niedziela, 29 grudnia 2019

Przystanek LXXXIII: Ostatni strzał (Star wars) Older


Autor: Daniel Jose Older
Tytuł: Star wars. Ostatni strzał
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 464
Gatunek: Science fiction
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk <wdech> od zawsze <wdech> kochał się w <wdech> Vaderze <wyciąga miecz świetlny>


Gwiezdne wojny - to na dźwięk tych dwóch słów włącza się w móżdżku charakterystyczna melodyjka (tak, musiałam o tym wspomnieć, sorry), być może podparta mottem "Niech moc będzie z tobą". Należy zastrzec, że o autorze wiem jedynie tyle, że pisuje tam sobie normalnie o urban fantasy i czasem (do tej pory dwukrotnie) popełnia gwiezdne przygody. Przy tylnej okładce widnieje jego zdjęcie - jeśli macie taką możliwość, w żadnym wypadku proszę nie oglądać jego facjaty, jest beznadziejne delikatnie mówiąc, jakby jakiś podrzędny raper postanowił zrobić wydawcy psikusa.

"Gwiezdne wojny" były wymysłem filmowców, dopiero później powstała chamara powieści, komiksów i innych, co tworzy nieprzebrany świat pomysłów dla całej rzeszy autorów marzących o prostej kasie. To jak korzystanie z gotowca. Trudno mi jednak porównywać, gdy po raz pierwszy zabrałam się za kartkową wersję "Gwiezdnych wojen", więc ten fakt pominę milczeniem (ups, za późno). Prześledzmy więc, jak poszło niejakiemu Olderowi.

Historia, której ten raperek się dopuścił, dotyczy Hana i Landa, wycinka z ich przeszłości tuż po pokonaniu Imperium. Niestety, nie ma w niej śladu Vadera (Kocyk długo był tym faktem załamany). W sumie sama opowieść nawet ok, ale nie mam pojęcia, dlaczego wetknięto w nią dodatkowo rozlazłe miłosne rozterki Hana-Lei oraz Landa-Kashy (SPOILER: ponadto happy end z ich udziałem zdarza się tylko w disney'u, po co to przeciagać na papier? Czy Han-Leia nie powinni inaczej skończyć, jeśli chcemy być zgodni z filmem?). Dzięki temu mamy nie 200 stron powieści, a ponad 400. Oraz niezadowolonego czytelnika (z Kocykiem to dwóch). W internecie możecie przeczytać, że to "doskonałe uzupełnienie filmu", ja jestem zdania, że wiele rzeczy można było sobie zwyczajnie darować, a przydomek "doskonałe" posiada niestety inne znaczenie, czego piszący nie bardzo są świadomi.

Opowieść podzielona jest na trzy historie, ponieważ obok Hana i Landa znajduje się jeszcze Gor. W kilku ramach czasowych przybliżają nam motywacje kilku osób, powoli odkrywają tajemnice strasznej maszyny oraz delikatnie poruszają problemy relacji droida-człowieka. Z tej strony to ciekawe, ale jak zaznaczyłam wyżej - rozterki miłosne są tak frasobliwe, jakby autorem była rozmemłana kobieta (chodzi mi o ten konkretny styl, a nie obrazę naszej drogiej płci), a nie doświadczony facet (helloł, coś już wcześniej napisał) rozpływający się zamiast w ferworze walki,  to w... czy ona/ on mnie kocha, czy nie kocha? No serio? Spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Z ciekawych zabiegów to nietłumaczone wypowiedzi Chewbaccki i Ewoczki, co wychodziło dość słodko.

Podsumowując: miło powrócić do tego świata nawet w wersji papierowej (jeszcze nie widziałam ostatniej filmowej wersji, ale podobno i tak mają pojawić sie poboczne historie, więc to nie koniec, tylko początek!). Czytelnik ma przed oczami Leię, Hana, Landa w jego uroczych kostiumach, Chewbaccę i innych na pokładzie słynnego Sokoła. To też zmarnowany potencjał - szczególnie młodego Taki oraz jego glutowatego przyjaciela. Należy również zaznaczyć, że o ile Lando jeszcze jakoś gra, Chewbacca... no wiecie, jego dialogom nie da się nic zarzucić (to głównie ryki), nowa postać w formie Ewoczki jest całkiem spoko, dość słodka, ale nie przytłaczająco, ale Han? Ten Han Solo? To jakiś rozlazły stwór, kompletne nieporozumienie. W grucie rzeczy potrafi od czasu do czasu coś zastrzelić (a i to marnie), nie potrafi planować, petrarkować, ma problemy emocjonalne, ucieka przed obowiązkami w kosmos i inne zakamarki Wszechświata, aby tylko nikt nic od niego nie chciał. Naprawdę, tak go mamy widzieć? Całkowicie mnie to spojrzenie zawiodło...

Powinnam zakończyć swoją wiecznie czepialską wypowiedź wielkim plusem, więc to robię - historia Gora i jego tajemniczej broni oraz to, co się wokół tego dzieje. Nie można powiedzieć, że to zła książka, ale jeśli czytelnik spodziewa się petardy, to radzę utemperować swój zapał. To lekka przygoda, z potencjałem, ale wykorzystanym, przynajmniej w nie tym kierunku, którym powinna. Przecież to cholerne "Gwiezdne wojny", a nie "Pierwsza miłość"!


sobota, 28 grudnia 2019

Przystanek LXXXII: Księga cmentarna Gaiman


Autor: Neil Gaiman
Tytuł: Księga cmentarna
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 224
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale Kocyk przeżywa właśnie poświąteczną traumę, więc wiele rzeczy nie dostrzega.

Źródło: lubimyczytac.pl


Wierzę, że święta przebiegły magicznie. U mnie bynajmniej, więc postanowiłam magię stworzyć sobie za pomocą fantastyki. Jak widać u góry - nie, nie skończyłam jeszcze z Gaimanem.
Książka jest dziwna, nawet jak na Gaimana i pewnie z tego powodu trudno ją ocenić. Miramax planowało ją sfilmować, ale ostatecznie zawieszono produkcję. Dlaczego? Ja się tam nie przypatrywałam tej akcji tak dokładnie, ale jakoś zaskoczona nie jestem.

