środa, 22 kwietnia 2020

Przystanek XCIII: Deszczowa piosenka


Reżyser: Stanley Donen/ Gene Kelly
Tytuł: Deszczowa piosenka
Rok wydania: 1952
Gatunek: Musical
Kraj: USA
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, całkiem spoko <Kocyk kiwa głową w okularkach przeciwsłonecznych>


Wiem, co mówiłam na temat regularności, mimo że dużo mówię (tak, mea culpa). Kończę właśnie grubą i niezamierzoną "Brithday girl", już wiedząc, że nie polecam (kto by się spodziewał, prawda?). Ale na siłę brnę do ostatniej kartki, by zobaczyć, ile seksu będzie w finale (zakładam się sama ze sobą). Oglądałam za to ostatnio pewien muzyczny klasyk.

Wspominam o nim, bo o ile wszyscy pamiętają, że jakiś koleś tańczył tam w deszczu, to jakoś słabo z fabułą. A jest całkiem niezła - akcja rozgrywa się w czasie, gdy nieme filmy zaczynają się zmagać z nowością postępu. Pojawiają się filmy dźwiękowe i szybko przejmują popularność, zmieniając spokojne do tej pory życie filmowców. Wtedy okazuje się, że nie wszystkie gwiazdy poradzą sobie w nowej rzeczywistości, nigdy nie mierząc się z problemem śpiewu czy mówienia swoich kwestii. Lina jest właśnie na tej pozycji - wszyscy z planu filmowego odciągają ją od przemówień publicznych ze względu na jej krzaczasty głos. Pomaga jej więc nikomu nieznana Kathy, która podkłada za nią głos. Obie ślinią się też do Dona, amanta filmowego, Lina jednak bezskutecznie. To taka schematyczna piękno-głupia bohaterka, wierząca w ploteczki gazetowe, a Kathy ze wzajemnością. Na ekranie śledzimy rozwijające się między nimi uczucie z komediowym zacięciem oraz pomysł na nowy film musicalowy dzięki rozwijającej się technice. Niestety to najgorsza część filmu - zbitka muzycznego ciągu, całkiem odbiegająca od głównej historii, ale helloł, ma to swój urok.
Zbitka wymienionych powyżej osób przedstawia się jako trójkąt miłosny, ale to tylko pozory - Liny nikt nie bierze na poważnie (co potem rodzi problemy), a główna para od początku czująca do siebie miętę zostaje rozdzielona przez przyjaciela Dona, zabawowego Cosmo, praktycznego brata, zawsze stojącego w jego cieniu (ale nie o tym ta historia, to komedia). Cała trójca przypomina mi Rowling - Harry-wybraniec, Hermiona-mądrala i Ron-Cosmo odpowiadający za humor. Mamy schemat! Za to wszysco są dość charakterystyczni i uroczo przyjemni dla oka (szczególnie gdy stepują).

Z piosenek mniej znanych, ale jednak można usłyszeć "Good morning" - tak, to z tego filmu, moim zdaniem lepsza od tytułowej piosenki - oraz "Make them laugh" (co osobiście też uwielbiam, Cosmo team!). Wszystkie miło się ogląda, mimo że to produkt z 1952, trochę jak Titanic - coś, co jest dobrze zrobione można oglądać jeszcze latami. Podobno większość piosenek była użyta w innych filmach, a to wtórna produkcja, ja jednak nie jestem takim znawcą, musicale po prostu lubię. Ogląda się dobrze, a nawet lepiej, ciesząc się choreografią i - co trzeba zaznaczyć, bo tego brakuje w dzisiejszych czasach - słowa piosenek mają sens! Wow! Czyli jednak można? Ale w starych filmach.

Podumowując: lubię, nawet bardzo i od czasu do czasu oglądam, bo miło dla odmiany zobaczyć film nienachalnie zabawny, z morałkiem, do pośmiania się i nie tylko. I zakończenie ma satysfakcjonujące z przytupem. Aż miło!