czwartek, 19 września 2019

Przystanek LI: To nie deszcz Birenbaum


Autor: Halina Birenbaum/ Monika Tutak-Goll
Tytuł: To nie deszcz, to ludzie
Wydawnictwo: Agora SA
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 456
Gatunek: Biografia, literatura obozowa
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kocyk się dokształca! <poprawia okularki na pseudonosie>


Dzisiaj nic z fantastyki i nareszcie nie seria - a co! No właśnie, a co? Tym razem na poważnie, bo wracamy do tematów obozowych!
Haliny Birenbaum przedstawiać chyba nie trzeba, ale jednak należy to zrobić, by nikt teraz nie przeszukiwał nagle przeglądarki w bocznym oknie (ale warto). W czasie II wojny światowej przebywała w getcie warszawskim, następnie przewieziono ją wraz z rodziną do KL Majdanek, Auschwitz, Ravensbrück oraz Neustadt-Glewe. Od 1947 mieszka w Izraelu, prywatnie uważa się za Polkę i Izraelitkę. Wszyscy znają ją jako autorkę wspomnień obozowych "Nadzieja umiera ostatnia", ale to nie jedyna jej książka, pisze również wiersze. "To nie deszcz, to ludzie" to tak naprawdę wywiad poprowadzony przez Tutak-Goll. Miałam okazję być na spotkaniu promującym tę książkę (mam autograf!), ponadto jestem dość świeżo po lekturze, dlatego czuję się związana emocjonalnie z tą pozycją. No i wiem to i owo. Znajomość tych kobiet zaczęła się od pewnego małego wydarzenia - wycięcia pewnej sławnej mirabelki na jednej z dzielnic Warszawy. Książka to przypadkowy skutek. Skąd tytuł? Birenbaum tak określa ludzi - że są zmienni, mogą więc zawsze zmienić swoją decyzją (a dokładniej o co chodzi, dowiecie się w książce, na jasnych przykładach). Można też dopytać zawsze mnie...
Co nowego można dopowiedzieć, co nie pojawiło się we wcześniejszych książkach? Dowiadujemy się więcej o poobozowym życiu Birenbaum, co najciekawsze - poznajemy od podszewki powstawanie państwa Izrael, w którym w prawie od początku uczestniczyła, mierzyła się z traumą poobozową, pamięciom po tych, których już nie ma, zyskiwaniem rodziny (głównie przyszywanej, ponieważ z całej rodziny przeżyli tylko ona i brat), przekazywaniem swojego doświadczenia synom, poszukiwaniem miłości (jeszcze w obozie i już po wojnie). Zszokował mnie fakt, że początkowo uważano ludzi, którzy przeżyli Holocaust za gorszego sortu, że dawali się wieść "na rzeź jak barany" i tego uczono również w szkołach, odgradzając tym samym dzieci od rodziców. Poznanie stosunków polsko-izraelskich dzięki lekturze tej książki potrafi w łatwy sposób wiele wytłumaczyć i za to jestem szczególnie wdzięczna.
Gorąco polecam. Wywiad prowadzony jest w dość lekkim stylu, pojawiają się wątki miłosne z życia Birenbaum, z codzienności warszawskiej, złe chwile przeplatają się z tymi dobrymi. To sprawia, że blisko 500 stron czyta się szybko i sprawie, a i jeszcze coś w głowie na długo zostanie.

środa, 18 września 2019

Przystanek L: Czarownica Klejzerowicz


Autor: Anna Klejzerowicz
Tytuł: Czarownica (I tom, seria III-tomowa)
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 264
Gatunek: Literatura polska, obyczajowa
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Akurat nie, czarownice są zawsze spoko <kombinuje z naparami>

Źródło: proszynski.pl

Podejrzewam, że o tej pozycji nikt w życiu nie słyszał, dlatego postanowiłam powiedzieć o niej co nieco. Mnie wpadła w ręce dość przypadkowo, ale jakoś zapałaliśmy do siebie pewną dozą przyjaźni. To książka na leniwe wieczorki, klimatem przypominająca "Miłość nad rozlewiskiem" (tylko kto był pierwszy?). Mimo że tytuł zapowiada coś magicznego, historia to samo życie, bez wtrąceń fantastyki. Podobno autorka sięga przeważnie po klimat sensacyjno-kryminalny, a to jej chwilowa odskocznia, dla mnie to jednak pierwsza z nią przygoda, uważam ją za udaną. Przejdźmy do tematu, shall we?

Ucieczka od cywilizacji, odkrywanie uroków wsi. Tak postanawia Michał, uciekając od miejskiego zgiełku, zaszywa się na wsi. Poznaje pewną kobietę, Adę, którą miejscowi nazywają czarownicą i zamierza poznać ją bliżej, mimo że kobieta niezbyt godzi się na taka okoliczność. Podobnie jak Michał, postanawia odciąć się od ludzi, zaszyć się w swojej chatce i stronić od mieszkańców jak długo się da. Michał i Ada to osoby, które życie skrzywdziło, każde w odmienny sposób, dlatego stawiają na samotność. Rzecz jasna stanie się inaczej.