To nie tak, że to zła książka (w końcu to Gaiman, co mogło pójść nie tak?). Fabuła zasadza się na chłopcu, który w sposób nieświadomy ucieka przed mordercą (Pan Jack), który wybił jego całą rodzinę. Miejscowy cmentarz udostępnia mu schronienia (z jakiś powodów morderca nie może na niego wejść), mimo że część z ich "mieszkańców" wcale tego nie chce. Przygarnia go zmarłe małżeństwo, które tak bardzo chciałoby mieć dziecko... No właśnie, co mogłoby pójść źle w książce Gaimana? Dostaniemy na pewno niekonwencjonalne rozwiązania, które próżno szukać u innych autorach, połączenie świata przyziemnego (ziemskiego) z baśniowym (tak, będzie morał), mitycznym, również z wątkiem wkraczania głównego bohatera w dorosłość dzięki chmarze przygód. No właśnie, to księga, więc w większości poznajemy szereg historii duchów, czasem z rolą uratowanego chłopca (o chłopcu, który przeżył cz II xD), w większości w angielskim wymiarze (lordy itp.).

Chłopiec o bardzo wyrafinowanym imieniu w formie "Nikt" w skrócie "Nik" zostaje w końcu wychowany w dziwacznych warunkach przez widmową społeczność cmentarza, ale jakoś nie zauważa tego, bo i jak, skoro ma zakaz opuszczania bezpiecznego cmentarza, szczególnie że morderca jego biologicznych rodziców wciąż na niego czyha.

To nie tak, że się przy tej książce wynudziłam, ale momentami jednak nie było za ciekawie. Mam wrażenie, że młodzież również nie będzie zadowolona z akcji, prędzej mniejsze dzieciaczki (a mimo to wolałabym, by czytały to większe dzieci, ze względu np. na Pana Jacka). Książka skupia się na zabawnej interakcji żywego z nieumarłymi, chłopcu latającym po kryptach w prochowcu i owszem, jest miło, ale... nie wiem, poza tym jakbym czytała coś, co już gdzieś było. Poza głównym wątkiem więcej rarytasów nie znajdziemy. To lektura dla fanów Gaimana, przeciętni czytelnicy powinni jednak zacząć od innej przygody.


poniedziałek, 16 grudnia 2019

Przystanek LXXXI: Blask Adornetto


Autor: Aleksandra Adornetto
Tytuł: Blask (tom 1)
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 496
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale Kocyk trafił już w świąteczny humor <hoł hoł hoł!>

Źródło: lubimyczytac.pl

Powiem, że nigdy jakoś nie przekonywały mnie tomy wielkości około 500 stron, jak ta u góry, tym bardziej jeśli ktoś wpisuje, że to pierwszy tom serii... Ja w każdym razie nie zauważyłam dopisku pt. "1 tom" (tak w ogóle był tam?). Przekonuje jeszcze coś - zjawiskowa okładka, która to zkusiła mnie na to czytelnicze szaleństwo, ale jakoś nie, aby pójść po kolejne tomy. Ups... Ach ten złoty blask!

Jeśli chodzi o samą treść książki, to jako lekka lektura jest bardzo przejemna. To romans z wątkiem nadnaturalnym, ale nie przesadzonym, choć trochę melodramatycznym (ilość lukru mocno przeważa). No i z przeznaczeniem jednak dla młodzieży, choć dorosłych też może trochę poruszyć.

Do małej mieścinki przybywają - uwaga - aniołki. Gabriel (wojownik), Ivy (uzdrowicielka) i Bethany (najmłodsza). Tym razem aniołki mają klasyczne zadanie, czyli nieść dobro, przeciwstawić się złu, pomagać społeczności i wtopić się w tłum. Nie mogą przywiązywać się do ludzi, jednak najmłodsza Bethany, aniołek o najmniejszym doświadczeniu, nie może się powstrzymać, szczególnie gdy poznaje Xaviera. Zresztą, żadne z nich się nie ociąga. Dlatego, że anioły muszą się wtopić w społeczność, Bethany powinna chodzić do szkoły, dzięki czemu fabuła wchodzi w formę literatury młodzieżowej, która większy nacisk stawia na uczucia i emocje. Należy zaznaczyć, że mimo nieźle zarysowanych postaci, w szczególności kobiecej bohaterki oraz jej anielskiego rodzeństwa, ciężko powiedzieć cokolwiek o wybranku Bethany, Xavierze. On po prostu jest, ale kim? Autorka zapomniała nadać mu jakikolwiek charakter... Ja rozumiem, że aniołki to fajna rzecz, ale... czy wymaganie od męskiej postaci czegoś więcej niż "przystojny" jest aż tak wielkim wysiłkiem?

Podsumowując: nie jest to książka ani idealna, ani w jakiś sposób wybitna, ale jej lekka forma i dopracowany język sprawia, że ma coś z metafizyki, ale nie za dużo. Autorka pewnie miała taki plan, ale potem zaczęła się spieszyć... Większość zdarzeń można przewidzieć, ale czytelnik nie nudzi się przy ich odkrywaniu, akcja nie rozciąga się w nieskończoność, by jakoś sięgnąć tych prawie 500 stron, wprost przeciwnie, choć ponownie zaznaczam, że autorka skupiła uwagę głównie na rozwijającym się uczuciu człowieka i anioła (nie jest to spory spoiler, myślę), a reszta gdzieś tam ginie. W każdym razie te minusy sprawiły, że po drugą część nie sięgnęłam, choć podobno dalej akcja zaczyna sie rozkręcać, ale to i tak lepsza książka od tych, co ostatnio zaczęły się pojawiać na rynku, więc musiałam wystawić wyższą ocenę.

Generalnie po to, by im dopiec (na takie jak ja, prezent nie czeka pod choinką, wiem).

niedziela, 8 grudnia 2019

Przystanek LXXX: Mój Auschwitz Bartoszewski


Autor: Władysław Bartoszewski
Tytuł: Mój Auschwitz
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 208
Gatunek: Autobiografia, historia
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk udobruchany takimi lekturkami <szczerzy się> 

Źródło: znak.pl


To trochę smutne, co mówią media o Władysławie Bartoszewskim. Zdarza się, że hejty pojawiają się również w komentarzach do faktów, w którym jego nazwisko akurat się wzmiankuje. Jest coś w stwierdzeniu, że człowiek tak blisko władzy nigdy nie ma czystych rąk (stoimy z boku, nigdy nie poznamy całej prawdy), ale martwią mnie argumenty, które są podawane jako dowód jego winy. Dodam, że mnie interesują wyłącznie te dotyczące granic KL Auschwitz.

