadzieją. Autor bawi się nieźle ze swoimi czytelnikami, wodząc ich za nos. Rzecz jasna niektórych rzeczy sami możemy się łatwo domyślić, ale w większości jednak nie (ja tak z retrospekcji, może ktoś jest mądrzejszy lub szybszy). Tom szósty jest z mojej perspektywy najlepszy - [SPOILER!] gdy kopuła staje się przezroczysta i życie w niej staje się głównym tematem telewizyjnym, odkryta jest też prawda o dorosłych. To zupełna zmiana akcji, również ciekawa. Stwierdzam też, że potowrek Gaiaphage (też wymyślił!) jest dość strasznawy, a jego pomysły dotyczące nowonarodzonego dziecka lub Pete - potworkowate w 100%.

Już - finalnie! - podsumowując: teoretycznie są to książki o młodzieży, więc powinny być i dla młodzieży - ale zdecydowanie tej starszej. Dużo starszej. Niektóre rozwiązania straszą i nie są zbyt przyjemne. Części horrorowych Kinga w końcu też bym im nie polecała. Niemniej to bardzo dobra literatura i skoro już grają w gry o mało elokwentnym poziomie przemocy, to może jednak niech coś poczytają, np. Gone. Czytelnikom, które takie klimaty się podobają (zamknięta społeczność i jej problemy przeżycia) to na pewno będa bardzo trafione, a nastoletnie ohy i ahy nie przyćmiewaja tej akcji.

Najwyraźniej mamy to: zachęcam do lektury.


niedziela, 10 listopada 2019

Przystanek LXV: Miłość dla zuchwałych Galen


Autor: Shana Galen
Tytuł: Miłość dla zuchwałych (tom 1)
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 314
Gatunek: Romans historyczny
Ogólna ocena: 1/10
Czy wnerwiła Kocyk? W ogóle woli się nie wypowiadać <jakiej płci jest Kocyk? TEN Kocyk? A może TA Kocyk? Chyba nie TO Kocyk?>

