sobota, 26 października 2019

Przystanek LXII: Smok na piedestale Piers


Autor: Piers Anthony
Tytuł: Smok na piedestale (tom 7)
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 1993
Ilość stron: 270
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, klasyki łechtają ego Kocyka


Wracamy do prawdziwej fantastyki. Tym razem zawiódł mój portfel i czas - zaczęłam od siódmego tomu (ok, miałam fazę na smoki), spodobało mi się, ale najwyraźniej nie aż tak, by kontynuować (niemiej ze dwa tomy zdobyłam, ale żaden nie był tomem pierwszym). W każdym razie to klasyk fantastyki i nie ma co z tym dyskutować. 
Z czym mamy do czynienia? Z opowieściami z krainy Xanth. W tomie siódmym poznajemy małoletnią Ivy i jej nagłą więź z pewnym smokiem. Jest to prosta, niezwykle lekka baśniowa historia, w której jednak najwaźniejszy jest wzór niebanalnego świata Xanthu z przeznaczeniem jednak bardziej dla młodzieży niż dorosłych.
I to w zasadzie wszystko, co bym mogła o tej powieści powiedzieć (w zasadzie o tylko jednym jej tomie). Wiem, nie pomagam, a wprost przeciwnie. Na pewno zaskakują pomysły doboru postaci, toku wydarzeń i nie jednego oczarują możliwości Xanthu. Z fantastykolubów nie znam nikogo, kto by tej pozycji nie znał. Przyznaję jednak, że początkowo była to historia, która chodziła mi po głowie tygodniami, teraz nieco... nie wiem, dorosłam? Jeśli ktoś szuka czegoś w zastępstwie po Tolkienie (helloł, ostatnia jego powieść ujrzała światło dzienne, trzeba będzie sie wreszcie pożegnać), to jednak Xanth nie spełni jego oczekiwań. Tutaj nie spotkacie mrocznego rozmachu z trollami człapiącymi wam po piętach, a raczej beztroski spacer po okolicy. Niemniej uroczo, ale czegoś brakuje - np. większych doznań.

piątek, 25 października 2019

Przystanek LXI: Złodziejka książek Zusak vs film


Autor: Marcus Zusak
Tytuł: Złodziejka książek
Wydawnictwo: Black Swan
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 560
Gatunek: Literatura piękna
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nieee, Kocyk ponownie zaczął wierzyc w ludzkość! <porzuca czasowo plany skonstruowania bomby atomowej>


Czasami w życiu zdarzą się perełki i "Złodziejka książek" jest jedną z nich - dość że ciekawy pomysł poprowadzenia narracji, to jeszcze niezła fabuła i temat II wojny światowej opowiedziany od zupełnie innej strony. Nie ukrywam, że historia czasami bywa infantylna (młodzież może ja czytać), ale zaskakuje w swych wątkach, szczególnie przy uśmiercaniu bohaterów, z którymi czytelnik się zrzył. Tak, przy tej powieści nazwa "światowy bestseller" jest uzasadniona, przetłumaczono ja na ponad czterdzieści języków.

Po co o niej wspominam? Bo po "wiadomej lekturze" muszę sobie przywrócic właściwy światopogląd. Owszem, nie jest to książka oparta na faktach i ja też można uważać za pewnego rodzaju fantastykę, ale z dobrymi intencjami - bowiem narrator powieści jest... śmierć. To wbrew pozorom genialny zabieg. Można tak wytłumaczyć m.in. wszechwiedzę narratora. Historia mogła się zdarzyć, zawiera w sobie kilka faktów opartych na prawdziwych źródłach (nie jak Morris!). Mała Liesel traci rodzinę, dostaje się w obce ręce pewnej starszej niemieckiej rodziny, która zresztą chciałaby chłopca (jakieś skojarzenia z "Anią z Zielonego Wzgórza", nie?). Nie może się z tym pogodzić, ale jakoś odnajduje sprzymierzeńców i zaczyna rozumieć, że ludzie wokół niej nie są źli (złe i niebezpieczne są czasy). To krnąbrna głowa skłonna bardzo naturalnie do małych buntów, która ma rozum, ale częściej coś zrobi, a potem pomyśli. Jej opowieść zaczyna się na pogrzebie brata, od wyliczenia jej pierwszej kradzieży, jak zreszta głosi tytuł - kradnie "Podręcznik grabarza". Z niego próbuje się nauczyć czytać, odkrywa magię słów. Jedną dostaje, inne kradnie w strasznych okolicznościach - z ksiąg zakazanych ze stosu palonych przez nazistów, za co mogły jej grozic poważne represje czy z biblioteki żony burmistrza.

Losy postaci wymienianych przez śmierć nierozerwalnie są związane z wojną. Liesel chce poznawać literaturę, ale po to musi kraść. Rudy pragnie biegać jak jego idol, Jesse Owens i nie rozumie, dlaczego rodzice straszliwie go karzą, gdy maluje się na czarno, odgrywając zwycięski bieg. Kochany starszy już Hans dwukrotnie trafia na front, ale jednak jakoś umyka śmierci. Wreszcie na pozór okrutna Rose ma serce, by ukrywać w swoim domu Żyda. To takie momenty określają trudność tamtych czasów. Wszystkich naznaczyła śmierć.

Minusy? Oczywiście, że muszą być. "Złodziejka książek" nie zastapi nam lekcji historii - tutaj każdy z bohaterów jest w zasadzie dobry, złe są czasy, które ukrócaja ich możliwości. Liesel okrywa magię słów, co wypada dość infantylnie na tle wojennej perspektywy. Zakończenie również jest dość idylliczne - owszem, ginie prawie każdy z rodziny i znajomych Liesel, a ona ponownie zostaje sama, ale odnajduje ją pewnego dnia Żyd, który ukrywał się w ich piwnicy. Raczej wątpię, by powrócił po zakończeniu II wojny światowej (chodzi mi orepresje). Ponadto większość małych wybiegów Liesel, do których wciąga otoczenie uchodzi jej na sucho w niemal baśniowy sposób, co znacznie unaiwnia ogólny wojenny wydźwięk. Wszystko jednak można zrzucić na karb dziecięcej wizji - by książka ta jednak była pierwsza lekturą dla młodzieży, wprowadzająca delikatnie w tematykę II wojny światowej. Ale delikatnie i z dobrym opisem, proszę.

Co można powiedzieć o filmie z 2014? Nazwałabym go dobrą adaptacją, ponieważ nie wnosi nic nowego. Może tylko postaci zostały dość schematycznie zarysowane, jakby brakło im drugiego dna. Odtwórczyni głównej roli spodoba się chyba każdemu - idealnie pasuje do tej roli, ma coś w sobie. Nawet ja ją polubiłam W filmie gubi się jednak narrator - fakt, że jest on Śmiercią umyka, jego rola zostaje umniejszona, niepotrzebna, nie został dobrze zaznaczony, przez co film dużo traci. Mimo wszystko film prosperuje do kina familijnego, nieco spłaszczając niektóre wątki. Przyjemnie się jednak na niego patrzy i - jak zaznaczyłam na początku - nie odbiega treścią od książki zbyt diametralnie.