Może powiem coś o tytule - to bardzo ważne, nie jest on tutaj przypadkowy. Na historię o KL Auschwitz składa się multum relacji i wspomnień, z której my poznajemy tylko jej ułamek i z tego budujemy wiedzę o tym obozie. Nigdy nie wiedzieliśmy i nie będziemy wiedzieć wszystkiego o tym miejscu, ponieważ musielibyśmy poznać wszystkie jednostkowe historie, także tych osób, które nie dotrwały, by o niej opowiedzieć. Każde jednostkowe spojrzenie (byłego więźnia) to właśnie "moje Auschiwtz", czasem różniące się niemożliwe od reszty, zmieniające niektóre fakty przez błędy pamięci, opowiadające z wielkim humorem jak u Stanisława Grzesiuka, z optymizmem jak u Primo Levi, matematyczną precyzja jak u Laurence'a Reesa, dziecięcą wrażliwością jak u Thomasa Buergenthala, religijnym zaciągnięciem jak u Zofii Kossak-Szczuckiej i... tak dalej, można w nieskończoność. Każdy człowiek inaczej postrzega świat i tutaj nie ma wyjątku, a ten obraz jest wyjatkowy, bardzo subiektywny i indywidualny.

Nie są to zwyczajne wspomnienia, do jakich człowiek przywykł. W opowiadaniu o przeszłości pomagają Bartoszewskiemu Piotr M. Cywiński (teraźniejszy dyrektor PM Auschwitz-Birkenau) i Marek Zając, co bardziej przypomina rozmowę (pytania i wtrącenia tych osób nie zostały wymazane). Na końcu załączono wybrane przemowy Bartoszewskiego oraz opowiadania innych współwięźniów, m.in. słynny "Apel" Jerzego Andrzejewskiego, broszura ojca Augustyna "Za drutami obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu", "Pamiętnik więźnia" spisany przez Halinę Krahelską czy "W piekle" Zofii Kossak. Warto wspomnieć, że część wspomnień u Krahelskiej pochodzi z ust Bartoszewskiego - konspiracyjnie wydano jego wspomnienia, rzekomo uśmiercając autora, aby go nie szukano. Fragmenty pochodzące od Kossak są z czasów, gdy pisała jeszcze przed dekonspiracją i trafieniem do KL Auschwitz (jak Krahelska wydawała wspomnienia byłych więźniów, by świat poznał prawdę). Potem warto przyjrzeć się jej poobozowej relacji "Z otchłani" (nie każdemu jednak przypadną one do gustu - sporo omija, sporo odwołań do Boga).

Bartoszewski jako zwykły chłopak (17-18 lat) trafia do KL Auschwitz we wrześniu 1940, w tzw. drugim transporcie warszawskim, jeszcze na początku działalności obozu, dostaje numer 4427. Od razu musi się wdrążyć do nowej rzeczywistości Wiele szczęśliwych trafów oraz zawiązanych nagle przyjaźni ratuje mu życie. Po wyjściu z obozu - został z niego zwolniony w 1941 roku - długo wraca do zdrowia, zawiązuje działalność konspiracyjną, a po wojnie... zostaje wsadzony do jednej celi razem z dawnymi esesmanami. Niejednokrotnie jesteśmy świadkami, jak wielkie piętno odcisnął na nim obóz.
Został z obozu zwolniony - tak. To jest właśnie jeden z argumentów, że Bartoszewski bratał się z nazistowskimi Niemcami, a potem z Sowietami. Nie rozumiem, dlaczego wciąż mało ludzi wie, że zwolniono w ten sposób ponad jakieś 100 osób, w początkowym okresie działalności obozu. Do końca nie wiadomo, co takiego chciały przez to uzyskać władze obozowe, ale fakt jest faktem. Człowiek wychodzący w ten sposób na wolność nie mógł być polityczny (nie trafił do obozu za konspirację), ani żydowskiego pochodzenia, ponadto jeśli był wyraźnie chory, cofano takie zezwolenie. Podpisywano też oświadczenie, że co działo się w obozie, zostaje w obozie, inaczej do niego wróci. Bartoszewski znalazł się szczęśliwie na tej liście. Zresztą, co takiego mógł zaproponować osiemnastolatek, nie zrzeszony z żadną działalnością?

Podsumowując: jak widać, nie jestem tu po to, by wybielać lub oczerniać dane osoby. Boli mnie jednak, jak powtarza się szereg kłamst i nikt ich nie prostuje, prawdopodobnie z niewiedzy. Zbliża się kolejna rocznica wyzwolenia KL Auschwitz (27 stycznia) i z tej okazji na pewno pojawi się jeszcze wiele podobnych sytuacji, o które już mnie krew zalewa (mimo że nie wiem, co będzie). Od czasu do czasu warto przeczytać sobie sprostowania na stronie oświęcimskiego muzeum - ot tak, by zabłysnąć chociażby na facebooku wiedzą, a nie ignorancją lub powtarzalnością kopiuj-wklej/ udostępnij. Co do książki? Warto przeczytać o życiu Bartoszewskiego, o tym, jak ze zwykłego warszawskiego chłopca stał się poprzez dramatyczną historię politykiem i dyplomatą. Jeśli poszukuje ktoś skandalu - nie znajdzie go. Sporo z jego historii jest ciekawa, zaskakująca, a styl wzbudza całą gamę odczuć (uwiódł mnie wątek o matczynym płaszczu). Dodatki do książki na końcu są ważne, powiedziałabym, że od nich należy zacząć lekturę.

sobota, 7 grudnia 2019

Przystanek LXXIX: Bokser z Auschwitz Bogacka


Autor: Marta Bogacka
Tytuł: Bokser z Auschwitz
Wydawnictwo: Demart
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 200
Gatunek: Biografia (chwilami autobiografia)
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyka zaciekawiła ta historia! 

Źródło: empik.com

W związku z tym, że Heather Morris wydaje swoją - pożal się Boże - nową tzw.  szumnie "powieść" - warto sobie przypomnieć historie, które posiadają umiejętny research, nie są bzdurami wyssanymi z palca i przy tym są książką w normalnym tego słowa znaczeniu. Nie jakaś tam pseudohistoria "na faktach, ale jednak nie", bo po co, tylko tak, jak powinno być i dawniej bywało.
Ach, jestem tak bardzo stara.

Ale do rzeczy: autorka przedstawia historię człowieka, którego nie musi koloryzować - Tadeusza Pietrzykowskiego, pięściarza. Tuż przed wybichem II wojny światowej zdobył tytuł wicemistrza Polski i mistrza Warszawy, jego kariera rozwijała się w zastraszającym tempie, potem podchorąży, złapany na granicy, gdy próbował przedostać po kapitulacji do Francji, aby dalej walczyć. W KL Auschwitz znalazł się szybko, posiadał numer 77 (I transport!), w niedługim czasie był uznany za "stary numer" (w Auschwitz przebywał do 1943, potem transport do innych obozów). Będąc w obozie wykorzystywał swój talent, aby przetrwać. Robił to umiejętnie, ale były okazje, w których mógł czerpać z tego przyjemność - pod pozorem rundy walki na pięści mógł otwarcie bić Niemców, co wielu więźniów brało bardzo dosłownie, z nadzieją reagując na rozlew krwi niemieckiej (w obozie każda nadzieja dawała szanse na przeżycie).