Pojawiają się tematy trudne, takie jak alkoholizm, adopcja, rozbite rodziny. To trochę zaskakująca odskocznia w jednej książce, na tle ewidentnego romansu, ale dobrze poprowadzona. Apogeum niesprawiedliwości ludzkiej ma być mała Małgosia, która od połowy powieść zostaje prawie główną bohaterką. Całość "Czarownicy" to lektura wyjątkowo lekka i to pomimo zaznaczenia powyższych problemów, ma swój ckliwy urok, mimo że fabuła wydaje się mocno sztampowa (1) główny bohater, 2) znudzony życiem,  3) po porażce postanawia zmienić diametralnie swoje życie), tak, to już wszystko było, oj wiele razy... Mnie jednak urzekła sama postać czarownicy. Kobiety, która prowadzi się jak odludek, zna się na zielarstwie, posiada kota i w ogóle wydaje się czarownicą, tylko bez miotły. Pomimo trywialności niektórych rozwiązań (facet po jednym poważnym związku i przysiędze "nigdy więcej" pcha się w kolejny, ładując w to cudze dziecko), cukierkowatości zakończenia, prawie nieskazitelnej wiejskiej społeczności, bardzo polubiłam tę powieść. Pozostała moją ulubioną na tle innych obyczajówek, więc mam do niej sentyment.

Nie muszę pewnie wspominać, ani zaznaczać tego wielkim hasłem typu SPOILER, jeśli powiem, że wszystko kończy się różowo przepięknie niczym w baśni (i to pomimo jasnego nakreślenia, że "życie często daje kopas w dupas"). Rezolutne dziecko pewnych nieodpowiedzialnych sąsiadów zyskuje nowych opiekunów, Michał nową żonę, a wieś rozkwita wszystkimi kolorami tęczy. Ale taki koniec był tu właśnie potrzebny. Nie mam pojęcia, co się dzieje w następnych częściach, ale podejrzewam, że ten mój "happy end" został przeciągnięty lub zepsuty, zresztą, gdy usłyszałam tytuł "Córka czarownicy", nazbyt mi się skojarzyło z Terakowską (tak, ja, wielka fanka "Córki czarownic") i spasowałam... Może źle, nie wiem. Na pewno "Czarownica" ma swoje uroki i coś do zaoferowania, dlatego do jej lektury zachęcam.


wtorek, 17 września 2019

Przystanek XLIX: Był sobie pies Cameron vs film


Autor: W. Bruce Cameron
Tytuł: Był sobie pies (seria)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Rok wydania: 2017 (wydanie I w 2012)
Ilość stron: 392
Gatunek: Powieść przygodowa
Ogólna ocena: 5/10
Czy wnerwiła Kocyk? No trochę tak...


Pełno na rynku historii z psem w roli głównej. Co się wiec stało, że nagle TEN pies zrobił taką furorę? Jeśli mam być szczera, to nie wiem... To trochę jakby Lessie wróciła. Jeśli jednak miałaby zgadywać, to pierwsza powieść z perspektywy psa. Jeśli już cokolwiek przypomina, to animację "Wszystkie psy idą do nieba" (tam też pies musiał wykonać zadanie, by dostać się do psiego nieba).
To taka słodka rodzinna przygodówka, do tego ze zwierzaczkiem, z elementem fantasy (pies wciela się w coraz to nowe wcielenia). I ponadto całą powieść toczy pies, co stanowi jeden z elementów humorystycznych (po co ludzie trzymają koty, perypetie u weterynarza, zasady działania w stadzie, potrzeba wąchania pod ogonem... itp.).

Cała historia nie jest wymagająca, idealna dla nastoletniego czytelnika, który kocha psy. Głównym bohaterem jest Bailey i to on opowiada swoje życie, od początku istnienia, do ostatnich dni (oraz serię wcieleń). Bailey zmienia imiona, właścicieli (tych dobrych jak i złych), a także skórę. Gdy umiera, rodzi się jako nowy pies, znowu jako szczeniak, pies mały lub duży, raz nawet jako suczka... Aż do momentu zwrotnego: spotyka Ethana, chłopca, którego pokocha i wreszcie odnajdzie cel swojego życia, sensu następnych wcieleń. Musi być też uczuciowo, więc na końcu rzecz jasna płaczemy nad ostatnimi chwilami Baileya (raczej nie jest to zbyt duży spoiler).

To historia na jeden wieczór (nooo... parę wieczorów, bo trochę sporo tych stron), zabawna, lekka i z prostym morałem. Doskonała na film, który rzecz jasna powstał. Jak poradzili sobie scenarzyści? Słabo. Wypucowali całą opowieść, skracając ją jeszcze bardziej niż to było według mnie możliwe - do amerykańskiej dramy. Skrócono wcielenia Baileya, puszczając serię podsumowującą, dlaczego pies dążył do swojej misji, próby uszczęśliwienia ludzi. Scena, podczas której Ethan i Bailey robią swoją sztuczkę z łapaniem piłki (tej spłaszczonej; kompletnie nie znam się na sportach, szczególnie amerykańskich) zakrawa o pomstę do nieba (to tak przewidywalne!).