Pomysł na książkę mocno kreatywny, inny, a przez to ciekawy i nietuzinkowy. Zresztą, nie tylko pomysł - poprowadzenie fabuły do końca. Takich książek nam potrzeba. One udowadniają, że mimo braku dat i konkretnych nazwisk i uczestników wydarzeń - tak daleko od prawdziwych faktów - da się napisać powieść, która naturalnie podkreśla charakter II wojny światowej od społecznej strony, tej zwykłej (i niezwykłej, bo w końcu niemieckiego społeczeństwa). Hej, Morris, tak się piszę "emocjonalne książki, w której fakty nie odgrywaja tak znaczącej roli", rozumiesz?

Wiem, że nie.

czwartek, 24 października 2019

Przystanek LX: Aladyn baśń vs animacja vs film


Autor: Guy Ritchie
Tytuł: Aladyn
Rok wydania: 2019
Gatunek: Musical
Ogólna ocena: 1/10
Czy wnerwił Kocyk? Nieszczególnie, fajerwerków nie było



Legenda arabskiego złodziejaszka o dobrym sercu znowu pojawiła się w kinach. Kolejna inwestycja Disney'a, przerabiającego znane animacje na filmowe wersje okazało się interesem więcej niż dochodowym, w końcu bajki, jakie większość z nas poznała w dzieciństwie, teraz znowu pojawiają się w nieco odmienionej wersji - znamy wszystkie piosenki i możemy śpiewać razem z aktorami. To trochę jak z McDonaldem. On również się przygotował. Wychował pokolenie, a potem zmienił dla nich koncepcje i jakoś działa. Gdy Disney po raz pierwszy stworzył "Królewnę Śnieżkę" w 1937 roku nawet im się pewnie nie śniło, że osiągną taki sukces. Ale rzecz była stosunkowo prosta - animacja miała trafiać do szerokiej rzeszy odbiorców, młodych i nieco starszych. Baśń braci Grimm usunięto o kontrowersyjne lub dość przerażające fragmenty, by dzieci również mogły przyłączyć się do oglądania. Kolejne animacje pokazały, że zabieg się udaje. "Aladyn" z 1992 roku był niewątpliwie jednym z takich sukcesów.

Wyszło dość idyllicznie... Czy film dał radę? No... niekoniecznie. Gdy ten zabieg pojawił się po raz pierwszy - pierwsza w zasadzie była "Zaczarowana", wciągająca w swoją fabułę kilka znanych animacji - okazało się, że zabawa dobrze znanymi widzom motywami może nie wyglądać jak "odgrzewanie kotleta". Każdy dobrze się bawił i widz, i twórcy, a efekt był dość obiecujący. Ale co się stało dalej? Nowy "Kopciuszek" wypadł blado, "Diabolina" (felerny tytuł!), czyli dawna "Śpiąca królewna" dużo lepiej (co zresztą potwierdza fakt realizowania drugiej części). Wygląda na to, że jeśli autorzy się postarają, przemyślą cały koncept i świadomie podejmą się danych zabiegów, wszystko może się udać. Niestety, rynek już nie raz udowodnił, że mózg nie zawsze się przydaje.

Co w końcu z tym "Aladynem"? Szczerze mówiąc, wypadł jak "Kopciuszek". Zgubił pantofelek (a nie, bransoletkę) już na początku filmu. Twórcy postanowili zrobić dokładny remake animacji, zapomnieli kompletnie o podstawie (o opowieści z "Księgi tysiąca i jednej nocy"), baa, żaden z zatrudnionych tam ludzi nawet tej baśni nie przejrzał. Przez to produkcja zupełnie upadła, jakby po "Kopciuszku" nikt się niczego nie nauczył. Chociaż... pewnie i tak sporo osób poczłapało do kin, nucąc sobie "Arabską noc". Co nucili sobie idąc z powrotem, wolę nie wiedzieć (chociaż nie wiem, czy można nucić przekleństwa?).

Z plusów powiem, że spodobał mi się śpiewający Will Smith. Ja osobiście lubię tego (świetnego zresztą) aktora, dlatego nie przeszkadzał mi nawet w wersji niebieskiej. Trochę mi przeszkadzało, że dialogi powtarzały się niemal w stu procentach, co likwidowało jakiekolwiek zaskoczenie (przynajmniej dla takich osób jak ja, znających je po prostu na pamięć), lepiej, w niektórych momentach mówiłam przed aktorami, czując się jak jakiś aladynolog (dobrze, że oglądałam ten film sama, bo bym już nie żyła). Żart z księciem (chcę księcia czy być księciem) nawet zajarzyłam, a z momentów wizualnych to dodatkowa wstawka z tańczącym Aladynem i księżniczką była całkiem spoko - głównie dla oka, miodzio. Przeróbka znanych piosenek? Wyglądały tak samo jak w bajce, tylko wykonywali je raczej aktorzy niż komputer, więc trudno stwierdzić... Powiem tylko, że ich nie zepsuli. Czytałam, że zarzuca się temu filmowi zwrot ku indyjskiej kulturze, a nie arabskiej - możliwe, szczególnie przy zakończeniu i strojach, ale jednak takim znawcą nie jestem (musicie sami ocenić, czy to jeszcze arabskie, czy już jednak bollywoodzkie, sorry). Bez wątpienia w filmie postawiono na feminizm, przez co ten twór powinien nazywać się "Jasmina", a nie "Aladyn" (za mało tam było tego złodziejaszka na rzecz księżniczki). Nie mam nic do aktorki dającej czadu w tej roli (za dużo machała rzęsami), ale dwie dodatkowe jej piosenki, których próżno szukać w animacji, były straszliwie nudne, a w zakończeniu... Ok, to nie zaskoczenie ani duży spoiler, że sułtan mianuje swoją córkę na następce (przecież to kompletna abstrakcja!), ponieważ taki pomysł już się pojawił w innych pozadisney'owskich wersjach o Aladynie, ale... serio? Ja już widzę jak w jednym z arabskich krain przyklaskują temu pomysłowi (sarkazm, wiecie?). Jedyną ciekawą zmianą była zamiana dżinna w człowieka. W bajce po wyzwoleniu dżinna gubi on jedynie kajdany i lampę, co jakby niekoniecznie ma sens (ale ma dla produkcji, inaczej nie powstałyby kolejne części bajki), w filmie pomyślano, że przydałaby mu się baba i dzieci, no i mniej rzucający się w oczy image. Wezyr? W bajce był niezły, w filmie denerwujący. Sułtan w bajce jest "uroczy", w filmie zyskuje nieco na rozumie, ale bezwzględnie traci na swoim uroku - to po prostu kolejny dość mądry ojciec, kochający swoje jedyne dziecko, doceniający jej starania, a potem dumny z działań. Moim zdaniem to nie ta bajka, już lepiej było zostawić starego sułtana, z tym jego "Masz papużko ciasteczko". Ach, zwierzęta! Małpa była okropnie brzydka, ale to wina komputerków. Ją też oczyszczono z zarzutów pazerności - ukradła klejnot z Jaskini Cudów, ale potem ratuje topiącego się Aladyna (choć sposób tego ratunku pozostawia wiele do życzenia; cud, że przeżył!). Radża? To kot, lubię koty, choć był nudny (mogłoby go nie być, zaoszczędzono by na produkcji). I wreszcie papuga - w filmie to zwykła, gorzej niż "nudna" papuga, bardzo lojalna wezyrowi. Całą sytuację ratuje jedynie dywan, zwierzęta poległy całkowicie. Aż się boję, jak to wszystko wyszło w nowym "Królu lwie". Dokładnie, wciąż boję się go zobaczyć i zepsuć sobie dzieciństwo.

