sobota, 9 września 2023

Przystanek CXCI: Matka noc Vonnegut

 

Autor: Vonnegut Kurt
Tytuł: Matka noc
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumacz: Lech Jęczmyk
Rok wydania: 2019 (wyd. 1 1992)
Ilość stron: 272
Gatunek: powieść historyczna
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? O matko noc! Co to było! <Kocyk w głębokim szoku emocjonalnym> 

Źródło: lubimyczytac.pl


W naturze występują książki dziwne i dziwniejsze, ta prezentowana powyżej należy zdecydowanie do tej drugiej grupy. Zresztą, Vonnegut już tu był - to nie jest autor zwykły, sięganie po pozycje z jego nazwiskiem na stronie tytułowej, to jak świadomie skazywanie siebie na szeroką skalę emocji. Nie wszystkie łączą się z uczuciem zadowolenia.

Nie czarujmy się, nienawidzę powieści historycznych, a jednak wzięłam się za nią (to przez nazwisko autora) i nie powiem, tutaj było ciekawie. Po pierwsze od razu dostajemy informację, że to nie biografia, że historia głównego bohatera jest od początku do końca zmyślona, a dlaczego powstała, dowiadujemy się podczas lektury. To nie jest wymyślanie fantastycznych wątków, czym bardziej skandalizujących, tym lepiej dla zasady rynku - to z rozmysłem dobieranie kolejnych rekwizytów i przypadków zdarzeń, które mają głębokie znaczenie dla całej akcji i zamysł całości. Z tego względu, jeśli komuś mam polecić "jakąś" książkę z tego gatunku, polecę właśnie tą - a wyraźnie potępie po branie do ręki chłamu typu Heather Morris. 

Powieść pisana jest jak autobiografia, pisana pod koniec życia, a raczej parę dni przed spodziewaną egzekucją, czego dowiadujemy się już z pierwszego rozdziału. Głównym jej bohaterem jest Howard W. Campbell jr, amerykański pisarz, który kolejami życia znalazł się w III Rzeszy przed wybuchem wojny i już w niej pozostał, zmierzając się z realiami II wojny światowej. Prócz jego udziału w propagandzie III Rzeszy i ścisłej współpracy z Goebelsem, dowiadujemy się o drugiej stronie bohatera - nie jest 100% nazistą, działa dla amerykańskiego wywiadu (choć mało świadomie). Jest także wrażliwym pisarzem zakochanym w swojej żonie. Tych kilka stron składa się na ogólny wizerunek głównego bohatera - a raczej wyraźniego kontrastu między nimi. Bo jak delikatny artysta może pracować dla Hitlera? Jak kochający mąż może propagować zabijanie żydowskich kobiet i dzieci? Jako czytelnicy mamy najpierw okazję znienawidzić głównego bohatera, potępić go za jego uczynki, banalizowanie nazizmu i branie w nim biernego udziału, by potem znaleźć liczne dowody na to, że może wcale nie jest takim złym człowiekiem. Także zastanowić się nad samym sobą, jak my byśmy postąpili w danej sytuacji. Czy nasza ocena wtedy byłaby taka jasna? 

Właśnie wokół tych sprzeczności rozgrywa się powieść, zasakując, skłaniając do przemyśleć. Pojawia się w niej także szereg marginalnych postaci, które wyrażają własne opinie o wojnie, jej ofiarach i oprawcach (np. byli więźniowie obozowi mieszkający za ścianą, nazistowski przyjaciel, który okazuje się Żydem, sowiecki szpieg kochający szachy i sztukę), nie takie sztampowie, jak obecnie. Dużo w nich groteski, sarkazmu, to nie jest jednopłaszczyznowy obraz historii, nie wszystko staje się czarno-białe. Wiele gestów ma teatralny charakter, wpływa na czytelnika wizualnie, co już kompletnie sprawia, że lektura staje się prawdziwą przyjemnością.