Zdjęcie: empik.com

Że co, że nagle pokochałam romanse albo za mało miłości mi w życiu? Nie, powód jest bardziej błachy - mam na stanie parę romansów i wypada coś z nimi zrobić. Póki do tego dojrze, najpierw wypadałoby je przeczytać. Moja misja jest więc straszna, ale jest to ciekawe doświadczenie. Głównie "to doświadczenie" polega na tym, by broń Boże nie przeklinać. I nie narzekać zbyt często. To i tak ogromna orka, przed którą zginają mi się plecy. Prawie dostałam od nich garba, o!
 Ale, nie jestem masochistą, by się tak poniżać. Zabawa bywa przednia, choć śmieję się nie z tych rzeczy, przy których autor(ka) założył(a), że czytelnik będzie to robił (w końcu autrem podobnych romansów są generalnie kobiety). Ciekawi mnie sam interes powstawania podobnych pomysłów - to zbiór książek tak przerażająco schematycznych, że dziwię się, iż nie pisze tego wszystkiego jeden autor. Wydaje im się, że wystarczy zmienić imiona i już można drukować. Albo jednak pisze, taki jeden nieśmiertelny? W to jestem nawet w stanie uwierzyć. Zaoszczędziłoby  to mnóstwo czasu przyszłym autorom podobnych romansów.
Zabawne są również odniesienia. Dodatek "historyczny" odnosi się tu wyłącznie do liczby halek czy kroju sukien, jazdy dorożką (lub ich typu z XVIII wieku) oraz tego, że kobiety nie miały żadnych praw. Pojawiają się też odwołania do jakiś skandali towarzyskich. W guncie rzeczy cała wiedza to słownik PWN, który można znaleźć współcześnie na internecie oraz kilka seansów z Jane Austen (książkowych lub filmowych). Ostatecznie wydaję mi się, że miłośnicy tego typu literatury otoczki zgrubsza nie widzą, docierając szybko do sedna sprawy - scen łóżkowych (lub nabiurkowych, napodłogowych i czego jeszcze by tam nie wsadzono). Napięcie między głównymi bohaterami likwiduje się do minimum. I jakoś bardzo ważne jest, by bohaterka była dziewicą - jakby doświadczona kobieta nie miała racji bytu. Ja wiem, że teoretycznie "historycyzm", ale nie wszystkie kobiety były takie zielone. 
Zbyt długi wstęp, prawda? Miał na celu nakreślić to, że w "Miłości dla zuchwałych" nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Owszem, cieszę się, że przynajmniej w tej książce dialogi są dość zabawne i jeśli ktoś kiedykolwiek chciałby się pobawić w podobne romanse, to chyba lepiej sięgnąć po tę książkę, ale na wiele spraw musiałam znowu przymknąć oko. Czsasami waliłam głową w ścianę, sąsiadom dając poważne powody do interwencji, ale o tym innym razem. Generalnie ta książka równie wypada blado.
Skoro romansowcy chcą szybciej do sedna, zacznę od scen łóżkowych. Główna bohaterka, Lady Lorraine, skrótowo Lorri, to młoda dziewczyna tak napalona, że aż dziw bierze, iż wciąż nie straciła jeszcze dziewictwa. Jest zakochana w facecie, który jednak łypie jedynie na jej majątek, dlatego nie interesują go "te sprawy", za to (na szczęście) spotyka jego wydoroślałego jego brata, Ewana, który w "te sprawy" jest akurat bardzo zainteresowany. Gdy w końcu mamy już za sobą małe skandale typu "czy on by mógł/ nie mógł pod okiem księcia", to oczywiście czytelnik dostaje namiastki zbliżeń, bo oczywiście Ewan od tej dziewczyny nie chce "wszystkiego". Brzmi to pewnie jak poprzednie romanse? Nie dziwi mnie to. Samo ich właściwe zbliżenie wypada dość... strasznie. Dialogi też wybijają z rytmu. W ogóle książka wyszłaby o niebo lepiej, gdyby te strony wycięto, pozbywając się tej żenady. 
Kolejną "żenadą" jak już jesteśmy w temacie, są nawiązania do wojska. Ewan w nim służył, w jakiejś jednostce specjalnej, wysyłając wszystkich w podziw. Autorka nie szczędzi nam opisów jego przykładnych misji, odwagi i wyjątkowej siły, ale widać, że na ten temat nie ma nawet podstawowej wiedzy, nie wspominając o traumatycznych przeżyciach wojskowych i ich powrotowi do społeczności. Liżnięcie tematu, ot co (tak, wiem że to romans). Ale ostatecznie tak chyba chciano wytłumaczyć, dlaczego Ewan tak łatwo znalazł ukochanego pieska Lorri (tak, jest też dość infantylnie). Ogólnie wciąż nie wiem, dlaczego nikt z przyjaciół Ewana nie skrócił jego męki, zabijając ich trzech od razu.
W ogóle pomysł na tytuł książki wziął się chyba z powietrza. W oryginale to "Third Son's Charm" co na pewno nie jest spokrewnione z polskim tłumaczeniem. Teoretycznie wiadomo jaki był zamysł polskiego wydania - Ewan musi sięgnąć po prawo do tej miłości, zawalczyć o nią, postąpić zuchwale - przez co wypadło dość tandetnie. Lepiej było zostawić oryginał, jeśli mam się wypowiedzieć. Ponadto to ma być pierwszy tom serii Ocaleni, więc proponuję bronić się przed kontynuacjami, póki to jeszcze możliwe.
I wreszcie kończąc - myślę, że tak do połowy można sobie tę książkę z nudów poczytać, przymykając rzecz jasna jedno oko. Albo napić się porządnie wcześniej. W każdym razie nie warto dobrnąć do końca - szczęśliwe zakończenie wychodzi gorzej niż źle. Miłość niby dla zuchwałych, ale z miłością albo historycznym romansem to ma raczej mało wspólnego.