Gdzieś na początku (chyba?) powiedziałam o baśni. Tak, to ten fragment, w którym zarzucam twórcom, że nawet do niej nie zerknęli. Owszem, podoba mi się, że księżniczka zyskuje jaja (na szczęście nie dosłownie). W bajce Jasmina tylko paple o tym, że nie jest na sprzedaż, w filmie pokazuje, że potrafi przemawiać, ogarnia politykę oraz zna się na geografii (a przynajmniej wie, gdzie w pałacu trzyma się mapy). W baśni? No tak, jakby jej tam nie ma. Kocha najwyraźniej Aladyna, skoro upija porywacza, ale też sprzedaje lampę przebranemu sprzedawcy, ponieważ ten wciąż kłamie na temat swojego pochodzenia (ale i tak księżniczka to tylko bogata piękność, do tego dość naiwna). Disney'owski Aladyn wciąż nie posiada pierścienia z pomniejszym dżinnem, co można by było ciekawie wykorzystać, to wciąż sierota, któremu "uśmiercono" baśniową matkę (Kopciuszkowi uśmiercono w ten sam sposób ojca, przypadek?).

Podsumowując? Film niczego nie wnosi. Owszem, ładnie się na niego patrzy, ale lepiej już obejrzeć inne filmowe wersje niż ta. Albo tak w ogóle - włączyć sobie animacje, w których Disney jest najlepszy. W nowym "Aladynie" nie znajdzie się żaden fragment, po którym widz zapamięta, że "już to oglądał". Nie mam pojęcia, po co powstają te filmy, ale niech producenci się wreszcie ogarną, bo następnym razem do kin przyjdzie o połowę mniej widzów. Sama jestem ciekawa "Diaboliny 2", która sześć dni temu przeżywała swoją premierę i jej jestem w stanie zaufać - w końcu film kompletnie zmienia całą podstawę, zarówno baśniową jak i animację. W 2020 roku ma pojawić się "Mulan", której zwiastun już można zobaczyć. Nic jednak nie ujawnia, prócz zawziętego machania mieczem przez główna bohaterkę.

Co będzie dalej, tylko Disney wie. Prawda, Kocyk?

wtorek, 15 października 2019

Przystanek LIX: Świat Zofii Gaarder


Autor: Jostein Gaarder
Tytuł: Świat Zofii
Wydawnictwo: Jacek Santorski & Co
Rok wydania: 1995
Ilość stron: 560
Gatunek: Literatura piękna
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, zaciekawiła <a jeśli to Kocyk jest człowiekiem, a wszyscy inni to Kocyki? Oto jest pytanie!>


Połowa społeczeństwa na książkę o filozofii nie spojrzy łaskawym okiem. Filozofia jest, bo jest, ale gdzieś daleko z nas - częściej uważa się to za gdybania bez celu, mimo że mogą być ciekawe, zresztą w erze komputerów po co to nam? W moim małym miasteczku organizowane są "Wieczorki z filozofią", ale przychodzą na nie nieliczni (jeśli w ogóle), skuszeni darmowymi ciasteczkami.
Po co taki długi wstęp? Bo "Świat Zofii" to zupełnie inna przygoda. Fabularyzowana z grubsza, pozbawiona długich teorii, z licznymi wstawkami, by czytelnik się nie zanudził. Dedykowana tym młodszym, jak i tym starszym, co stanowi niewątpliwy atut tej pozycji, docenianej na całym świecie (podobno nawet w Japonii!). To także dla niektórych problem, ponieważ przedstawia filozofię z dość naiwnego punktu, jak najprościej, ale mimo to na niektórych uczelniach stanowi jeden z podręczników. W skrócie można mówić o niej jako o "Filozofii dla opornych".
Zawiera w sobie wszystkie ważniejsze teorie, ale opisane w przystępny sposób, jakby tłumaczyło się wszystko dziecku - bo w końcu o to w fabule chodzi. Dziewczynka imieniem Zofia zostaje wciągnięta w pewną grę (jej postać jest tylko pretekstem do snutego wywodu). Dzięki pozostawianym karteczkom oraz własnemu wnikliwemu umysłowi Zofia pomału odkrywa świat filozofii europejskiej, jej najważniejsze teorie i przedstawicieli, jej historię, od tej starożytnej do współczesnej. Przekrój w poręcznej formie.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że to niewątpliwie klasyka i wielu ją pewnie zna, ale jeśli ktoś jeszcze się z tą lekturą nie zapoznał, niech to nadrobi. Mimo dość znacznej objętości książkę czyta się szybko i sprawnie, bez cierpień. Jeśli "coś tam słyszałeś" o filozofii, ale to było dawno i chciałbyś nadrobić, to literatura dla Ciebie.

poniedziałek, 14 października 2019

Przystanek LVIII: Z ciemnością jej do twarzy Keaton


Autor: Kelly Keaton
Tytuł: Z ciemnością jej do twarzy (podobno tom I)
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 264
Gatunek: Fantastyka, science fiction
Ogólna ocena: 4/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, bo szkoda nerwów <Kocyk od "Tatuażysty..." bierze dożylnie walerianę>

Źródło: lubimyczytac.pl

Co mnie urzekło w tej powieści? Na pewno tytuł. Trzeba mieć talent (lub łut szczęścia), by wymyślić coś tak przyciągającego. Proszę przelecieć się po ksiegarniach i powiedzieć szczerze, który tytuł jest trafiony - no właśnie. Najbardziej lubię oglądać romanse - tam dopiero panika goni panikę, kicz goni kicz, a całość przypomina targowisko wyjątkowo chybionych pomysłów.

Niestety, dobry tytuł nie zawsze idzie w zgodzie z resztą. A nawet okładka niczego sobie - może średnie zdjęcie modelki, ale za to ciekawy pomysł z kolorem i podkreśleniem oczu. Nosz kurczę... Źle już, gdy na okładce czytamy "mroczna i zmysłowa opowieść". Chodzi o to, że taka zapowiedź nigdy nie przyniosła jeszcze niczego dobrego - tak pisze wydawca, gdy nie wie, jak zachęcić do czegoś takiego. No, ja też nie.