Podsumowując: film to kolejna przygodówka do oglądania rodzinnego, standardowy produkt amerykański, nic nowego, natomiast w książce pojawia się coś, z czym się jeszcze nie spotkałam. Książka zyskuje na znaczeniu z powodu narracji pisanej z perspektywy psa, co początkowo dla czytelnika jest bardzo dziwnym doświadczeniem. Język jest prosty, ucharakteryzowany na prosty umysł czworonoga (psy w końcu mało czytają), niewymagający, ale też taka miała być książka - lekka i przyjemna, pozwalająca spojrzeń na swojego pupila od innej strony. No i oczywiście promować miłość do zwierząt, z potępieniem złych zachowań (wywożenie psa do lasu, niechciane prezenty itp.).

czwartek, 12 września 2019

Przystanek XLVIII: Opowieści o piratach Lethbridge


Autor: Lucy Lethbridge
Tytuł: Opowieści o piratach
Wydawnictwo: Imbir
Rok wydania: 2006
Ilość stron: 144
Tłumacz: Joanna Borowska
Gatunek: Popularnonaukowa
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale piraci to cios poniżej nitki <ale: arrr!>

Źródło: ceneo.pl

Może tym razem kogoś zaskoczę: ja i piraci. Arrr! Książka ukazała się mniej więcej w czasie powstawania kolejnych części "Piratów z Karaibów" i jeden z nakładów rzecz jasna posiada Johnnego Deppa na okładce, ucharakteryzowanego na pirata z pierwszej części przygód. Teraz wszystko jasne, prawda? Poszłam na najprostszy chwyt marketingowy pod słońcem i to jest prawdziwy powód, dlaczego sięgnęłam po tę lekturę...

Ale jednak nie było tak źle jak się spodziewałam, pomimo niskiej oceny, której jej nadałam (o, ja niewdzięczna). Złożyło się na to mały format opowieści, zbyt krótkich, przydałoby się dodać chociaż ze trzy, by dobić do tych 200 stron (co to w ogóle jest dla współczesnego pożeracza książek? Nic!). Nigdy nie słyszałam o wydawnictwie Imbir ani o autorce, dlatego w zasadzie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Warto również wspomnieć, że to tak naprawdę seria. Kolejne części opowiadają m.in. o polarnikach, przetrwaniu, przygodach na morzu i pustyni. Istny przewodnik po życiu.

Na książkę składa się 15 uroczych legend o piratach, jak wskazuje notka na okładce - "tak było naprawdę". Autorka rzeczywiście odwołuje się do faktów, z jej historii można dowiedzieć się wiele o ówczesnych czasach, kiedy każda podróż morska mogła skończyć się fatalnie (w najlepszym razie w samych portkach). Ale mówi również wiele o powodach, dla których przyzwoici ludzie postanawiali wtargnąć na nieprawą drogę (zgadza się, za dużo książek historycznych... przepraszam), prowadzonej polityce, zdruzgotanych marzeniach zwykłych ludzi. Nie będę przytaczać fragmentów poszczególnych opowieści (gdzie by była w tym zabawa?), ale mogę podać przykładowe, może ktoś coś o tym słyszał: Porwanie "Ptasiej Galery", Arcypirat Długi Ben (^^), Sir Henry Morgan... Znajdzie się coś o kobietach na pirackim pokładzie (i jak skończyły), również o przypadku pewnego świętego.

Jeśli ktoś interesuje się pirackimi ciekawostkami, to książka dla niego. Jeśli nie, ale oglądał "Piratów z Karaibów", to się znakomicie odnajdzie - wiele rozdziałów odwołuje się do postaci użytych w filmie, aż dziw, że Gore Verbinski prawie nic nie wymyślał, czerpał z gotowych wzorców, o czym pewnie połowa globu nie wie (a to spryciarz!). Odwołanie więc do Deppa na okładce jest jak najbardziej słuszne. Kto by pomyślał! Jednak nie ocenia się książki po okładce. Mimo wszystko była to przyjemna przygoda, nastawiona bardziej na ciekawostki, o piratach z bardziej historycznej, a może i naukowej strony, podkreślając, że oni żyli naprawdę. Skąd się w końcu rodzą legendy.


środa, 11 września 2019

Przystanek XLVII: Atlantyda odnaleziona Menzies


Autor: Gavin Menzies
Tytuł: Atlantyda odnaleziona
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 352
Gatunek: Literatura faktu, reportaż
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Że znowu jaka Atlantyda? W głowach się poprzewracało! Wio mi na Księżyc!

Źródło: taniaksiazka.pl

Właśnie obejrzałam dziwny program, w którym zarzekano się, że Księżyc to sztuczna satelita wydrążona w środku przez kosmitów, aby nas obserwować. Argumenty były dość znaczne, powoływano się na wiele artykułów, nawet rosyjskich, które powstały w ostatnich latach. Mój komentarz? Się powstrzymam. Ale skoro Księżyc to statek kosmiczny pozaziemskich istot, to hej, Atlantyda na pewno istnieje. W końcu jedna cywilizacja w tę czy we w tę... Co za różnica!

Książka wpadła w moje ręce z powodu tematu, jaki porusza. Bo w końcu Atlantyda istniała, czy nie? Tutaj podobno znajdziemy dowody na "tak, oczywiście". Czy to do końca prawda?