Howard po wojnie trafia do Izraela (nie powiem, jak), do Haify (wspominam z rozrzewieniem, ponieważ tak mieszkałam), porównuje siebie do Adolfa Eichmanna i jego procesu (może stąd pomysł na książkę). Same zakończenie jest kompletnym zwrotem akcji w postaci listów - ale tego już nie będę zdradzać. Wspomnę jeszcze tylko, że powieść ta została zekranizowana w 1996 roku przez Keitha Gordona, więc stosunkowo szykob po publikacji. Jeszcze filmu nie oglądałam, ale na pewno zamierzam.

Podsumowując: TO jest właśnie powieść historyczna, od której współcześni pseudopisarze powinni się uczyć. Fikcyjna postać Howarda staje się pretekstem do zastanowienia się nad zapomnianymi wątkami II wojny światowej. Mimo że książka powstała w 1992 roku, jej reedycja jest naprawdę wspaniałym pomysłem - pomimo tylu lat jest to pozycja bardzo aktualna, pokazuje, jak mało poszliśmy do przodu od tego czasu, a nawet - cofnęliśmy się, nie wyrażając żadnych chęci na ponowne odczytanie tamtych czasów i jakie konotacje ma ze współczesnością. Naprawdę zachęcam do jej przeczytania. Mimo że sięga prawie 300 stron, czyta się ją szybko, krótkie rozdziały wprowadzając dynamizm, fabuła nie jest oparta wyłącznie na przemyśleniach bohatera siedzącego w więzieniu, ale także na licznych zwrotach akcji. Naprawdę dobra pozycja!

niedziela, 27 sierpnia 2023

Przystanek CXC: Wiedźmin Sapkowski

 

Autor: Andrzej Sapkowski
Tytuł serii: Wiedźmin Geralt z Rivii
Wydawnictwo: SuperNowa
Rok wydania: 1993
Ilość tomów: też cholera wie (9?)
Gatunek: fantasy, mitologia słowiańska
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nieeee, bałbym się powiedzieć "tak" 




Ogólnie wszyscy wiemy, że klasyków się nie ocenia... źle. Parę słów zadumy zawsze warto poświęcić, szczególnie że mówimy o kimś bardzo ważnym w obrębie naszej polskiej literatury.
Dlaczego piszę, że taki ważny? Chyba nie stworzę jakiegoś zadziwiającego argumentu, że dopiero ten autor obudził w Polakach chęć zapoznania się z mitologią słowiańską. To od niego zrobiło się wielkie bum i moda na tego typu rzeczy, pełno pozycji - nie tylko kolejna fantastyka typu przerabiana tutaj Kisiel czy Bestariusze, ale także naukowe i zbiorcze. Zresztą, jeszsze takie rzeczy się tu pojawią. 