Główną bohaterką jest dziewczyna Ari, rzecz jasna piękna, o - rzecz jasna - zielonych nienaturalnie przyciągających oczach, wspierana przez - rzecz jasna - przystojnego wampira (no, pół-wampira) Sebastiana. Ach, i "porywająca historia miłosna" (ta, jasne). Porywająca dla bohaterów, bo rzucają się na siebie jak stado dzikich... w sumie nie wiem, bo nie zwierząt. Wszystko się dzieje tak szybko, że w zasadzie nie wiem, czy się w ogóle przed tym dobrze sobie przyjrzeli. Z opisem bohaterów wychodzi dno, nieco lepiej z zarysem fabuły: młoda dziewczyna o odmiennej urodzie i pewnych mocach (nadprzyrodzonych) pragnie dowiedzieć się prawdy o sobie, trafia do Nowego Orleanu (tym razem miasto-ruina), gdzie w zasadzie wszystko gmatwa się jeszcze bardziej, a ona pomału dowiaduje się prawdy. Wiem, że to w zasadzie już wszystko było i mamy kolejny kotlet, ale jest to materiał, z którym można sobie poradzić. No przecież.

Słaba akcja, wszystko trochę za szybko się dzieje, na czym cierpi (kuleje) fabuła. Niektóre wątki traktowane po macoszemu, bo się nagle inny pomysł pojawił... Teoretycznie łączy grecką mitologię (Atena, Meduza) z wątkami paranormalnymi, zderza ze sobą wiele kultur, religii i istot różnego rodzaju. W sumie łączy i to chyba największy plus tej książki (nowe pomysły), choć w pewnym momencie pojawia się kompletny misz-masz wszystkiego po trochu i w końcu nie wiadomo, gdzie ręka, noga i pozostałe części ciała. Te braki wszystko niszczą. Ari niby chce poznać swoją historię, ale autorka podaje jej tylko zakrojoną wersję (również bez tej która mogłaby rzucić większe światło na poczynania bohaterki, jej historię odkąd pamięta). Wszystko jest jakieś ograniczone. Przez scenę przelatują bohaterowie, po czym znikają w odmętach niewiedzy. Nie odznaczają się też niczym szczególnym. Jasne, szybka akcja jest lepsza niż powolna, ale tylko, gdy ma sens. Ta poza szybkością nie ma w sobie nic więcej. Ponadto zakończenie nie satysfakcjonuje i jest dość przewidywalne (chociaż plotki głoszą, że to pierwszy tom, choć nikt ich nigdy nie widział...). W każdym razie może kolejne części to poprawiają.

W gruncie rzeczy nie jest to aż tak zła lektura, ja jestem dość pesymistycznie nastawiona po ostatniej... Powiem tylko, że wszystkiego jest za dużo i dzieje się zbyt szybko oraz postaci główne są dość... stereotypowe, a tym samym nudne (choć może tylko dla mnie). Niezdecydowanie co do celu całej fabuły (kogiel-mogiel różności kulturowo-postaciowo-religijno-Bóg-wie-co-jeszcze). To główne minusy tej pozycji. Plusem jest główna fabuła, wątki paranormalne, sięgnięcie po mitologie i nowe pomysły (choć tuż obok starych). Ciekawie byłoby się dowiedzieć, jak to się rozegra dalej - poprawi czy pogorszy - ale następnych części wciąż nie dostaniemy w Polsce.


sobota, 12 października 2019

Przystanek LVII: Tatuażysta z Auschwitz Morris


Autor: Heather Morris
Tytuł: Tatuażysta z Auschwitz
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 320
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 0!/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nigdy nie był bardziej WNERWIONY!

Źródło: taniaksiazka.pl

Znowu przepraszam za przerwę, ale przez około dwa tygodnie zmierzałam się z lekturą właśnie tego, co widać powyżej. Jest o co się emocjonować, zapewniam.

Książkoholicy najczęściej są istotami pogodzeni z faktem, że każdej na świecie książki nie są w stanie przeczytać w swym krótkim życiu (za to nic ich nie powstrzymuje, by nie próbować). Niestety, są pozycje, do których NIGDY nie powinniśmy zaglądać, nie nadmieniając tym razem, że coś tak szkaradnego w ogóle nie miało prawa powstać. Tymczasem powstało, zostało sobie "książką roku 2018" i zebrało szereg pozytywnych recenzji. Ja się grzecznie pytam: JAK?

Przecież to niemożliwe. Rozumiem Australię (oraz Nową Zelandię), gdzie cień KL Auschwitz lub innych obozów koncentracyjnych nie jest tak znaczny. Nie oszukujmy się, tam taki chłam mógł przejść przez nieświadome ręce do druku. Ale w Polsce? W kraju, gdzie teoretycznie każdy ma względne pojęcie o historii, posiada kogoś w rodzinie, kto był w KL Auschwitz lub innym obozie, w kraju, gdzie skarżą się o brak reparacji za szkody wojenne, złorzeczą na każdy przytyk z Izraelskiej strony... Co się w takim kraju stało? Przeczytałam sporo przemiłych recenzji, widziałam te ikonki nagród, dochodziły do mnie poblaski z wirtualnych reklam promujących tę... jak to nazwać w ogóle? Bagno? Na miano książki raczej nie zasługuje. To prawdziwa potwarz i dziwi mnie wciąż, że nikt się nie wziął za prawną stronę tego wydarzenia (w sensie publikacji). Nigdy nic nie miałam do wydawnictwa Marginesy, przeciwnie, śledzę ich poczynania z wielkim uznaniem, ale dzisiaj zmieniłam to zdanie diametralnie. Jako wydawca można było chociaż pokusić się o przypisy regulujący daty lub jasno opisujący poruszane w tak mierny sposób wydarzenia, ale nie, to za dużo roboty. Nadmienię jeszcze, że "autorka" (tak w ogóle, to jej debiut), szykuje się na następną część "Tatuażysty...". Nikogo to nie oburza? 

A więc o co mi się w ogóle tak krew burzy? O to, że wspomniany "tatuażysta" nigdy w KL Auschwitz nie był. Pięknie krzykliwe slogany, magiczne hasełko na okładce "oparta na faktach" to tak naprawdę tani chwyt marketingowy, na który złapali się wszyscy, poczynając od wydawców, recenzentów do czytelników (doszłych lub niedoszłych) kończąc. Mnie również. Jak ja mogę mówić tak o więźniu numer 32407, Lale Sokolovie? Otóż nie mówię. Ta pseudopowieść nie mówi o nim, ani o ówczesnym obozie. Skoro nie ma w niej ani krzty Auschwitz, jak może być o opisanych tam więźniach? Wszystko zostało zmyślone, nic nie jest prawdziwe, to tylko majaki Morris, wyobrażająca sobie obóz (chyba młodzieżowy), który w jej wersji wygląda niemal jak idylliczna kraina, gdzie naprawdę trudno wyobrazić sobie zło. Głód to po prostu ssanie na żołądku, muzułmani w ogóle nie istnieją, śmierć to omen wiszący w powietrzu, dym krematoryjny nie dociera do nozdrzy Morris...
Te fakty, na które powołuje się "autorka" można wyliczyć na palcach jednej ręki:

            1) Auschwitz istniało (gdzieś tam, w kosmosie),
2) Lale Sokolov istniał,
3) Zakochał się w obozie w dziewczynie o imieniu Gita Furman (bardzo możliwe).