Życie Pietrzykowskiego - o pseudonimie Teddy - poznajemy od dzieciństwa po śmierć, co daje nam niemal całościowy przegląd życia tej postaci. Przewinął się przez wspomnienia Borowskiego i wielu innych byłych więźniów, relacje często wspominają jego potyczki z Niemcami, szczególnie że żadnej nie przegrał. Przejmujące losy, jeszcze bardziej niż te obozowe, to czas powojenny, gdy Pietrzykowski po aresztowaniu Witolda Pileckiego ucieka z Polski (został ostrzeżony przez osobę, której pośrednio kiedyś pomógł w obozie) w obawie przed skazaniem za śmierć, działanie na szkodę sowieckiej Rosji.

Podsumowując: do tej książki nie ma co się przyczepić, ponieważ czy to biografia? No tak, w pełni tego słowa znaczeniu, nie jakaś pseudo "powieść historyczna". W dodatku załączono parę opowiadań z życia obozowego Pietrzykowskiego, które warto poznać. Ta książka niczego nie udaje, daje tyle, ile zapowiada, bazując na rzeczywistej historii, dodając zdjęcia, fragmenty relacji, prasy i inne. Jedyne, do czego współczesny czytelnik może się przyczepić to to, że bazuje na faktach aż za bardzo - autorka owszem wpata swój subiektywizm w tok narracji, jednak nie dodaje nic ponadto, czasami przechodząc w ton encyklopedii, a nie biografii.

To wspaniała odmiana.


piątek, 6 grudnia 2019

Przystanek LXXVIII: Ofensywa Szulerów Ćwiek


Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Ofensywa Szulerów
Wydawnictwo: Agencja Wydawnicza RUNA
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 352
Gatunek: Science fiction, fantastyka, historia
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Chyba nie, bo Kocyk śpi jak niemowlę... albo nie żyje> 

Źródło: antykwariatevos.pl

Ten pan już był - tak, to się zgadza. Wiadomo, że jak zaliczy się jeden tytuł danego autora, to się myśli, że reszta będzie równie dobra albo nawet przyzwoicie lepsza. W tym przypadku czytelnik może być zaskoczony.

"Ofensywa Szulerów" nawet z nazwiskiem Ćwieka nie powala. Nie nastawia pozytywnie do końca lektury. W zasadzie nic nie robi. Rzeczywiście, pojawiają się intrygujące odwołania do najbardziej niejasnych części historii, także do Dywizjonu 303, autor nawet pokusił się o ich wersję alternatywną, ale żeby... to było ciekawe, nieprzynudnawe i w ogóle żeby to szło do przodu, a nie znacznie do tyłu. Jeśli coś w przepisie na sukces można zniszczyć, to tutaj właśnie się to udało - dać ciekawy początek, zachęcić do historii II wojny światowej, przywołać je do życia, a potem zadeptać lub przymulić. Ja wiem, czy to dobra metoda?

Fabuła dotyczy trójki ludzi, których w czasie II wojny światowej w jedno miejsce zwabiła propozycja dobrze płatnej pracy. Żeby oni tam jeszcze zajmowali się tą pracą, to pal licho sześć, a oni zamiast działać, siedzą sobie wygodnie w hotelu gdzieś w Egipcie i snują te opowieści z Krainy Lodu. Każdy ciągnie swoją, próbuje dociec, kim jest tajemniczy pracodawca i przy okazji miesza wszystko razem, prawdziwe czy nie. Uwaga, bo powiem szczerze, że prolog i w ogóle początek książki mogą zabić, zniszczyć jakiegolwiek odruchy czytelnicze do dalszej lektury (ja to przeżyłam, wiem, co mówię). W pewnym momencie idziemy w taką stronę na modłę magii, że nie jest to normalne. Nawet jeśli ktoś świadomie miesza historię z wyobrażeniami po pewnej dawce nielegalnych substancji, to i tak nie znajduje wytłumaczenia. Nie, nie odchodzę od tematu. To Ćwiek, więc rzecz jasna orgie, popijawy i bójki (w różnej kolejności) się nagminnie pojawiają, ale ta "pomysłowość" w tej konkretnej pozycji (hehe) nie sprawdziła się kompletnie.

Podsumowując? Książka rozczarowuje. Może gdyby czytać ją jako pierwszą z szumnych powieści Ćwieka, to jeszcze idzie ją jakoś przejść, ale... nawet nie wiem, komu ją polecić. Znawcom II wojny światowej, którzy lubią nostalgiczne przygody na niby? Ja tam coś niby wiem, ale mi się nie spodobało. Pomysł na książkę na pewno wart zapamiętania (bo gobliny i lotnicy mogliby przejść, tyle że w jakiejś ciekawej intonacji), może w przyszłości powtórzy ją ktoś z lepszym nastawieniem do podobnych historii, bo tutaj wyraźnie coś było nie tak. Rozrywka dla tych, co nie mają teraz nic lepszego do roboty.


czwartek, 5 grudnia 2019

Przystanek LXXVII: Rajskie wzgórza film


Tytuł: Rajskie wzgórza
Reżyser: A. Waddington
Scenariusz: Brian DeLeeuw, Nacho Vigalondo
Rok premiery: 2019
Gatunek: Fantasy
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk takie filmy nawet lubi <porusza nitkowymi brwiami>

Źródło: d-tm.ppstatic.pl

Tym razem chętnie bym coś naprostowała. Wiedziona pozytywnymi opiniami w stylu wszystkim, co uwielbiam, typu nawiązania do "Alicji w Krainie Czarów", nietuzinkowość czy nazywanie reżysera drugim Burtonem - to do mnie przemówiło, dlatego chętnie, pomijając to, że mam sporo zaległej roboty, sięgnęłam po ten film. To nie tak, że czuję się kompletnie rozczarowana filmem, po prostu nie ma co oceniać go w samych superlatywach. W porówaniu z tym, co obiecuje współczesne kino, to rzeczywiście dobry film, ale nie najlepszy.