Autor jest takim cwanym lisem, zarzucając czytelnika chmarą dowodów na istnienie, obalając tezy sprzeczne, wertując archiwalia niczym wytrawny badacz, wreszcie odwołując się do science fiction. Taki Sherlock Holmes współczesnych mitów. To sprawia, że książkę czyta się łatwo i sprawnie, a i człowiek wyciągnie coś ciekawego dla siebie. Autor nie pierwszy raz rzuca się na głębokie wody (dosłownie), słynie ze śmiałych tez dotyczących Chińczyków.

Atlantyda pojawiła się po raz pierwszy u Platona. Opisywał ją jak utopię, ziemię ze społecznością samowystarczalną, żyjącą w głębokim dobrobycie. Ale zaczęli uważać się za bogów i przez to pochłonął ich potop. W świetle rozważań Menziesa Atlantyda wcale nie musi być takim mitem, jak nam się wydaje. Była wyspą - autor próbuje ustalić jej położenie - która z powodu kataklizmu, możliwe że przesunięć tektonicznych, wybuchu wulkanu itp. znalazła się pod wodą. Na Morzu Śródziemnym wiele wysp tak zakończyło. Dziwiłam się mapce (pełno w niej ilustracji), według której wyglądało, że Atlantyda mogłaby być... Ameryką. Ale spokojnie, autor do takich wniosków nie dochodzi, choć wiele jest dość kontrowersyjnych.

Menzies przedstawia Atlantydę jako dobrze prosperującą cywilizację, wcale nie taką mityczną (w końcu nie musiała rodzić brylantów na każdej skale), która rozwijała szlaki handlowe nawet z Wyspami Brytyjskimi, nowe wykopaliska świadczą podobno, że tak samo robili późniejsi Grecy i Fenicjanie (może i dopływali do Ameryki i stąd posiadali tyle orientalnych dóbr?). Uważa, że kulturze Egipskiej w budowaniu piramid i ogólnym rozwoju mogli pomagać nie kosmici, a właśnie atlańczycy (w tezie, że powstali przed nimi). Autor zbiera wszystkie tezy o tym miejscu, te przemilczane, jak i nowe odkrycia oraz te powszechnie znane i daje je pod lupę, a że pewnie każdy słyszał o tej krainie, na pewno książka go zainteresuje.


wtorek, 10 września 2019

Przystanek XLVI: Alicja i ciemny las Piekara


Autor: Jacek Piekara
Tytuł: Alicja i ciemny las (seria: Po zmroku, cykl: Alicja)
Wydawnictwo: Red Horse
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 166
Gatunek: Fantastyka, new age, science fiction
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nieee... <Kocyk zdezorientowany, ale pewny>

Źródło: tezeusz.pl

Nigdy jakoś nie doszło do tego, bym w końcu doczytała tom I cyklu Alicja i coś mi się zdaje, że w przyszłości po to się sięgnę. Zresztą, nie czuję braku, mimo że lekturę wspominam nawet z radością.
Aleks i Alicja. Na początku było to coś dziwnego (nawet jak na Piekarę), ponieważ ta relacja przypomina dziewczynkę związana z pedofilem. Nawet na końcu tomu nie przestaję tak uważać, mimo że ich stosunek wydaje się platoniczny, a umysły czytelników zboczone... Aleks wyrusza do Ciemnego Lasu, aby ocalić Alicję, poświęca się dla niej, ponieważ to ona zmieniła jego życie, które bez niej wydaje się wyjątkowo puste.

Książka nie jest tak łatwą lekturą, mimo że jak widać wyżej, jest dość cienka, pełna jest metafor, przeróżniejszych odwołań i dość ckliwych cytatów, które można użyć potem na tablicę facebooka (ale nie, że próbowałam xD). Powiedziałabym, że więcej tam tego niż akcji, ale nie czyta się przez to gorzej. Trudno jednak powiedzieć coś konkretnego o tej pozycji... Na pewno każdego wciągnie historia, po prostu by dowiedzieć się, co znajduje się na jej końcu, kim naprawdę jest Alicja.


poniedziałek, 9 września 2019

Przystanek XLV: Prowadź swój pług Tokarczuk vs film


Autor: Olga Tokarczuk
Tytuł: Prowadź swój pług przez kości umarłych
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 318
Gatunek: Literatura piękna
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale poważnie przeraziła!

Źródło: lswipblog.pl

Osobliwa książka z chwytającym za dziwność tytułem. No i Tokarczuk na górze. To sprawiło, że sięgnęłam po tę książkę, a potem na jej podstawie "przydarzył" się film, który wczoraj w końcu udało mi się wreszcie zobaczyć. 

To nie jest literatura z kręgu tych młodzieżowych, a dorosłym mogę polecić, ale z zastrzeżeniem, że film jest tylko dla nielicznych, nie każdemu podejdzie (dość krwawy), szczególnie tym wrażliwym. Lektura cięższa, po której człowiek nad wieloma sprawami zaczyna się zastanawiać, mimo że autorka nie porusza spraw jakoś poważnie nowych. Tokarczuk chyba jakoś specjalnie przedstawiać nie trzeba, dość długo na polskim rynku zgarnia sukcesy, słynie (przynajmniej literacko) ze swej ekscentryczności i tutaj również pewną jej dozę się napotyka.