I to tyle. "Oparte na faktach"? Co z tego, że trzech, nikt przecież nie liczył. Lale chodzi od Auschwitz I do Auschwitz II (czyli Birkenau) często na piechotę, sam, bez eskorty esesmana... Ją pogrzało? To trzy kilometry. Gdyby ktoś w pasiaku zastukał do bramy obozowej, uznany byłby za uciekiniera, a droga dalej jest prosta. Trudno mi powiedzieć, jakie dokładnie Lale miał ulgi w stosunku do bycia tatuażystą (niestety, nigdy się tym tematem nie zajmowałam), ale bez przesady, nie miał praw do bycia esesmanem. Pamiętam, jak Halinie Birenbaum zarzucano, że zmyśla, gdy opowiadała historię, jak uratowała przed gazem koleżankę obozową - przytuliła się do esesmana, który zgodził się je obie pozostawić przy życiu, za co mężczyzna ją uderzył. O co chodziło historykom? Że Birenbaum nie mogłaby ot tak podejść do esesmana, więźniowie nie mieli prawa go dotknąć, a za podobna próbę byliby po prostu zabici. Morris jednak o tym nie wie i wsadza jedna z koleżanek Gity do łóżka esesmana - ja zdaję sobie sprawę, że takie gwałty były możliwe, ale nie miały prawa się powtarzać, ponieważ esesmani srogo płacili, gdy zostali przyłapani.

Lale od Morris to w ogóle jest wyjęty spod prawa. W tym sensie to nie jest KL Auschwitz, tylko jakiś obóz (na pewno nie zagłady ani koncentracyjny). Jedynym zagrożeniem w Morrisowskiej wersji to esesmani, którzy czasem mogą do ciebie strzelić (to się jednak nigdy nie dzieje) lub zabrać do gazu. Nie komentuję sceny, podczas której (pseudo) Mengele zabiera jednego z więźniów, by wyciąć mu jądra. Nie komentuję, powtarzam.

Dalej ciągnąc moje nudne wywody: higiena osobista jest w ogóle ograniczona do jednego zdania (przypominam: na 320 stron), gdzie Gita chce się całować, ale od tak dawna nie myła zębów... Skoro ktoś się nie myje od trzech lat, brud, wszy, problem z załatwianiem się, to faktycznie bardzo ważne. Dziewczyny z Kanady "bezproblemowo" szmuglujące biżuterię (już to widzę). Esesmani bardzo uważnie obserwowali kobiety przy pracy, by ładowali WSZYSTKIE kosztowności do specjalnego pakunku na kluczyk (skarbu III Rzeszy). Nie ukrywam, że pewnie dało się schować coś małego od czasu do czasu, ale nie na tyle, co sugeruje "autorka". Najbardziej rozwaliły mnie (uwaga, werble!) łóżka w celach bloku 11 w Auschwitz I. Czy ktoś w ogóle zwiedzał te cele podczas wizyty w muzeum? No właśnie. Trudno pisać o czymś, czego się nie widziało, ale akurat podobnym błędom można było łatwo zapobiec - przyjechać na wycieczkę do muzeum, porozmawiać z pracownikami muzeum, przeczytać przynajmniej jedne wspomnienia byłego więźnia... Wyprawa na pół dnia. To naprawdę takie trudne?

Według Morris esesmani to "grube świnie", wiecznie chlejące, strasznie łatwe do przechytrzenia i zmanipulowania. Gdzie ta wymyślna niemiecka precyzja? Ano nie ma. Esesmani u Morris wiją się wokół więźniów, nie bardzo wiedząc, gdzie są i co robią, puszczeni samopas bez jakiegokolwiek nadzoru. Krew mnie zalewa! Gdy dwoje więźniów po zagazowaniu prezentuje te same numery, esesmani lecą po Lale, bo się nie przyjrzeli, że jedna cyfra jest inna (a potem pozwalają mu powrócić do obozu, by mógł opowiedzieć o działalności krematorium wszystkim więźniom; czy to mądre?). Morris wrzuca wszystkich esesmanów do jednego wora - głupi, krótkowzroczni, upojeni władzą i używkami. Dzieli świat na dobro i zło, jak widać - pisze bajeczkę, zapomina, gdzie jest. Cała jej pseudopowieść wygląda jak pisana na podstawie obrazkowej encyklopedii dla dzieci. Są tam zarysowane ogólne większe wydarzenia w obozie, tj. bunt Sonderkommando, likwidacja obozu cygańskiego. Czasami pojawiają się daty, ale przy ważniejszych momentach - nie. Wyszło nawet, że ewakuacja obozu nastąpiła... w lutym 1945 roku. To nie pierwsza jej pomyłka w datowaniu. Problem Morris sprawia również topografia obozu (np. według niej "Kanada" stoi obok budynków administracji), jakby nie mogła sprawdzić mapki, którą dołączyła do własnej książki. Ale Morris potrafi obrazić również ofiary - na końcu Marszu Śmierci więźniowie pakowani są w Wodzisławiu Śląskim (zaznaczam, że o tym "autorce" nie chciało się nawet sprawdzić, gdzie to było) do wagonów, gdzie wyjadą do kolejnego obozu. Esesmani są tak schlani (czemu np. nie wystraszeni zbliżającym się frontem lub zmęczeni?), że nie pilnują załadunku, są rozproszeni, a więźniowie sami pchają się do pociągu, przez co musi wsiąść również Lale. Jak owce kierowane na rzeź, bardzo tego pragnące - to właśnie zarzucano w Izraelu ludziom, którzy przeżyli Zagładę - że nie walczyli, bezwolnie szli tam, gdzie chcieli naziści. Rozumiem, że Morris nie jest Żydówką (o czym się chwali w każdym artykule), ale może by się zastanowiła, kogo znieważa? Naprawdę się dziwię, że nikt jeszcze jej nie pozwał.

Przerażona ogromem tak zmaszczonej pracy, poczytałam sobie i podziękowania oraz różne inne załączniki w książce. Morris rysuje się na wielką badaczkę Holocaustu, mimo że nigdy taką nie była (to również podkreśla w wywiadach). Jej wiedza jest trzyminutowa, jej ego nie zna czegoś takiego jak podstawowy nawet research. Chodziła na jakiś kurs pisania scenariuszów (widać: w książce pełno bezosobowych wtrętów typu "wstał. poszedł. ruszył ręką" i tak non stop) i przez przypadek wydała książkę (rzeczywiście, wielkie "ups!"). Na jednej ze stron internetowych czytam fragment wywiadu z nią w roli głównej:
Czy pani wcześniej zajmowała się historią Holokaustu?
Nie. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, Lale zapytał mnie o to. Czułam się tak głupio! Wychowałam się w małym miasteczku w Nowej Zelandii. Znałam może jedną osobę pochodzenia żydowskiego. Ale okazało się, że jemu właśnie o to chodziło. Ja ze swojej strony zadbałam, żeby w książce nie było w ogóle mojego głosu. Tylko opowieść Lalego.
(żródło: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,23257435,czlowiek-ktory-tatuowal-zydom-numery-w-auschwitz-sam-byl-zydem.html)

Głupio to powinno być jej i teraz. Jeśli ktokolwiek uważa, że w tej książce naprawdę nie ma w ogóle głosu Morris, to jest w błędzie. To tylko jeszcze dobitniej świadczy o totalnej ignorancji tej kobiety w stosunku do jakiejkolwiek wiedzy (nie wspominając już o Holocauście). Ta "opowieść" jest tak niezmiernie przesiąknięta jej subiektywizmem, że aż brutalnie nim ocieka, niczym sos na reklamie hamburgerów z McDonalds. To tani romans ze sztucznymi dialogami jajogłowca na wyjątkowym tle, którego "autorka" nie potrafiła nawet trochę dopracować. Bo komu by się chciało kopsnąć do archiwum do Oświęcimiu? Przecież to tak daleko. Przeczytać jakieś wspomnienia byłych więźniów? Jezu, po co, są takie długie. Morris poszła więc po najmniejszej linii oporu, kierując się zasadą: "Lepiej się pięć minut wstydzić niż pięć dni uczyć". Coś tam zasłyszała, coś tam sobie zapisała i jest. Ale czemu każdy w to uwierzył? Dlaczego czytam, że ta książka to hit, dlaczego na jej koncie widnieją jakieś nagrody? Czy świat oszalał?