Główna bohaterką jest Uma, która budzi się nagle na jakiejś rajskiej wyspie, dokładnie w szkole dla krnąbrnych dziewcząt z bogatych domów, prowadzonej przez Księżną (uwielbiam Millę Jovovich! tym razem nie lata za zombie). Wysyłali ją do niej rodzice, którzy chcieliby, by wyszła za bogacza, a ona kategorycznie odmawia, ponieważ kocha innego (bardzo klasyczny przypadek, zupełnie inaczej jednak rozwiązany, co jest miłe). Szkoła ma zmienić jej zdanie. Wokół Umy znajdue sporo dziewczyn, u których wątpliwe, by się tak hop!, w przeciągu jakiś trzech miesięcy zmieniły tak diametralnie, a jednak coś sprawia w szkole, że "terapia jest skuteczna", jak to przyznaje Księżna, a bogacze wciąż przysyłają więcej córek i płacą krocie za efekty. Ta zagadka zostanie pomału rozwiązana, bez szokowych sytuacji i mimo że sporo rzeczy nas nie zaskoczy, łącznie z finałem (którego doświadczamy przedsmak już w scenie pierwszej, wesele Umy po terapii) i widz łatwo się domyśla, że z tym ośrodkiem musi dziać się coś złego, to jednak to rozwiązanie zaskakuje (przynajmniej mnie). Trudno określić czas tej opowieści - współczesność (Yu posiada słuchawki) czy wręcz przeciwnie, jakaś alternatywa lub wizja przyszłości? Sporo tu również muzycznych wtrętów, jakby reżyser zastanawiał się przez chwilę, czy nie zrobić z tego musicalu. Pojawia się też motyw miłości lesbijskiej (Amarna zakochuje się w Umie, której to chyba nie przeszkadza). Teoretycznie to szkoła, w której dziewczyny chodzą na zajęcia z etykiety, śpiewu i tańca, wychowania fizycznego oraz jakiejś dziwacznej terapii z konikiem (nie rozwinę tego xD). Ja jakoś nie zauważyłam, żeby dziewczyny tam śpiewały lub tańczyły, większość czasu tylko spacerują i plotą wianki (na modłę raju chyba), ale może to ja czegoś nie zauważyłam.

Nie poznajemy wyłącznie trudów Umy, poznajemy także jej nowe przyjaciółki - Chloe, u której rodzice nie mogą scierpieć jej nadwagi, Yu (z jakimiś napadami lęku? Ale jest też bardzo introwertyczna) oraz Amarnę, słynna gwiazdę popu, u której zespół nie zaaprobował zmian, jakie chciała wprowadzić. Rozwijają wspólnie wątek detektywistyczny, próbując dociec, co się dzieje na wyspie, a potem jak z niej uciec.

Największym plusem tej produkcji są zdjęcia. Przybywający "na ratunek" chłopak Emy nadchodzi niczym Aragorn w trzeciej części "Władcy Pierścieni". Powinno wyglądać to sztucznie, a jednak tak nie było. Stroje księżnej, jej miny i aranżacje jej spotkań z Umą są wyjątkowe (ale sama Jovovich zbyt wiele nie daje, a szkoda). Uma nie jest wnerwiającą postacią, a to już przy takich filmach ogromny postęp. Bohaterowie są zróżnicowani, trochę zbyt szybko się zaprzyjaźniają i nieco zmieniają (szczególnie Yu), ale z drugiej strony film nie trwa 2h, by to można było przeciągnąć.

SPOILER! Co mnie zastanowiło, to pojawiający się w rozwiązaniu lekarze oraz inny personel, który mówi: "Ja nie chciałem, ja tylko wykonywałem swoje obowiązki/ pracę". Mnie z natury skojarzyło się to z niemieckimi zbrodniarzami, którzy po wojnie tłumaczyli się podobnie. W takim samym tonie wypowiadają się dziewczyny z jaskini, że nie miały wyjścia, robiły to dla rodziny. Teoretycznie powinnam zbyć to machnięciem ręki, ale właśnie to dało mi najwięcej do myślenia. Te postaci są jak relikty wojny, jej produkt uboczny. Wszyscy w końcu pracowali na "Rajskie wzgórze" niczym Niemncy dla III Rzeszy, każdy dla własnych celów, egoistycznych lub wręcz przeciwnie.

Jeszcze słowo o nawiązaniach do "Alicji w Krainie Czarów" - faktycznie są.  Księżna przypomina Czerwoną Królową, szczególnie w otoczeniu czerwonych róż lub podobnej sukni. Nikt nie przemalowuje jej białych róż w czerwone, ale taka scena się pojawia (nie zdradzę jednak przyczyny). Uma pałęta się po wyspie niczym Alicja, wszystkiemu się dziwiąc, a jej sukienka przypomina animowana wersję (bez jednak niebieskiego koloru). Niestety, kota z Chesire nie uwidzimy :( Przy kolacji możemy się dopatrywać podobieństw do "wypij mnie" lub "zjedz mnie", szczególnie w formie filiżanki z białym mlekiem. Cała sceneria (szczególnie dzięki okazałym zdjęciom) daje wrażenie baśni, a nie filmu w alternatywnej rzeczywistości.

Podsumowując: tak jak wspominałam na początku, ten film jest dobry i warto go obejrzeć, ale nie jest jakoś wybitnie niezwykły, jak to chcą przekazać niektóre media. Niemniej pomysły w nim zawarte są warte zobaczenia, mimo że niektóre sa dość schematyczne. Wydawało mi się, że reżyser chce odwołać się do starych chwytów i pokazać je w nowym świetle, co powychodziło z różnym skutkiem. W każdym razie lekkie kino, a jeśli miałabym oceniać produkcje, jakie widziałam w tym roku, to według mnie jest ona najlepsza. Żałuję jedynie, że nie widziałam jej w kinie, ale "Alladyn" i inne filmy mi tą informację przysłoniły.

niedziela, 1 grudnia 2019

Przystanek LXXVI: Nauczycieli torturuje się Piasecki


Autor: Jerry Piasecki
Tytuł: Nauczycieli torturuje się w sali 104
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2002
Ilość stron: 110
Gatunek: Fantastyka, literatura dziecięca
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk się jeszcze trzyma <balansuje na równi pochyłej> 



Po takim tytule raczej nie ma się czego większego spodziewać, szczególnie patrząc na okładkę (cóż, starość nie radość) albo lepiej, zerkając na tytuły, jakie jeszcze popełnił ten autor - "Mój nauczyciel jest wampirem", "Laura na deser"... Nie sugerujcie się nazwiskiem - to nie Polak i w jego książkach nie ujrzy się polskiej szkoły (która najwyraźniej bardzo go interesuje; czyżby jakiś kompleks?), ale i tak uważam, że źle tutaj nie było.