Pomimo górnego pułapu stron, książkę czyta się nader szybko, mnie wciąż się wydaje, że było ich ponad 100, a nie 300. Akcja rozgrywa się w kompletnej przygórskiej dziurze (w okolicach Kotliny Kłodzkiej?), w zimie w zasadzie zamykanej, gdzie sąsiedzi bardzo dobrze się znają. Główną bohaterką staje się Janina Duszejko, kobieta w podeszłym już wieku, dawniej wszechstronna babeczka od wszystkiego (inżynier mostów, podróżniczka itp.), sezonowa nauczycielka angielskiego, zamiłowana w astrologii (wszystkim stawia horoskopy), uwielbia zwierzęta, te dzikie, jak i mniej. Po prostu kobieta, której nie lubić się po prostu nie da (co pewnie było zabiegiem wcale nieprzypadkowym). Historia rozgrywa się z jej punktu widzenia, a czytelnik ma się z nią identyfikować, zgadzać z większością opinii i ocen, a moje były jednak inne, co trochę psuło fabułę, z drugiej strony wzmagało emocje. Nooo, nudno nie było.

Gdzieś przeczytałam, że to thriller moralny. Może rzeczywiście to określenie pasuje, szczególnie gdy ktoś przeżyje przygodę do końca (w trakcie to raczej mniej się rozmyśla o tej moralności, dopiero po finale). W tej małej społeczności zaczynają ginąć ludzie, a Duszejko znajduje się w samym centrum tych wydarzeń, dochodząc do zdania (lub je forsując), że to zwierzęta zabijają te osoby (zwykle to obywatele znęcający się w jakiś sposób nad zwierzętami, przemysłowo, na futro, lub prywatnie). To w ogóle horror dla tej babeczki, bo wioska ewidentnie jest myśliwska, a polowania to normalny tryb życia mieszkańców (nawet ksiądz poluje). A więc jest zagadka, czasami logiczna, czasami mniej i choć człowiek w zasadzie od początku podejrzewa kim jest morderca (lub mordercy), to i tak narrator potrafi zmylić. W końcu o tą sensację trochę mniej chodzi - ważniejsze staje moralność zakończenia, forsowane na bohaterskość (naprawdę mi się to nie podobało). Ponadto Duszejko (szczególnie na filmie) momentami staje się starą wścibską babą, która tylko lata i nadaje policji, zamiast udać się do jakiejś fundacji, stowarzyszeń ludzi, których te sprawy zainteresują (ja wiem, że znajduje się na odludziu, ale taka niby światowa, obyta, a na internecie nie potrafi się zakręcić?). Czasami to wszystko koliło w oczy.

Ale źle nigdy nie było. Każdy moment w książce jest przemyślany (helloł, to Tokarczuk), a niby mało ważne elementy zyskują na znaczeniu w odpowiednim czasie. Koniec i tak mnie zaskoczył, szczególnie że Matoga (jego relacja z Duszejko mnie ciekawiła), ojciec policjanta, musiał się ująć rzecz jasna za [SPOILER!] morderczynią z jakże naiwnym hasełkiem (że by jej nie skazywał, tylko poślubił). Początkowo całkowicie mnie to ubodło i uważałam to za haniebną przesadę, ale potem sobie to wszystko przemyślałam. Teoretycznie Duszejko miała motyw (zwierzęta traktowała jak rodzinę, nie posiadając własnej), a wiele spraw, takich jak kłusownictwo czy farmy zwierząt hodowanych na futro i przetrzymywanych w strasznych warunkach (i to w XXI wieku) naprawdę może wrażliwców doprowadzić do furii. Stąd rozumiem thriller moralny, bo to książka potrzebująca wielu przemyśleń ze strony czytelnika, nie tylko w kwestii zwierząt. Pojawiają się wątki prawne, na temat związków i ich braków, funkcji policji... Nawet prawdziwości astrologicznych przesłanek i feromonów.

Nie zapomnę sceny, podczas której ksiądz twierdzi, że myśliwi to współcześni ekolodzy  (tutaj każdy może się zastanawiać, czy Duszejko miała rację się gniewać), w filmie dla kontrastu dodano scenę zabawy wpływowych miejscowych ludzi bawiących się po polowaniu (podkreślając tym samym negatywny stosunek do nich). W książce jak i filmie widać, że myśliwi są po prostu bogaczami, którzy bawią się w wojnę, a że strzelać do ludzi (teoretycznie) nie mogą, kierują lufę do zwierząt, domowych lub leśnych, cud że żadnego człowieka nie trafili. Uważam to za banalne uprostrzenie, nie każdy myśliwy jest komendantem lub właścicielem pokaźnej farmy łasic czy czego tam jeszcze.

Z takich smaczków mnie chyba najbardziej zaskoczył pomysł porównania codzienności, gdzie na witrynach sklepowych majaczą prawdziwe zwierzęce futerka i skórzane torebki, w restauracjach kotleciki, dziczyzna - a dawniej obozy koncentracyjne. W ogóle odwołań do Auschwitz pojawia się sporo, co mnie z racji zawodowych bardzo zainteresowało. Z mniejszych osobliwości podobało mi się nadawanie przez Duszejko własnych imion ludziom, obcym i znanym (Matoga to jej miano) oraz wytłumaczenie, że przy narodzinach to krzywdzenie dzieci (nie lubiła imienia Janina). 