W podziękowaniu czytam, jak "autorka" rzetelnie zbierała materiały (a przyznaje, że nawet magnetofonu nie włączyła przy rozmowach z Lale, przez co zapewne myli nawet podstawowe daty i pojęcia), jak to wybrała się do Muzeum Holocaustu (aha, chyba w myślach), a za stronę merytoryczną podobno odpowiadają dwie osoby (Lisa Savage i Fabian Delussu, s. 328), którzy w jej imieniu bawili się w "detektywów". Nie wiem, jakie zlecenia im powierzała, ale najczęściej pewnie polegały na znalezieniu bezlaktozowego mleka do kawy, a nie o archiwistyczny niezbędnik. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że to "powieść historyczna", to zemdleję razem z Kocykiem. Romans historyczny - może. Z naciskiem na romans, z wycięciem historii. Jeśli w ogóle chcemy żonglować gatunkami, to dla mnie to i tak jawna fantastyka.

Nic dziwnego, że tyle osób wciąż zajmuje się badaniami nad wątkami II wojny światowej - czy to literatury, historii, medycyny, czy psychologii i czego jeszcze ludzkość nie wymyśliła - skoro wystarczy odwrócić się na dwie sekundy i powstaje twórczość Morris. Ot tak, czysta fantastyka, bez jakiegokolwiek researchu, ale z wrzaskiem, że oto 100% historyczny bestseller 100%. Świat niczego się nie nauczył, puste hasełka "Never again!" to tylko odgłosy kolejnych kampanii politycznych, zachęcających ludzi do głosowania, a coś takiego jak Auschwitz, Dachau, Babi Jar to tak naprawdę klocki Lego z wystawy Libery. Okazuje się, że pluć na pamięć i historię mogą wszyscy, a jeszcze człowiek na tym zarobi, odniesie medialny sukces, zdobędzie sławę. Bardzo mi z tego powodu przykro.
Oj tak, czytałam jak Morris odbija zarzuty, podobnych do moich, szczególnie kierowanych przez pracowników muzeum. Tłumaczyła się m.in. że zamierzała się skupić na emocjonalnej stronie tej opowieści, gdzie okropne fakty tak naprawdę nie mają znaczenia. Słaba wymówka kogoś, komu nie chciało się trochę więcej popracować... Udajmy jednak, że jej wierzę: gdyby rzecz nie działa się w pseudomorrisowym Auschwitz, to byłby to kompletnie płaski romans jakiejś pięciolatki (przepraszam dzieciaczki, wy piszecie o niebo lepiej). Spotykające parę nieszczęścia są odbierane jak zdarte kolanka - boli, będę płakać, ale... może jednak nie. Słodkie przysięgi i chwile spędzane za budynkiem administracji (nie jestem przekonana, że coś takiego byłoby możliwe, nie w takim miejscu) to jakaś opera mydlana, błahe, puste i w ogóle do niczego. Nic nie wnosi do tematu II wojny światowej, raczej plądruje go ponownie, niczym naziści na replayu. Aż mnie serce ściska, że można podobną opowieść tak spiep... no wiecie. Inaczej nie jestem tego w stanie ująć. Książka została wydana po śmierci tego więźnia i coś mi się zdaje, że był to zabieg celowy - Lale umarłby, gdyby to przeczytał.


środa, 9 października 2019

Przystanek LVI: Syrena Cass


Autor: Kiera Cass
Tytuł: Syrena
Wydawnictwo: Jagurar
Rok wydania: 2016
Ilość stron: 392
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, Kocyk śpieeewaaa! <i fałszuje>

Kierę Cass można znać (ale ne trzeba) z serii "Selekcja" (ta z tymi przyjemnymi okłądkami. Tym razem to jedno nawet nie tomiszcze, krótkie, na jeden wieczór.

 

Więc jest w ogóle po co siegać? Myślę, że nie zaszkodzi. Jrśli chodzi o literaturę młodzieżową, to akurat Cass się sprawdza - ma co prawda minusy, ale nie aż tak znaczne, jak przy innych autorach tego gatunku. Tak jak w "Syrenie" oraz wspomnienej serii ma autorka pewną skłonność do nudnych litanii głównej bohaterki (typu: "Jezu, czy mnie kocha, och nie, ja nie wiem"), ale nie są tak częste, wyglądają, jaby Cass się od czasu do czasu zasypiała przy pisaniu i pozwoiła sobie na takie wstawki.

 

A więc syreny. Główna bohaterka Kahlen to właśnie syrena, ale nietypowa, bo bez ogona. W ogóle Cass potraktowała ten mit dość po macoszemu, jedynie jako odwołanie, ale nawet ciekawe. Trzy syreny mają umowę z oceanem na pewien (znaczny) okres czasu, ich głos hipnotyzuje ludzi. Nigdy nie siedzą w jednym miejscu zbyt długo, nie komunikują się z resztą, czas nie ma dla nich znaczenia (no chyba że chodzi o liczenie lat umowy). Są dość frywolne, spędzają czas na zabawie w syrenim znaczeniu, komunikują się z Oceanem, który traktują jak matkę, zwodzą swoim śpiewem statki i mężczyzn na manowce (ok, śmierć), Ocean (tak, ta woda) daje dziewczynom różne skarby, w zasadzie wszystko, o co poproszą (bo tyle rzeczy można znaleźć na dnie morza). Czyli piękny czas, ale z wielkim minusem w tle.

 

Wszystko by trwało, gdyby Kahlen nagle się nie zakochała. W niejakim Akinli. Dla niego łamie prawo Oceanu, ale... chyba lepiej nie warto opowiadać dalszego ciągu. Jak wspominałam na początku - to krótka, słodka opowiastka na jeden wieczór, ale ma coś w sobie. Styl życia syren, ich eteryczność, odmienne myślenie - to plus tej książki, zaskakujący niemal. Nie ma jednak po co spodziewać się kokosów - nie będzie. To lekka lektura, podkreślam. Trzeba się nastawić, że Atlantydy tu nie odnajdziemy. Młodzieży szczerze polecę (choć wiadomo, tylko dziewczęcej części). Minus? No tak, niektóre opisy są przydługaśne i można by było je opuścić. Ja rozumiem, syrenki, woda, muszelki, podmorskie skarby, lekkość ducha, śpiewy, ale można by było nakreślić to raz a dobrze, a nie tak często (wtedy nie było by tych 392 stron xD). Ale i tak mnie zaskoczyła na plus, więc nieśmiało polecam.