Po książkę sięgnęłam ze względu na tytuł - rozumiecie, student polonistyki, myślący, że po studiach zaraz zacznie uczyć w szkole (nigdy nie jest tak łatwo!) i chciałam się jakoś przygtować na przygody podobne do doświadczeń z sali 104, nie sądziłam jednak, że będzie w tym fantastyka (czyli żadnej wiedzy nie wyniosłam; jedynie poczucie, że muszę jakoś zdobyć jednorożca...). Szykowałam się na lekką przygodę i ją dostałam. Za to zła być nie mogę.

Książka opowiada o niesfornej klasie uczniów, z którymi żaden nauczyciel nie może sobie dać rady. Wszystkie odchodząc po paru minutach. Aż do czasu, gdy przychodzi nauczycielka z magicznym zacięciem, pokazująca dzieciom sekrety nauki, jakiej nie znali, każdego z uczniów ustawiając na nowo, indywidualnie poprawiając jego niedociągnięcia, bo przecież każdy z natury jest dobry, a agresja to tylko odreagowywanie stresu...

Z czym się to kojarzy? No Marry Poppins jak się patrzy, ale w szkolnej wersji. Ma jeszcze kolegę, Simona, zamiast parasolki, który powiedzmy, że jest ukryty... Albo wymyślony. Nie warto się nad tym głowić. Książka więc powtarza schemat - niegrzeczne dzieciaczki pod ręką kobiety o magicznych zdolnościach zmieniają się na lepsze. Bardzo tu krótko o tym torturowaniu nauczycieli, co uważam za minus (w końcu to obiecuje nam tytuł), ale i tak jak na krótką czytankę (110 stron, no weźcie, to jak nic) jest nawet ciekawie. Ja sobie tam wyobrażałam własną klasę i już wciągnęłam się we wspomnienia (w tym roku 10-lecie matury, jeeej!). Więc jeśli nie macie co teraz robić, warto sięgnąć po tą książeczkę.


środa, 27 listopada 2019

Przystanek LXXV: Nigdziebądź Gaiman


Autor: Neil Gaiman
Tytuł: Nigdziebądź
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2006
Ilość stron: 320
Gatunek: Fantastyka, science fiction
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk wciąż trzyma fason! 

Źródł: swiatksiazki.pl

Wolałabym, by niektórych tytułów nie przetłumaczać - "Neverwhere" zawsze mocniej do mnie przemawiało niż jakieś "Nigdziebądź", choć dzisiaj nie uważam tej nazwy za takie zło jak jeszcze kilka lat temu. Sama książka jest dużo ciekawsza niż poprzednia występująca tutaj, czyli "Gwiezdny pył", ale to ze względu na pomysł na fabułę, a nie wykonanie. Niektórzy nazywają ją najlepszym dziełem. O co dokładnie chodzi?

Głównym bohaterem jest zwykły Richar Mayhew, którego życie - jak to w książkach Gaimana - nagle wywraca się do góry nogami. Oddając się litości pomaga rannej dziewczynie na ulicy i od tego momentu staje się mieszkańcem Londynu na opak - Londynu Pod, leżącego w podziemnej części znanego Londynu Nad - i tym samym niewidocznym dla reszty normalnych ludzi, świata, do którego przed chwilą jeszcze należał, nim został wciągnęty w szereg dziwnych wydarzeń. Pomaga m.in. uratowanej dziewczynie (btw. ma na imię Drzwi, bo czemu nie), by Pan Croup i Pan Vandemar (para gentelmenów na opak, ale w sumie najlepsze postaci tej książki) nie zniweczyli jego starań i nie zabili jej, poznaje Łowczynię oraz Markiza de Carabasa, a żeby czytelnikowi się nie nudziło - mają misię. Zamierzają odnaleźć anioła Islingtona, który jedyny może wszystko naprawić, czyli przywrócić Richarda do dawnego życia, a Drzwiom pomóc odkryć sekret związany ze śmiercią jej rodziny. 

Plusem całej historii jest zapewne cały świat - Londyn z nieco innej perspektywy, ponadto książka w sam raz dla tych, którzy uwielbiają historie z Big Benem w tle (tak, tutaj jest on dość daleko). Nieźle rozbudowany świat alternetywny, dziwni bohaterowie (jeszcze dziwniejsze imiona), szczuromówcy, może tylko fabuła trochę nie taka, jaka chciałby ją widzieć czytelnik - Dzwi poszukująca prawdy o śmierci rodziny jest nieco zbyt sztampowa, podobna historia bywała wielokrotnie oraz Richard próbujący wrócić do siebie, mimo że przecież nie próbuje, widać, że kanały nie są dla niego aż takie złe. Dość łatwo zgadnąć, jak rozegrają się przyszłe wydarzenia, brakuje czasu na rozbudowane sylwetki bohaterów, które opisywane są jakby w pośpiechu, bo nie ma czasu na kontemplację, ale to też urok Gaimana. Nie nudzić się, działać, pędzić dalej.

Podsumowjąc: na pewno ciekawy sposób na fabułę, mnie długo zostanie ta powieść w pamięci, a Londyn nigdy nie będzie już taki sam, więcej mroczny i przewrotny, Nad i Pod. Jeśli chodzi o samą książkę, tym razem to dość szybkie tempo akcji, jak na przygody w świecie Gaimana, mniej rozmyślań, swobody narracyjnej, ale wydaje się, że zabrakło tego czegoś w fabule, może właśnie ze względu na ten pośpiech. Nie ma czasu na podziwianie warstw świata Londynu Pod, bo już przenosimy się gdzie indziej, musimy patrzeć na coś innego. Choć może o to chodziło - jesteśmy wszędzie, a zarazem nigdzie, czyli "nigdziebądź". Niemniej takiego Gaimana pokochałam i polecam innym.


poniedziałek, 25 listopada 2019

Przystanek LXXIV: Gwiezdny pył Gaiman vs film


Autor: Neil Gaiman
Tytuł: Gwiezdny pył
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 1999
Ilość stron: 200
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk zadowolony <nareszcie coś!> 