A co z filmem? Nie odnalazłam informacji, dlaczego to tytuł zmieniono na "Pokot", czy to z racji przydługiej sentencji książkowej, która nie spodobała się reżyserce, czy też były inne powody... W filmie postawiono nacisk na pokazanie również życia myśliwych, sezonów łowieckich (do których i kiedy zwierząt można strzelać w danym miesiącu), może stąd pokot bardziej pasował (to "uroczysty obrzęd zakończenia polowania zbiorowego, ubitą zwierzynę układa się "pokotem" oraz ogłasza się króla polowania" -> wiedza wikipedyjna). W przydługim filmie (ponad 2 godziny!) oglądamy piękne górskie scenerie ze zwierzątkami w tle (ponad milion podobnych scen), ale i rozkładające się zwłoki w różnych detalach (w książce nie dostajemy dosadnych opisów trupów). Także koniec trafionego dzika. Z tego powodu to film nie dla wrażliwych osób, zabija się tam zwierzęta na potęgę, a i ludzie giną, inaczej jest z książką (wrażliwcy mogą ją spokojnie przeczytać). Rozwinięto też wiele wątków, szczególnie na policji, dodano fragment dotyczący jakiejś dziewczyny, którą Duszejko nazywa Dobrą Nadzieją i opis jej całego trudnego życia - w pewnym momencie trochę się robi serial obyczajowy. To wpłynęło również na zakończenie - [SPOILER] w wielkim lesie zamieszkała wielka kochająca się rodzina z mordercą w środku, ba, każdy z nich zrobił coś niezgodnego z prawem, by ją ratować od kary (to w ogóle wchodziło już w nurt komedii polskiej, takiego Va Bank). Mała społeczność (jakieś 5 osób) same oczyściły ją z zarzutów, nie pozwoliły stanąć przed sądem, a potem żyły szczęśliwie w odosobnieniu w Boskiej utopii. Nie bardzo wierzę, by była to sprawiedliwość, mimo że wiem, jak działają (a raczej nie działają) polskie sądy. 

Film da się obejrzeć, ale bardziej polecam książkę. Jest pełna normalnych przemyśleń, a Duszejko wypada na mniej denerwującą, choć i tam ma swoje monologi z patetycznymi zwrotami do matki zwierzęcej... W każdym razie przy dwóch wersjach czytelnik lub widz powinien się odnaleźć. Nie oceniałabym tych tworów pod kątem piękna, a przemyśleń i emocji, jakie wzbudzają. Rozrywka godna polecenia.

niedziela, 8 września 2019

Przystanek XLIV: Tusz i Iskra Broadway


Autor: Alice Broadway
Tytuł: Tusz i Iskra (seria Księgi skór)
Wydawnictwo: Czwarta Strona/ We need Ya
Rok wydania: 2018-2019
Ilość tomów: 2 (a ile całość?)
Gatunek: Fantastyka, utopia, literatura młodzieżowa
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie dziś, ale dawno dawno temu Kocyk wnerwiał się cały czas


Pierwsze, co rzuca się w oczy przy tej serii, to niewątpliwej urody tomy. Błyszczą się i połyskują przy każdym ruchu stron, co na pewno zwiększa wartość książek, na razie wizualny. Co znajduje się w środku?

Przyjemna baśń z morałem. Tak, tak krótko. Powieść jest na tyle delikatnie finezyjna, prawie eteryczna, że trudno inaczej ją określić. Niby nie wymyśla nic nowego, nie chodzi mi tutaj o pomysł na fabułę, tylko wartości, jakich dotyczy, ponadto reedycję znanych baśni lub legend, m.in. Śpiącej Królewny (trochę przerabianej przez dwa tomy, które do tej pory przeszłam, co upodabnia do serialu "Once upon a time").

Trochę chaotycznie nakreślam, ale już wracam do równowagi. Zachwycający może być pomysł zarysowanej historii: główną bohaterką serii jest Leora, dziewczyna żyjąca w szczęśliwej utopii, w której żyją naznaczeni - ludzie, którzy oznaczają swoją skórę tatuażami, gdy wydarzy się coś, o czym pragną pamiętać. Prócz znaków urzędowych, tj. wiek czy drzewo genealogiczne, obywatele mogą tworzyć tatuaże podług własnego uznania. To ważne dla tej społeczności, ponieważ po ich śmierci ciało się... skóruje, a z tej skóry tworzy się księgi, które później rodzina może dostać do domu i wspominać swojego przodka. Poznajemy Leorę w chwili, gdy jej ojciec odchodzi już z tego świata, więc poznajemy po kolei wszystkie etapy tej przemiany (człowieka w księgę). Coś jednak idzie nie tak [SPOILER!] i jej ojciec zostaje uznany za niegodnego zapamiętania. To sprawia, że ma problem z określeniem własnej tożsamości, sekrety rodzinne dają jej we znaki i w ostatecznym rozrachunku popełnia ogromny błąd. Również władza państwowa/ miastowa mami ją, podsuwa tropy, testuje na każdym kroku.