Seria składa się z:
- Ostatnie życzenie 
- Miecz przeznaczenia
- Krew elfów
- Czas pogardy
- Chrzest ognia
- Wieża Jaskółki
- Pani Jeziora
- Sezon burz
- Szpony i kły
W tej chwili jestem po trzecim tomie ("Krew elfów") i powiem, że jest nieźle. Nazwisko fakrycznie zobowiązuje. Właśnie mam przestój, więc nie wiem, kiedy sięgnę po dalsze tomy, dlatego wolę się podzielić tym, co mam teraz.
Pierwsze dwa tomy to zbiory opowiadań, co było dla mnie średnio fajne, ale było to takie wdrożenie, więc spoko. Historia jakoś mi tak dziwnie przypominała "Grę o tron", z miejscowymi intrygami, ciągłymi seksami na boku itd. Ale to może tylko ja tak mam. Każdy rozdział zakończony jest morałem jak w baśni, o przemyślanej konstrukcji. Zdarzają się także przeróbki samych baśni np. "Pięknej i Bestii" (to w ogóle była masakra, wariacja na temat), "Alladyna" (w zasadzie tylko o dżinie), "Mała syrenka" (więc nie tylko Grimm, ale i Andersen) prócz tego wampiry, czarownice, utopce, bazyliczki, elfy to norma. Słowem - mimo że się wiele z tych opowieści zna (jako rodowity Polak oglądało się to i owo z tego uniwersum przecież), to móc w końcu je przeczytać to zupełnie inna sprawa.
Właśnie, jeden ze studentów powiedział mi kiedyś, że uczy się polskiego po to, by przeczytać Sapkowskiego w oryginale. To jest moc!
 Nie będę streszczać tutaj poszczególnych tomów, ponieważ jednak jest to historia w dwutomowych strzępkach, a od trzeciej części nie ma w sumie o czym mówić. Fabuła nie idzie chronologicznie, pojawiają się ciągłe retrospekcje, coś tam po drodze zawsze nagle wychodzi z przeszłości wiedźmina i to też sprawie, że opowieść wypada dynamicznie, ale czytelnik w tym się nie gubi, chłonie wszystko z ciekawością jak gąbka. Do tego język stylizowany na staropolski, pojawiają się określenia, które znam jedynie z prasłowiańskiego lub czeskiego (w sumie w niektórych momentach przydałyby się dobre przypisy z tłumaczeniem). Widać, że to kawał dobrej roboty odbębnionej przez autora, research jak się patrzy (inni powinni się od niego uczyć). Wątki osobiste głównej postaci początkowo nie są ważne dla toku wydarzeń, chodzi o pozbywanie się potworów (jak w grze), inni okazują się nie tacy znowu potworni, gorsi są ludzie (co też wystrzela ciekawie z przygód Wiedźmina, kolejny morał - to nie wygląd decyduje o naszym sercu). Później najwyraźniej koncepcja się zmienia i powstaje cała wielka historia z elementami "wszystkości".
Podsumowując: trzeba przeczytać. Z jednej strony jest to w końcu powieść z wątkami mitologii słowiańskiej, o której mało wiemy w swoim kraju, w przeciwieństwie do mitologii Greków i Rzymian, co wciąż mnie zadziwia (taka ignorancja w ogóle zaczynająca się od edukacji szkolnej). No i warto wiedzieć, skąd taki fenomen z tym Wiedźminem, poznać twórczość Sapkowskiego, o którym za granicą każdy mówi, każdy zna. Bardzo fajna przygoda, do której na pewno powrócę i polecam innym. Nigdy nie jest za późno na Wiedźmina, a poszczególne tomy czyta się łatwo i sprawnie, nie są to jakieś cegiełki.

sobota, 26 sierpnia 2023

Przystanek CLXXXIX: Starcie królestw Chima

 

Autor: Cinda Williams Chima
Tytuł serii: Starcie Królestw
Wydawnictwo: Galeria Książki
Rok wydania: 2016
Ilość tomów: cholera wie (4?)
Gatunek: fantasy
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? O dziwo, Kocyk powrócił do fantastyki <właśnie przeszukuje internety, by zdobyć angielskie wersje dalszego ciągu> 



Muszę od razu się przyznać, że przy tej serii wkurzyła mnie jedna rzecz - byłam przekonana, że to trylogia, dlatego z zapałem czytałam do trzeciego tomu spodziewając się, że dowiem się zakończenia.

A tu zonk. Niet. Do tego gdzieś przeczytałam, że bardzo powoli pisane i tłumaczone są następne tomy, więc powodzenia w poznaniu zakończenia xD Chociaż możliwe, że na czwartym tomie się wszystko skończy.

Naprawdę mnie to rozczarowało, ale powiem szczerze, że to też dowód na to, że to dobra seria - nie mogłam doczekać się zakończenia, była ciekawa dalszego ciągu. Niby to młodzieżówka, ale pomysły na rozkręcenie akcji są naprawdę ciekawe, a sama konstrukcja świata przedstawionego - niezła. Owszem, w wielu miejscach można przewidzieć meandry fabuły, ale nie jest to tak infantylne, jak potrafi być przy innych lekturach.

Niniejsza seria "Starcie Królestw" obecnie składa się z czterech tomów. Są to:

- Zaklinacz Ognia
- Zaklinacz Cieni
- Zaklinacz Burzy
- Zaklinacz Śmierci 

Ja w chwili czytelniczego szału poznałam trzy pierwsze tomy, wtedy czwarty był jeszcze w angielskiej wersji i wszyscy narzekali, że tak jest od bezmała trzech lat. Zdarzył się jednak cud i dzisiaj widziałam, że został przetłumaczony i jest już dostępny na polskim rynku.