 

niedziela, 6 października 2019

Przystanek LV: Feral Kate Wild


Autor: Kate Wild
Tytuł: Feral
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 280
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale zachwycić to też nie bardzo <obojętność>

Źródło: taniaksiazka.pl

Atlantyda to dla mnie brzmi słodko. Wiadomo już, dlaczego ta książka się tutaj pojawia?
Powinniście odpowiedzieć: nie. To fantastyka na tle Atlantydy, co w zasadzie oznacza, że to miejsce jawi się tam wyłącznie z nazwy (by zachęcić takich jak ja do lektury, cwaniacy!). No i co można powiedzieć o fabule, gdy zaczyna się od "wyjątkowo piękna, mądra i silna dziewczyna"? No właśnie. Ale okładka ładna (zawsze chciałam mieć fioletowe włosy).

To o czym to? Światem przyszłości Nowej Atlantydy, świata ukrytego przed naszym wzrokiem, rządzi technologia i twarde prawo. Cała naj Feral jest w zasadzie żołnierzem, który będzie się starał wnieść panowanie Nowej Atlantydy nad całą ludzkością. Uczą jej bezemocjonalności, wychowują na bezwzględnego wojownika (ma dopiero 16 lat). No i rzecz jasna w końcu robi coś nieodpowiedniego, zaskakując samą siebie, ratuje kogoś kierując się współczuciem, a potem jeszcze się zakochuje. To ją nieco skreśla z systemu, więc ucieka razem z uratowanym obiektem w formie męskiej do naszego świata.

W sumie taki komunizm w nowym wydaniu. Czy ja napisałam w nowym? To przesadziłam. Po prostu jest kilka niemrawych odniesień, ale powiedziałabym, że przypadkowych (praca, służba społeczeństwu, brak indywidualności itd.), nie przemyślanych. Niby stara się to być książka zasadzona na ważniejszych problemach, tj. przemoc, brutalność polityki, ale ostatecznie się po nich prześlizguje, co daje dość niejasny wynik. Jakby ktoś nas zaprosił na seans horroru, ale ostatecznie puścił bajkę o Bambim (w sumie tam występuje zły myśliwy, jakby nie patrzeć).

Żeby pisać, że to powieść "mroczna  seksowna" to już w ogóle jakieś science fiction. Ot, niegroźna opowiastka, nic niezwykłego. Zasadza się na historii dziewczyny, której kazano nie przejawiać żadnych uczuć, ale rzecz jasna się ich uczy. Tak naprawdę to książka zawierająca wiele dobrych pomysłów, tylko z wykonaniem coś się stało niedobrego. Na plus zasługuje pomysł z Nową Atlantydą, nawet miłość wybrakowanej (tylko z emocji) dziewczyny jest w porządku, zakończenie też może być. Przydałoby się po prostu napisać tę powieść jeszcze raz.

Podsumowując: to taka historia dla młodzieży, ich raczej nie rozczaruje. Dorosłych też, jeśli zamierzają po prostu zapełnić czas, a nie szukają kolejnej wizji Atlantydy (jak ja), tym razem złej do szpiku kości. Prosto i na luzie, nie ma się czym ekscytować.


sobota, 5 października 2019

Przystanek LIV: Akademia Dobra i Zła Chainiani


Autor: Soman Chaininani
Seria: Akademia Dobra i Zła
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość tomów: w cholerę (tzn. teraz 5)
Rok wydania: 2015-jeszcze trwa
Gatunek: Fantastyka, baśnie
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kocyk na nowo polubił baśnie! <skacze po kanapie z mieczem>

Źródło: taniaksiazka.pl

Ta seria co prawda się jeszcze nie skończyła, ale coś mi się zdaję, że będzie się ciągnęła jak "Moda na sukces"... Akurat w przypadku tych książek to nie jest zła wiadomość, choć przy każdym nowym tomie ma się wrażenie "ok, to już jest KONIEC", a potem idzie się do księgarni, a tam... Niespodzianka. Wiecie, o co mi chodzi? Że czuję się trochę oszukana, mimo że z bohaterami jestem dość zżyta. W każdym razie warto zachęcić do jej lektury już teraz, zanim zapoznam się z tomem numer pięć. Kto wie, może on zniszczy moją tymczasową ocenę tej serii?

Co możemy być takie "wow" w serii nazywającej się tak blado jak "Akademia Dobra i Zła" i najwyraźniej skierowanej (choć bym z tym polemizowała) do młodzieży? Ano wszystko, poza tytułem. Ale po kolei.

Głównymi bohaterkami są mieszkające w zwykłej wiosce Gavaldon dwie przyjaciółki, Sophie i Agatha, odmienne jak tylko się da. Jedna piękna, druga brzydka, jedna mądra i zdolna, druga... no nie (ale czy na pewno w takiej kolejności?). Wszystko w ich życiu jest raczej jasne i wydaje się, że czarne jest czarnym, a białe białym, do momentu ukończenia przez nich trzynastu lat. Ten pechowy wiek powoduje, że przybywa dyrektor Akademii Dobra i Zła i porywa te dzieci, które z jakiegoś powodu zwracają swoją uwagę. W szkole uczą się, jak być dobrym charakterem w Akademii Dobra, a potem stworzyć własną baśń, którą przeczytają wszystkie dzieci w Gavaldonie lub złym charakterkiem w Akademii Zła. Do domu już nie wracają.

Sophie od zawsze marzyła, by zostać porwana i uczyć się w Akademii Dobra jak być księżniczką w jednej z bajek. W tym celu kolekcjonuje różowe sukienki, stara się codziennie odrobić parę dobrych uczynków i rzecz jasna pielęgnuje blond włosy i jedwabiście gładką skórę. Agatha odwrotnie - charakteryzuje się na wiedźmę (czarne stroje, kot itp. brakuje heavy metalu w tle), matka byłaby dumna, gdyby trafiła do Akademii Zła, ale sama dziewczyna nie zamierza opuszczać wioski na rzecz magicznej krainy (z natury jest raczej realistką, nie ucieka w świat bajek). Wszystko się komplikuje, gdy pewnej nocy obie dziewczynki zostają zaciągnięte do tej szkoły, Agatha dość przypadkowo, starając się uratować rozanieloną takim obrotem spraw Sophie. Co się okazuje na miejscu? Że nastąpiła pomyłka i Agatha uczy się, jak zrobić maseczkę z żabich wydzielin, a Sophie... cóż, nazwy jej przedmiotów są dość obleśne.