Leora posiada również rzadki talent czytania, tj. potrafi odczytywać tatuaże znajdujące się na skórach obcych jej osób, ale w kontekście ich życia, jakby czytała ich przeszłość i prawdopodobną przyszłość. Poznaje te osoby poprzez znaki. Wraz z kolejnym tomem okazuje się, że Leora jest niezwykłą osobą, ponieważ jeśli chodzi o miejsce pracy w społeczności, może robić wszystko, do każdej pracy ma powołanie (m.in. potrafi czytać ludzi, dostrajać się do nich podczas tatuowania, a władze państwa uważają, że pasowałaby na skórownika, tak jak jej ojciec). To jednak sprawia, że dziewczyna gubi się jeszcze bardziej. Ponadto stopniowo przestaje wierzyć w prawdziwie szczęśliwość miasta w którym żyje, pojawia się zagrożenie w formie nienaznaczonych (ludzi nieoznaczających swojej skóry), którzy do tej pory istnieli w zasadzie tylko w legendach i bajkach, mających za zadanie straszyć niegrzeczne dzieci lub ostrzegać je przed niebezpieczeństwem. Z każdą stroną serii utopia zmienia się, pokazuje nieścisłości i pęknięcia.

Ważną funkcję w społeczności odgrywają baśnie. Bajarka Mel zrzeka się własnej historii na rzecz państwa-miasta (ma je wypisane na skórze). Baśnie ostrzegają społeczność przed zagrożeniami, pokazują jak należy postępować. W muzeum miasta straszą zakonserwowani nienaznaczeni, przypominając o ich okrucieństwie w stosunku do naznaczonych. Te ogólno przyjęte prawdy Leora musi zrewidować, szczególnie w części II, gdy [SPOILER!] poznaje baśnie nienaznaczonych (bo właśnie tam trafia w części II, przenosząc miejsce akcji powieści) oraz więcej z życia swojej rodziny, szczególnie matki. I nagle stoi przed zadaniem poznania, kto tak naprawdę ma rację. A może nikt [SPOILER] Leora jest córką nienaznaczonej i nienaznaczonego. Pasuje wszędzie i nigdzie. To sprawia, że staje się idealnym szpiegiem... "Każda historia ma dwa oblicza".

Jest też miłość. Zaciekawiło mnie to, że ojciec Leory zakochał się dwa razy w swoim życiu (w baśniach zwykle jest to jednak miłość na całe życie). Leora również przeżywa młodzieńcze wzloty. Na zabawie szkolnej dostaje adoratora, z którym będzie się musiała dość długo borykać przez to, że mu odmówi, z różnym skutkiem, nawet w pierwszej pracy. I oczywiście Oscar, triumf nastoletniej miłości, moim zdaniem. Wszystko zaznaczone delikatnie, bo przecież Leora ma inne rzeczy na głowie... Trochę nie wiem, jak oceniać Gull, dziewczynę, z którą Leora mocno związała się emocjonalnie (jakby była jej bliźniaczką).

Może jeszcze parę słów o bohaterach. Każdy jest jasno nakreślony, z charakterystycznymi cechami. Czasem są ewidentnie źli, brutalni jak Minnow, zmienni jak Fenn (obawiał się Leory, ale gdy uratowała jego siostrę wbrew prawu wspólnoty, zmienia swoje nastawienie). Bardzo polubiłam Obela, którego charakterek i humor uważam za trafienie w dobry punkt. Wciąż nie wiem, co myśleć o burmistrzu (szczególnie w zakończeniu tomu II, co mnie zupełnie zaskoczyło), ale to tylko pokazuje, że jest mocną stroną tej serii.

Słowem: polecam. Trzeba jednak pamiętać, że ta seria to nie petarda, jak pokazywały to reklamy. To pomału rozwijająca się baśń, znakomita dla młodzieży, ale dorośli też odnajdą jej walory. Delikatna, nawet słodka, czasami wchodząca w poetycznie sformułowane sentencje. Sporo mówiąca o poszukiwaniu siebie samego, konfliktach w pozornie szczęśliwych społecznościach i o tym, co może spowodować ślepe kierowanie się zasadami, społecznymi czy państwowymi. Uniwersalna - każdy znajdzie coś dla siebie.

wtorek, 3 września 2019

Rozkład jazdy


Musiałam napisać: PRZEPRASZAM!
Gdy wróciłam z wakacyjnego okresu, ruszyłam w dalsze pseudozawodowe trasy, przez co dostęp do internetu stał się przeszkodą codzienną (oraz chwilową rozrywką, za krótką!)
Znowu obiecuję poprawę

W planach następnych dni są:
- Olga Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych" + film
- Alice Broadway "Tusz" i "Iskra"
- Jacek Piekara "Alicja i ciemny las"
- Soman Chainani seria "Akademia Dobra i Zła"
- Kate Wild "Feral"
- Anna Nasiłowska "Historie miłosne"
- Marcus Zusak "Złodzieja książek" + film
- Piers Anthony "Smok na Piedestale"
- Backy Albertalli "Leah gubi rytm"
- Kelly Keaton "Z ciemnością jej do twarzy"
- Jostein Gaarder "Świat Zofii"
- Gavin Menzies "Atlantyda odnaleziona"
- Anna Klejzerowicz "Czarownica"
- Kiera Cass "Syrena"
- Lucy Lethbridge "Opowieści o piratach"
+++


Oj, gdzie to? :P 


Przystanek XLIII: Zbrodnia i Karaś Rumin


Autor: Aleksandra Rumin
Tytuł: Zbrodnia i Karaś
Wydawnictwo: Initium
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 288
Gatunek: Komedia kryminalna, sensacja, obyczaj
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Tak łatwo się Kocyk nie wnerwia! <foch z przytupem> Akceptuję!