Jeśli mówić o już o fantastyce, to tego gościa nie wolno pominąć. Zresztą wiele stron podaje go jako najwybitnieszego twórcę. Ja się pod tym podpisuję nogami i rękami. "Gwiezdny pył" sfilmowano w 2007 roku, więc będzie okazja, by się przyjrzeć podwójnie. Jedni mówią, że to jego najsłabsza książka, inni wręcz przeciwnie - ja uważam, że ta akurat jest inna, ale na pewno nie gorsza.
"Gwiezdny pył" to w zasadzie baśń, dziejąca się w odległej małej wiosce, nieświadomej w zasadzie potęgi świata. Głównym bohaterem jest Tristran Thorn, rzecz jasna próbujący wydostać się poza bezpieczne granice wioski dla... miłości. Przynajmniej on tak myśli, bowiem jego wybranka wcale nie czuje do niego tego samego. Nie jest majętny, więc aby udowodnić swoje uczucia, postanawia jej przynieść gwiazdę, której spetakularny upadek oglądali razem. Gwiazda upadła za mur okalający wioskę, więc musi się za niego udać, by zdobyć ten kamień. Wtedy dowiaduje się, że kraina za nim nie jest tym, czym zakładał, łącznie ze spadającą gwiazdą. Przy tej podróży - rzecz jasna jak zawsze w tym archetypie - bohater zyskuje doświadczenie, rozwija się, poznaje siebie, dorasta. I odnajduje miłość. Dowiaduje się również o swoim pochodzeniu i rozumie, dlaczego nigdy nie pasował do murów małej wioski. Standard, ale skoro cała książka ma postać baśni, nie przeszkadza to w jej odbiorze.
Nie tylko jego historia się rozwija. Jest też pewna czarownica, która pragnie odzyskać młodość, dziewczyna uwięziona jako służaca pewnej wiedźmy, pirat udający brutalnego kapitana oraz król, który chce oddać władzę zasłużonemu dziedzicowi (to raczej historia tych dzieci). Dla nich wszystkich spadająca gwiazda ma znaczenie, większe lub mniejsze, ich losy się krzyżują, a Tristran staje się ich lwią częścią.
Jeśli chodzi o film, pomiędzy nimi nie ma zbyt wielu różnic, by się nimi zająć, w większości wątki się powtarzają - to adaptacja. Jest jednak parę różnic. W filmie np. spłaszczono postać Victorii, pierwszej miłości Tristrana - w książce dziewczyna po prostu nie żywi do niego głębszych uczuć, co przecież nie jest jej winą, a chłopak nie widzi, że sprawa jest przegrana i próbuje dalej. Po powrocie Tristrana mają normalną pogawędkę o tym, że niektóre uczucia zanikają, a oni wydorośleli. W filmie Victoria to pusta, za to piękna kobieta, która pragnie bogato wyjść za mąż, a gdy wreszcie się jej to udaje, okazuje się, że złapała pozera, który prawdopodobnie jest gejem. Również jej wybranek został niesłusznie nabuzowany tą niechęcią, co jest dość smutne, ale jakoś specjalnie nie psuje odbioru filmu, niemniej dziwi mnie taka nienawiść do postaci Victorii.
Podsumowując: to tak naprawdę baśń, więc wszystko kończy się lepiej niż dobrze, ale nie jest to też na tyle długa opowieść, by denerwować. Co robi wrażenie, to niesamowita wyobraźnia autora, pomysły na fabułę. W świecie fantastyki wszystko się może zdarzyć. Film raczej nic nie wnosi do odbioru książki, ale wiadomo, przyjemnie się go ogląda (dobra gra aktorska wybitnych zresztą aktorów).

sobota, 23 listopada 2019

Przystanek LXXIII: Alicja w krainie Showalter


Autor: Gena Showalter
Tytuł: Alicja w krainie zombie (tom I Kroniki Białego Królika)
Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 512
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa, romans
Ogólna ocena: 1/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak, Kocyk nie wytrzymuje <wychodzi z siebie i staje obok> 

Źródło: znak.pl

Wydaję się, że po tylu latach absurdu powinnam się już nauczyć, że: a) nie ocenia się książkę po okładkach, według myśli: "Jakie ładne, biorę!", tylko po recenzjach, opisie z tyłu, fragmencie lub innych opiniach, ewentualnie znakach widocznych na niebie w formie piorunów czy klęsk żywiołowych, b) odwołania do "Alicji w Kranie Czarów" są zwykle chwytem marketingowym i należy się takim obiektom głębiej przyjrzeć, jeśli już się nam oczka świecą, aby się fatalnie nie rozczarować, c) tak w ogóle może byś olała już te książki, zaoszczędziła grosza i zajęła się swoim życiem, aktualnymi wydatkami i w ogóle, wiesz, big ogarniacz please.

Rzecz jasna wciąż nie stosuję się do żadnej z powyższych sugestii (Kocyk nazywa to chorobą książkogromnią), ale nie było to zbyt odkrywcze.

Jeśli chodzi o rzecz ważniejszą, czyli o ten twór powyżej - nie mam pojęcia, co kieruje życiem wydawniczym, ale oni również nie kierują się jakimiś normalnymi zasadami - to nie mam pojęcia, co się wydarzyło, ale moim zdaniem jest to zapowiedź przyszłych tragicznych wydarzeń na rynku książkowym. Kryzys. Dlaczego to w ogóle wydano? Kto to miał czytać i czemu to miało służyć? Lepiej już było zrobić z tego papier toaletowy, przynajmniej byłoby to taniej i z korzyścią dla przyrody. Książka przez ponad 500 stron bazuje głównie na tym, że odnosi się w mniejszy lub większym stopniu do wspomnianego klasyka, a prócz zombie - jeden na krzyż i to gdzieś daleko - nie ma w niej nic godnego uwagi. Jedynie to trzymało mnie przy życiu, pardon, przy lekturze. Bohaterka nijaka, wkurzająca - schematyczna postać biadolącej dziewczynki, która przeżywa swą pierwszą miłostkę - do tego autorka pokusiła się o wymyślenie jakiejś szczególnej klątwy (jej ojciec widział zombie), łączącą naszą "nową" Alicję z przeznaczeniem, swoistą misją pokonywania zombie. Taka fabuła, że aż Buffy się chowa. I tajemne moce do pokonywania zombie! Tak tylko, by połechtać ego głównej bohaterki, wywyższyć ją ponad wszystko... w sumie to nie wiem ponad co lub kogo? Jeśli by się tutaj pokusić o jakiś sarkazm, szczyptę wisielczego humoru, przynajmniej najmniejszego... ale nie, wszystko na dead poważnie. Do tego Alicja musiała się, kurka wodna, zakochać (tak, jak ona miała na to czas, uciekając przed zombie?), więc w zasadzie wszystko, co dało się uratować w tej książce umarło śmiercią tragiczną. Właśnie, gdzie tu ten tragizm? Alicja szuka na zombie zemsty za śmierć rodziny, a wydaje mi się, że jej celem jest wnerwianie i wkurzanie czytelników (oraz robienie maślanych oczków do Cole'a). Kręci się ona i kręci, jakby miała owsiki i nic z tej jej misji nie wychodzi (a planuje wytępnić wszystkie zombie na świecie - nooo, z takim tempem to powodzenia). Pewnie dlatego powstało sporo tomów na tym jej kręceniu... Ja niestety (taki żarcik) nie zamierzam się przekonywać, co jest w dalszych tomach - w przeciwieństwie do "Czerwonej królowej" - a jest to niski poziom, zaznaczam - w tej książce nie znajduje nic, czego jeszcze bym się chciała dowiedzieć. Nie mam więc do czego wracać. Chyba że chciałabym zyskać powód do popełnienia samobójstwa.