Każdy z tomów opowiada historię innego bohatera, które oczywiście łączą się z pozostałymi. Dość szybko można zorientować się w świecie przedstawionym, który można poznać w serii "Siedem królestw" - jak bardzo, to nie wiem, ponieważ na razie czytałam tylko tę serię. Niestety, nie wyszukałam wcześniej informacji, że warto ją poznać przed lekturą "Starcia królestw", bywa, ale pewnie kiedyś nadrobię.

Może.

Kiedyś.

Fabuła, jak wspomniałam wcześniej, rozgrywa się wśród nastolatków, więc tym jest tłumaczona pewna ich infantylność, która starszym może przeszkadzać. Są również nieśmiertelne wątki romantyczne i to u każdego z bohaterów danego tomu (szczególnie bezsensowny jest ten z pierwszego tomu, bohaterowie nie mają czasu się nawet w sobie zakochać). Po prostu "love in the air", jakby bez tego książka nie mogłaby zostać wydana. Pojawia się także wątek LGBT, bo bez tego świat też byłby stracony (tom 3).

Bohaterką pierwszego tomu jest Jenna, która całe życie spędziła w kopalni, pracując tam z innymi dziećmi i dorosłymi, co władzy jest bez różnicy. Ma pewnien symbol na karku, później okazuje się, że także zdolności magiczne i to będzie tematem przewodnim - wszyscy bohaterowie tomów tak mają, a wyjaśnienie tej zagadki pewnie ma za zadanie wcisnąć nas w fotel w ostatnim tomie. Także: can't wait! Yay! A, i jest jeszcze jej wybranek Ash, uciekający z domu królewicz, który uczy się na uzdrowiciela, ale też na skrytobójce i... w ogóle zaskoczyło mnie trochę to, że ogólnie jest przedstawiany jako osoba doświadczona przez los, z drugiej strony wciąż niewinna, stale dziecko. Nie wiem, ale gdybym zamordowano mi część rodziny, ja uciekła z domu i na dodatek ktoś próbował mnie zabić, a ja ich, bo - przypominam - jestem asasynem, to teges, chyba moja moralność wskakuje na inny poziom. Już lepiej było to zobrazowane przy Beonie z tomu 3, tutaj nastąpiła amnezja. No i jest jeszcze szpieg, której imienia nie mogę sobie teraz przypomnieć, przyjaciółka Asha o mocnej głowie, gdy alkohol wchodzi w grę, dla której najważniejsze jest teoretycznie kasa. Niby sporo takich postaci w książkach, a jakoś ona mi się naprawdę spodobała. Jest do tego jeszcze król-zło, którego nawet żona chce zabić. Nie powiem, najmocniejszy tom, naprawdę dobry.  

Druga część opowiada o Lyss, siostrze Asha, takie dalsze perypetie rodzinne, ale z retrospekcją. Chyba najnudniejsza część, jakby autorka chciała teorię zdarzeń jakoś nadrobić. Oczywiście znowu wątek miłosny, taki trochę trójkącik z Breonem i Hanem (nie, czemu spoiler?). Muzyk Breon stał się dosyć ciekawą postacią i wyłącznie on ratuje ten tom, za to Han... szczerze mówiąc nawet nie pamiętam, który to, a zajmuje sporą część tej części. Serio, nawet nie wiem, co tu streszczać.

Trzeci tom opowiada historię Evana i Destina, znowu z retrospekcją na początku. Destin pojawił się w pierwszym tomie i prawdę mówiąc dopiero tutaj nabiera kolorów (ale kto by go przez drugi tom pamiętał). Dopiero w połowie książki przywracany jest właściwy czas akcji, Ash dopiero spotyka się ze swoją rodziną (sporo mu to zajęło) i pojawia się wreszcie cesarzowa Celestine o specyficznej osobowości. Nie wiem, podoba mi się. Ta część zdecydowanie ratuje kompletną nudę drugiej części, coś się dzieje. 

Czwarty tom... nie wiem, skoro śmierć, to może wszyscy giną.