To wszystko sprawia, że Agatha popełnia szereg gaf życiowych jako osoba, która z całych sił zapiera się w byciu typowo różową księżniczką i jej cel to głównie ratowanie Sophie (nawet przed nią samą) i powrót do domu. W ogóle wywracają tą szkołą do góry nogami. Co zaskakujące, to w tych potężnych rozmiarowo książkach zawarto szereg znanych motywów, ale wywrócono je na druga stronę. To miłe, że autorka jest tak świadoma klasycznych wzorców, że doskonale nimi żongluje, odsłaniając wady i zalety opowiadania znanych nam baśni dzieciom. Każdy tom zasadza się na innej wartości, reprezentuje odmienny morał, mimo że dotyczy tej samej historii, tyle że w różnych, czasem naprawdę szalonych, konotacjach. Nie zabraknie tam książąt, którzy jednak odszukują swą prawdziwą miłość (od niektórych wartości autorka nie ucieka), Czerwony Kapturek na kroplówce też jakoś daje radę. Trzeba przyznać, że kompletny sarkazm, czasami lekka ironia po prostu wylewa się z kart tej serii i nie powiedziałabym, że warto te książki pokazywać dzieciom, mimo zachęcającej okładki (no chyba że starszym). Jest zabawnie, a nawet bardzo, to humor nie wymuszony, a starannie dobrany (chociaż żarty o bekach i bąkach mogą w pewnym momencie razić). I są obrazki!

Uważałabym z porównywaniem tej serii do Harry'ego Pottera, mimo że fakt, jest szkoła magii, są lekcje, bywają różdżki i eliksiry. Humor jednak jest zupełnie inny i motyw przewodni, więc jeśli ktoś rzeczywiście szuka kontynuacji serii o swoim magicznym ulubieńcu, niech się zastanowi.  To po prostu dwa różne światy. Ale zapewniam, że Sophie i Agatha dają radę.

Podsumowując: tak, warto. Nie jest to seria, której się spodziewałam, ale pozytywnie mnie zaskoczyła. Poszczególne tomy czyta się bardzo szybko, a czytelnik jest po prostu strasznie ciekawy, co będzie dalej, jak się to wszystko rozwiąże. A rozwiązuje się nietuzinkowo ze sporą dozą zaskoczenia, przez co w skojarzeniu z baśniami kompletnie traci się rozeznanie w sytuacji. Uważam, że akcja nie zdradza za wiele (ja w sumie też), co pozwala nam na zaskakujące zwroty akcji (dla mnie były) oraz na samodzielne śledztwo. Wszystko pomału, bez zdradzania za wiele lub też niczego (tak bywa w niektórych seriach, taka nagła niespodzianka! nie wiadomo skąd). Każdy tom kończy się, jakby dalej nie było już następnych książek, co jest niezłym zwieńczeniem lektury. Ale tak, są następne części i również zaskakują, co ciekawe, zawsze trzymają poziom odpowiednio wysoko. Minusem bym powiedziała jest to, że widząc okładke serii nie mamy pojęcia, który to tom, a jednak w przypadku tej serii - kolejność jest niezwykle ważna.

Każdy tom dostarcza pozytywnych emocji, zasadza się na odmiennym pomyśle:

1 tom: baśnie, prawdziwa miłość, szkoła magii
2 tom: wywrócony tom 1, podział na chłopców i dziewczynki, feminizm
3 tom: Sophie szuka innego zakończenia, wracają starzy baśniowi bohaterowie
4 tom: to na razie niespodzianka 
5 tom: eee...

Ja na razie skończyłam trzecią część i przygotowuję się mentalnie dalej (byłam pewna, że wyszedł dopiero czwarty tom...). Kto wie, może piątka to jednak ostatni?


piątek, 4 października 2019

Przystanek LIII: Historie miłosne Nasiłowska


Autor: Anna Nasiłowska
Tytuł: Historie miłosne
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 152
Gatunek: Literatura piękna, samozwańcza "powieść psychologiczno-obyczajowa"
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Rzeczywiście, Kocyk pozostał wnerwiony i pozbawiony resztek nadzieli na miękką miłość

Źródło: taniaksiazka.pl

A będąc już w temacie miłości dodam coś jeszcze, nad czym nie będę się roztkliwiać długo tak jak nad lekturą jakiegoś tam księcia. Ja wiem, że okładka fantastyczna, zapowiada coś czarującego, ale w środku... no, dla wybranych. Trudno powiedzieć, nawet ja o niej często zmieniam zdanie.

W zasadzie to książka ciekawa w swym oryginalnym założeniu - to współczesna powieść psychologiczno-obyczajowa, zawierająca wiele różnych historii miłosnych. Ok, fajnie, tylko co z czym? Nooo, bywa trudno, trzeba tej powieści (a raczej prozie poetyckiej) dać trochę czasu i cierpliwości. Jedni uważają ją za zbyt chaotyczną i niespójną, ponieważ jedna historia przechodzi w drugą - tak naprawdę w pewnym momencie nie wiadomo, kto z kim i dlaczego. Czasami nie wiedziałam, czy czytana postać jest kobietą czy mężczyzną... Ale nikt nie powiedział, że w literaturze pięknej ma być wszystko łatwe i przyjemne. Ja musiałam trochę do niej dojrzeć, a i tak nie dałabym jej 10/10 w punktacji (za dużo zjadła nerwów Kocykowi, zabiłby mnie za to!).

Książka zawiera fragmenty sms-ów, listów, pseudo poezji itd. stanowi pewien misz-masz współczesności (dość przecież skomplikowanej i trudnej zarazem) i na tym polu ideę rozumiem, a nawet popieram. Nieco gorzej poszło z wykonaniem - niektóre historie przechodzą w inne, zostają dokończone lub nagle przerwane. Pewne rykowisko, w którym słyszymy kilka głosów jednocześnie i nie bardzo wiemy, na którym powinniśmy się skupić (ale podobnych porównań można tu mnożyć i mnożyć, to i tak nic nie tłumaczy). W zasadzie nie dowiadujemy się, jaki koniec przyszedł poszczególnym bohaterom (jeśli ktoś zdołał ich wyodrębnić). To nie są również miłości szczęśliwe; mamy zdrady, myśli kochanków, chwilowych związków singli, nawet gejów. Rzeczywiście, istne apogeum możliwości. To pewne bagno głosów, w którym ktoś może rozpoznać siebie (o ile dotrwa do końca lektury).

Podsumowując: wiele osób porzuci tę lekturę na jej początku (ja tak zrobiłam... chociaż potem wróciłam). To nie jest książka na jeden wieczór, mimo że jej mała objętość na to wskazuje, trzeba nieźle się wysilić, by w chmarze możliwości niepowiązanych ze sobą historii odnaleźć coś interesującego. Rzeczywiście, ja próbuję niejako bronić tę książkę, ale tylko dlatego, że spodobał mi się jej koncept, stanowiący jednak coś nowego w świecie schematyczności, jednak muszę powiedzieć, że na jej końcu nie odnajdziemy ani jednego zaskakującego spostrzeżenia na temat relacji międzyludzkich. Prędzej coś na wzór pesymizmu. Skąd więc notka o powieści i to po części psychologicznej? Nie mam pojęcia. Jak nakreśliłam powyżej: to proza poetycka z rodzajów tej niewytłumaczalnej z nutka obyczajowości. Nikt nie próbuje tej obyczajowości ani tłumaczyć, ani komentować.