Książka ta dotarła do mnie dość przypadkowo i równie przypadkowo została przeczytana (wpadła mi do walizki, gdy pakowałam się na wakacje, centralnie!). Więc kimże jestem, by sprzeciwiać się losowi? Pozycję obrobiłam i teraz mam o czym gadać.

Jest to powieść dość specyficzna, wyróżnia się na tle pozostałej literatury. Zasadza się na ironicznie zarysowanym środowisku uczelni warszawskiej (dokładnie wiemy jakiej, nic nie zostało zawoalowane - Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego). Nie no, nawet mocno sarkastycznym, a często absurdalnym, tak że chwilami władze uczelni mogłyby się obrazić (choć w drugiej części opisuje się, jak uniwersytet zostaje bardzo ładnie rozbudowany, więc autorka jest ubezpieczona). To kompletna satyra na życie studenckie, ośmiesza wady profesorów, polityków, samych studentów, system szkolnictwa, zamkniętych bram zawodowych (wynika z lektury, że często po filozofii zostaje się z mopem), słowem: wszystkich, kto związany jest z edukacją, nawet sprzątaczki uniwersyteckie. Jest to lektura łatwa i przyjemna, czasami może ze zbyt usilnym humorem, ale do przejścia. Występuje też trup w tle (a nawet więcej), przez co powstaje kryminał (trzeba rozwikłać zagadkę, kim jest morderca), ale szybko ten powód gdzieś zanika i książka zamienia się w obyczaj.

Historia formą przypomina Dostojewskiego "Zbrodnia i kara", co wielkim odkryciem nie jest, bowiem już na początku książki dwie sprzątaczki o to się dopominają. Powieść podzielono na dwie części. W pierwszej wspomniane już dwie sprzątaczki znajdują trupa jednego z wyjątkowo nielubianych profesorów oraz jego konotacji zza życia z wybranymi postaciami. Ma to czytelnikowi pomóc w ocenie, kim może być morderca (i czy nie jest to nieszczęśliwy wypadek). Druga natomiast dzieje się parę lat później i pokazuje, jak to przeżycie opisane w pierwszej części wpłynęło na rozwój (lub przeciwnie) wybranych postaci, razem z długo wyczekiwanym finałem.

Dlatego nie mogę napisać, że to książka nudna lub nieprzemyślana. Największą jego broń stanowi humor - to lektura na poprawienie nastroju, nic nadzwyczajnego - ale pochwalę autorkę, że o formę swojego utworu mocno zadbała i to widać. Do rozwiązania kryminalnej zagadki czytelnik dochodzi łatwo, ale też zauważa w pewnym momencie, że jednak nie jest to jedynym celem książki.

Z zastrzeżeń to tak jak wymknęło mi się już na początku - niekiedy humor nużył. Tę książkę należy sobie dozować, np. po rozdziale dziennie, ale nie dlatego, że jest to lektura ciężka lub przytłaczająca, tylko w pewnym momencie człowiek przestaje się już śmiać (a co za dużo to nie zdrowo). Z przymrużeniem oka musiałam również spojrzeć na końcówkę, a dokładniej na [spoiler!] wybielenie mordercy, co bardzo mi się skojarzyło z książką Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych". Czy do tego dąży społeczeństwo? Że niektóre zbrodnie mogą zostać rozgrzeszone bez udziału państwowego sądu, ponieważ ten - jak coraz częściej czytam i słyszę - nie nadaje się do tego, jest skorumpowany i zaślepiony? Czy naprawdę ocena winy przez garstkę współpracowników to lepszy sposób? Nie bardzo mi to pasuję, mimo że czasami zajrzę do wiadomości i nie wybielam z kolei władz sądowych. Dodam również, że znowu nie rozumiem dlaczego, dodano parę homoseksualistów i tęczową paradę... Wszystko bardzo stereotypowo. Bo może warto dodać, że książka aż bucha od stereotypów, czy to dotyczących wybranych grup społecznych (polityków a nawet meneli) czy kociego życia (w końcu jednym z bohaterów jest kot), o tym należy pamiętać, by się nie obrazić i nie zacząć pisać przydługich skarg do autorki. Uważam, że w sportretowanych w ten sposób postaciach czytelnik miał odnaleźć wiele wspólnego ze swoim współczesnym życiem, nie tylko uniwersyteckim i na wesoło spojrzeć na nie z dystansu. Dość wielkiego dystansu...

Podsumowując: zachęcam. Nie jest to książka wybitna, ale też taka nie miała być. W sam raz na małą letnią czy wieczorną przygodę. Poczucie humoru wypada dość specyficznie, ale to już taka marka Rumin - należy się przyzwyczaić. Myślę, że Warszawiacy się ucieszą, odnajdując znane miejsca na stronach powieści, nie wiem, czy studenci Wyszyńskiego będą zadowoleni (kadra raczej nie, ale studenci to chyba mogą). W każdym razie skoro ja się dobrze bawiłam, to myślę, że z każdym filologiem lub Kowalskim będzie podobnie.

Do usłyszenia!