Podsumowując: nie opłaca się. Bohaterka ma tylko ładne imię, ale zachowuje się tak irracjonalnie, a fabuła ciągnie się gorzej niż gluty z nosa, że w zasadzie czytelnik pragnie już tylko popełnić literackie harakiri. Niby są tam zombie, ja lubię zombie, ale nie robią nic szczególnego, są tłem dla nastolatki, na której skupia się fabuła - jej radzeniu sobie z nową sytuacją, miłosnymi rozterkami i udawaniu przed dziadkami, że nic złego się nie dzieje, że jest "normalna", co, nosz kurczę, występuje w co drugiej młodzieżówce! - akcja się wlecze, czasami kompletnie pozbawiona sensu. Nudy, nic odkrywczego. Nie wiem, jaki był cel tej książki czy w zasadzie całej serii, ale raczej nikt się nad tym głęboko nie zastanawiał, wszystkie sposoby myślenia skierowano na kampanię reklamową. Szkoda pieniędzy, nerwów i w ogóle życia. Zmarnujcie je na coś lepszego.

Ale przynajmniej dzięki tej lekturze mam teraz dwa Kocyki. To są jedyne plusy, dlatego jeden punkt.

piątek, 22 listopada 2019

Przystanek LXXII: Jak zaczyna się Long


Autor: Julie Anne Long
Tytuł: Jak zaczyna się miłość?
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 319
Gatunek: Romans historyczny (histeryczny)
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak, chociaż Kocyk woli się nie wypowiadać <odwraca się tyłem, zdegustowany> 
Zdjęcie: ecsmedia.pl

Wydaję mi się, że wreszcie zrozumiałam sukces czytelniczy romansu historycznego. Albo jestem tuż tuż odkrycia tej prawdy... Idealny świat, w którym wszystko przeistacza się nie w "wyjście na prostą" czy pozytywną sytuację, a po prostu niczym cios mięścią w intymne miejsce - cud za cudem cud pogania cudem. Fajerwerki absurdu, kompletny ideał, nagie cherubinki na końcu. Kto by się nie chciał w takim świecie zatracić?
Pewnie tylko ja. Ale niech będzie, że w jakimś stopniu rozumiem tę potrzebę. Czy naprawdę nie dało się dopracować całości? Rzecz jasna kolejny powtarzalny schemat. Główna bohaterka Elise jest przynajmniej kobietą, którą można polubić, nie jest taka na wskroś dziecinna jak kobiety w pozostałych przeczytanych przeze mnie romansach, co już stanowi dla mnie kompletne novum. Wciąż nie rozumiem, dlaczego popełnia te same błędy, mimo że na początku zaszczyca nas litanią tego "nigdy nigdy", ale cóż, niech będzie, że to przez miłość. To jak Elise jako gospodyni lorda załatwiała sprawę z niepokorną służbą? Że traktowała ich jak dzieci, które kiedyś uczyła? Naprawdę wątpię, by z takich opresji wyszła całą taką słaba gadką o honorze czy dumie. Bez sensu! Rzecz jasna nawet rodzice Elise zmieniają o niej zdanie.
Phillipe nie jest najgorszy. Pokiereszowany bliznami wzdłuż i wszesz, jak tego pragnie autorka, praktycznie się nie porusza, a i tak jest przystojny, nie aż taki stary, umięśniony i tak dalej. Nawet dialogi potrafi poprowadzić. Ale tego fragmentu o jego przeszłości, która wciąż się powtarza, to już wybaczyć nie mogę, bowiem ten bohater wciąż chce kogoś nadziać na sztylet czy miecz, ciągle wspomina o misjach, które u czytelnika wywołują śmiech (zasadzka na schodach to ma być co w zasadzie?), a nie podziw. To po prostu nagromadzenie wątków, by się wydawało, że to bohater. Ach, no i Elise do czegoś musi załamywać ręce i wzdychać. Nie zapominajmy, że w jednej potyczce pokonał sześciu ludzi (choć nie liczył, pfff!). Wspomniano również, ze niemal cała rodzina zginęła na gilotynie - błaham! Tytułu by raczej nie zdołał wtedy zachować, nie wspominając o życiu i względnym majątku (mały bo mały, a przecież wciąż poruszał się w elicie).
Muszę powiedzieć, że sceny łóżkowe (czy innomeblowe) były nawet na poziomie, w sensie przynajmniej w porównaniu do pozostałych romasów tego typu, choć rzecz jasna pojawiały się nieśmiertelne porównania do ladacznicy, a i lorda łatwo było zadowolić... W sumie widać, że opisywała to wszystko kobieta, bardzo mało tam męskiej perspektywy, jeśli w ogóle się pojawia. Nie zrozumiałam tego fetyszu autorki co do tyłka Elise - lord wciąż go podziwia, niech będzie, że to logiczne, ale to, że fotel "z namiętnością objął jej pupę w posiadanie"? Ja wiem? A więcej podobnych kwiatków tam się znajdzie. Schematycznym boom! przez co dwójka zakochanych wpada sobie w ramiona stanowi chwilowe zaginięcie Jacka, syna Elise (tak, dłuższa historia). Z różnic to chyba tyle, reszta wypada jak zwykle, choć jest parę śmiesznopodobnych sytuacji.
Podsumowując: jeśli już ktoś chce sięgnąć po jakiś romans historycznych, z trzech do tej pory przeze mnie poruszanych niech wybierze ten, choć tak naprawdę lepiej byłoby po żaden... Może być też tak, że do pewnych stałych rzeczy już się w tym gatunku przyzwyczaiłam i dlatego ta część wypadła w moim odczuciu trochę lepiej. Powiem jeszcze, że szkoda, że nie pomyślano nad lepsza okładką, przynajmniej na półce ta książka by się jakoś prezentowała, a tak... no nie wiem. Przestaję wierzyć w niektóre wydawnictwa.