Podsumowując: na pewno pomysł na świat przedstawiony mi się spodobał, to największy plus, bohaterowie też byli jacyś tacy inni od tych, co prezentują mi pozostali autorzy, była to dla mnie odmiana. Ale owszem, znowu sztampowe wątki miłosne powsadzane na siłę i trochę wnerwiający pomysł z retrospekcjami - powracanie do początku historii danego bohatera w kolejnym tomie serii. Do takich zabiegów potrzebne są jednak jakieś ramy, może osie czasu, jakiekolwiek oznaczenia, by się czytelnik nie pogubił. Ja czytałam po kolei jednym ciągiem te części, a i tak się gubiłam, co według mnie było dziwne. Inna sprawa, że często narzekam na zbytnie rozwlekanie akcji z przypominaniem co było, więc teraz nie mogę za to obniżyć oceny lektury... Nie wiem, ale jakoś ta seria mimo wszystko przypadła mi do gustu.

sobota, 19 sierpnia 2023

Przystanek CLXXXVIII: Kajś Rokita

 

Autor: Zbigniew Rokita
Tytuł: Kajś. Opowieści o Górnym Śląsku
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 317
Gatunek: reportaż
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Skłoniła do wielu przemyśleń o swoich sąsiadach <shit, chyba się trzeba stąd szybko wyprowadzić> 




Wiem, wiem, nie jestem regularna i w ogóle... Ale wracam. Zawsze wracam. Teraz miałam prawdziwy odwyk książkowy, sporo się u mnie działo, ale nie bójcie żaby, nadrabiam temat i przyprowadzam szeroki zakres lekturowy z tysiąca dziedzin. Do dzieła!

Dzisiaj na tapecie reportaż, pozycja od Zbigniewa Rokity. Historia tego, jak ja w ogóle dotarłam do tej książki również jest ciekawa - pożyczyła mi ją koleżanka z pracy, Ślązaczka z tzw. dziada-pradziada, mocno czująca swą tożsamość mniejszościową. Kilka rozmów z nią zaowocowało dodatkową lekturą, bo człowiek w końcu musi się codziennie dokształcać, poznawać coś nowego, inaczej zostaje takim ogołoconym strachem na wróble, wyzutym ze swego humanizmu.

To, że mieszkając w województwie śląskim wypadałoby znać jego historię nie jest nikomu obce. Niestety, mieszkanie na Pomorzu czy w Warszawie takiej niewiedzy nie tłumaczy, w końcu to część terenu Polski (i odwrotnie, warto poznać historię Kaszub, jak i innych terenów). Na szczęście ktoś coś w tym temacie już słyszał, gdzieś się tam obiło o uszy. Ja sama mieszkając w Zagłębiu i związana nieco ze Śląskiem (mam tam przyjaciół, tam też studiowałam, pracuję i chodziłam tam na zabawy czy zwykły chill out) nauczyłam się niektórych rzeczy o różnicach między niektórymi miastami (np. że Sosnowiec już w nazwie woła o pomoc i dlaczego z wyższych wieżowców w Katowicach, których widok z sięga Zagłębia mieszkania są tańsze), a i z historii coś tam wyszukałam, będąc związana z Czechami i wreszcie - lubiąca wypady na Dolny Śląsk. Do czego zmierzam? Mimo że nigdy nie uważałam siebie za ignorantkę w temacie śląskości, to jednak wcześniej nie wiedziałam, że wiem o niej nie tak wiele, jak podejrzewałam wcześniej.

Książka Rokity otwiera oczy na wiele spraw, tłumaczy różne zjawiska, z których trudno zdać sobie sprawę samemu. Przede wszystkim nie jestem Ślązaczką, nie czuję się związana ani z Zagłębiem, ani ze Śląskiem, mimo że urodziłam się Sosnowiczanką, ale zawsze czułam odrębność moich sąsiadów do własnej tożsamości mocno w nich zakorzenionej, traktującej wręcz zwierzęcą własną odrębność. Wydawało mi się, że ta agresja o najazdach Zagłębiaków i innych na Śląsk jest współcześnie ok, z jednej strony ciągle obecna, ale z drugiej - przecież wszyscy mamy obywatelstwo polskie, więc o co się tak kłócić - nieco nieaktualna. Po lekturze wydaje mi się, że wynika to bardziej z ich potrzeby rysowania granicy, ciągłego upominania się o ten Śląsk, którego nikt nie chce zaakceptować, wpisać prawnie na papier, że tak, owszem, istnieje.

Wjeżdżając na Dolny Śląsk witają nas dwujęzyczne tablice - polskie i niemieckie, które uświadamiają nam, że mniejszości niemieckie są obecne na tych terenach i władze danych miast o nich pamiętają, respektują je. Wjeżdżając do Chorzowa czy Rudy Śląskiej nie widzę tabliczek z nazwami śląskimi, no chyba że na samochodach (np. "dej pozót, bajtel w aucie") czy koszulkach ze śląskimi hasłami. Od lat można przejechać się po Katowicach tramwajem, w których komunikaty są przekazywane po śląsku, ale każdy ma wrażenie, że jest to raczej miejscowa ciekawostka, atrakcja turystyczna, a nie potrzeba, która wyniknęła ze społecznych dążeń. 

W sumie teraz to nawet nie dziwię się, że Ślązacy są tak zmęczeni tą wojną o uznanie ich autonomii (już może nawet nie jako odrębne państwo, ale chociaż o mniejszość narodową, cokolwiek odrębnego), o którą walczą od lat i wciąż się jej im odmawia. Pamiętam, gdy prof. Jolanta Tambor opowiadała mi, że Ślązacy nie mają zestandaryzowanego języka i kultury śląskiej, tak jak mają to Kaszubi i inni, dlatego muszą jeszcze poczekać. Ale to i tak dziwne, że ludzie ogłaszają w rankingach, stronach internetowych i spisach swoją odrębność, a państwo wciąż ma to gdzieś, uznając ich odrębność za zagrożenie, mimo że inne mniejszości już tym niebezpieczeństwem jakoś nie są. Mimo że książka ta dywaguje nad tematem śląskości z historycznego punktu widzenia, szerokim opisem poprzez początki od zera, wojny, czasów powojennych, współczesności, to jednak na ten temat nie potrafiła mi odpowiedzieć.

Nic nigdy nie słyszałam o ołowicy. Owszem, wiem, że ludzie mieszkali i mieszkają zbyt blisko kopalń i hut, że powietrze na Śląsku jest zanieczyszczone i dlatego ich mieszkańcy zapadają na różne choroby, z którymi nie ma problemu w innych rejonach Polski, ale nie sądziłam, że władze polskie często zamiatały podobne tematy - o tak poważnej i wielkiej wadze - pod dywan, skazując tysiące ludzi na niełatwą śmierć. Pamiętam, gdy Australijczyk pytał mnie zdziwiony, dlaczego na tak sporym kontynencie układamy wioski robotnicze (w ogóle domy, bloki) pod samymi hutami, a nie w bezpiecznej odległości od nich. Cóż, najwyraźniej u nas nigdy nie sądzono pracownika zbyt dobrze.

Nie wiedziałam, że Bytom wygląda jak ser szwajcarski, że eksploatowano z niego węgiel zbyt intensywnie, na chwałę nowej Rzeczpospolitej i jej wymagań i teraz w wielu miejscach się zapada. Owszem, wiem, gdzie w Chorzowie jest ulica, na której tąpnięcie zrobiło wyrwę w asfalcie i blok, gdzie puszczona piłeczka turla się ochoczo do przeciwległej ściany, ale nigdy nie sądziłam, że spowodowane jest to tak ogromną ignorancją władz państwowych do bezpieczeństwa społeczeństwa i stanu jego terenu. Jeszcze przed lekturą miałam zamiar zamieszkać w jednym z mieszkań na Śląsku, obecnie myślę o tym w bardzo negatywny sposób, mimo że wiele kopalń przecież zamknięto.

I te wojny wielu polityków, Kazimierza Kutza, Zbigniewa Kadłubka i innych nad pozwoleniem - pozwoleniem! - Ślązakom na własną odrębną tożsamość. Niesamowite, jak Śląsk jest deprecjonowany, usuwany z opinii publicznej, mimo że jego przemysł od lat stanowił najważniejszy punkt Polski, Niemiec, Czech i innych państw, w których rękach akurat się znalazły. Dawny ogromny teren został podzielony, nawet gwara na tych terenach wygląda kompletnie inaczej. Czeski Ślązak ma obecnie mało wspólnego z tym z Polski, niemiecki również nie będzie się czuł swobodnie. Chociaż? Gdyby wspólnie założyli koalicję, może by w końcu coś z tego było. Na każdym kroku pokazują się marzenia Ślązaków o własnym miejscu - jeśli ktoś będzie miał okazję, warto pójść do teatru Zagłębia w Sosnowcu na sztukę "Nikaj", rozprawiających o różnicach Ślązaków i Zagłębiaków (część aktorów mówi po śląsku, jest z Teatru Wyspiańskiego w Katowicach), ale łącząc ten temat z fantastyką - gdyby Śląsk rzeczywiście został oderwany, wojny śląsko-zagłębiowskie, poszukiwanie Mesjasza i wreszcie założenie śląskiej kolonii w kosmosie. Abstrakcja? Może, ale trafna.

Nie podobało mi się porównanie prób dążeń Ślązaków do stworzenia własnego państwa do Żydów - użycia przy tym zwrotów jak "koszerna rolada", odrębnych od Polski świat. Insynuowane podobieństwa wydały mi się żenujące - więcej ich dzieli niż łączy, z punktów wspólnych zaznaczyłabym wyłącznie to, że i Żydzi byli swego czasu uznani za mniejszość narodową. Dalsze jednak wyszukiwanie podobieństw prowadzi do kompletnej abstrakcji - Żydzi po pierwsze zostali wygnani z terenów, na których się urodzili, uciekli w większości na inne kontynenty, ich święta są nietypowe, wreszcie - tworzyli gminy, aby się alienować od reszty społeczeństwa i chronić swoją kulturę przed asymilacją (do której i tak dochodziło, ale to temat na inną okazję), ich język od wieków jest znormalizowany (jidysz, ale i hebrajski, jako język powszechny, powstały z martwych), tradycja jest traktowana ogromnie poważnie i niezmiennie od tysięcy lat. Stawianie przy nich Ślązaka jest jak przyrównywanie sosny do palmy - oba to drzewa, ale naprawdę chcemy w to brnąc dalej?

Wiele dywagacji wokół książki, a mniej na jej temat, ale to tylko świadczy o tym, jak dobra jest to lektura. W wielu miejscach trafia w punkt, w niektórych niestety się powtarza, w innych traktuje temat śląskości z wręcz infantylnym spojrzeniem, co często nie kojarzyło mi się zbyt dobrze. Autor bardzo chciał podpiąć temat "pod siebie", zaznacza, że sam szuka swojej tożsamości, że sam jest Ślązakiem, który jeszcze się dookreśla i nie jest jedyny - także przyjezdni mieszkający na Śląsku, a nie mający śląskich korzeni czują się Ślązakami i chcą być tak traktowani, walczą o nią. W paru jednak miejscach czułam, że nie traktuję przez to autora poważnie. Niekiedy jego fantazja wykracza zbyt daleko, język staje się prostacki (nagromadzony "wkurwami" i innymi), co z jednej strony ma podkreślić emocjonalność, jaka wynika z tego problemu, ale z drugiej - dla mnie jest nie na miejscu. Jeśli zamierzamy być poważni i tak chcemy być traktowani, to zacznijmy od siebie.

Inna sprawa, że autor wyraźnie stara się dotknąć wszystkich tematów - w ogóle je znaleźć, wypytuje różnych ludzi, stara się odwiedzić wszystkie miejsca, które mogą mu pomóc w dookreślaniu własnej tożsamości. Dopiero na końcu książki wspomina o tym, że czasy powojenne dotknęły również jego rodzinę (jego prababcię zgwałcili Sowieci, zaszła w ciążę), przyznaje się także do tematów uważanych za tabu (m.in. wspomniane masowe gwałty popełniane przez "wyzwolicieli", ale i posiadanie dziadka w Wermachcie, śląskość jako "zakamuflowana opcja niemiecka") i próbuje się z nimi rozprawić oraz wytłumaczyć swojej publiczności. Mimo wszystko książkę czytało mi się dobrze, chłonęłam ją z ciekawością.