wtorek, 13 kwietnia 2021

Przystanek CXXIII: Nie dla mięczaków Szwaja

 

Autor: Magdalena Szwaja
Tytuł: Nie dla mięczaków
Wydawnictwo: Empik Sp. z o.o.
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 96
Gatunek: Obyczajowa, literatura piękna
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kurczę, a miało być tak pięknie! <Kocyk zawiedziony>

Zdjęcie: granice.pl

Do przeczytania tej małej książeczki skłoniły mnie długie kolejki u lekarza, spóźnialskie autobusy i właśnie niewielkie gabaryty, mieszczące się w każdej damskiej torebce, bo przecież nie diabelnie brzydka okładka. Aż dziw mnie bierze, ponieważ akurat ze Szwają nie miałam jeszcze przyjemności... a tu proszę!
We wrześniu byłam w Szczecinie i dzięki tej książce przypomniałam sobie te kochane frywolne chwile (mimo że byłam w pracy). Fontannę, do której prawie wpadł chłopczyk. Port. Muzeum historii miasta i dziwny posąg, o którym nic nie widziałam wtedy. Nie dotarłam niestety do wspomnianej naleśnikarni (bardzo żałuję), ale rzeczywiście wszystkie (lub prawie wszystkie) przystanki w książce znajdują odwzorowanie w realu, w większym lub mniejszym stopniu, ale jednak. To dlatego moja przygoda z tą lekturą była cudowna, wesoła i przyjemna, okolona paroma wspomnieniami. Nic, tylko czytać i się śmiać.
Na początku zaznaczę, że ogromnie cieszyłam się z tej lektury. Lekki styl, zabawne przemyślenia, ogromnie zajmujące stwierdzenia, które warto cytować w towarzystwie (chwyt wypróbowany, hehe), metafory, aluzje, ironia, sarkazm... istna zabawa słowem, która po grubo nieprzyjemnym "Oceanie" po prostu mnie pochłonęła (tak bardzo, że raz nawet chłop mi się wepchnął przede mnie w kolejce; prostak!).
Książka zaliczona została przez wiele domen jako "literatura piękna", być może ze względu na niebanalny język (genialny! dopracowany! całościowo po polsku!), ale dla mnie to jendak zwykła obyczajówka. Fabuła zasadza się na historii Piotra, który właśnie uwalnia się z wyczerpującego wszystkie siły witalne związku (rozwód) i postanawia cieszyć się odzyskaną wolnością na całego. Niestety, coś idzie nie tak i okazuje się, że on chyba nie chce być na świecie sam, ponadto poznaje kobietę, która z ułożenia jest bardzo do niego podobna oraz kłopotliwy "owoc" dawnego romansu. Poznana Maja również nie grzeszy brakiem problemów. Ich historia zaczyna się następnie plątać niczym te z "Trudnych spraw", dram pojawia się szokująco sporo jak na taki rozmiar lektury, ale mnie to spasowało. Powtórzę: język odparł wszytkie niedoskonałości, nawet na literówki nie zwróciłam uwagi (no dobra, było ich pięć). Dopowiem również, że mimo że uznaję tę lekturę za raczej kobiecą, to byłam pod wrażeniem przejęcia się układem narratora, który wbrew płci autorki całkiem dobrze sobie radził z męskim światem. Nie było tutaj tego nastoletniego bełkotu, którego często autorki wklejają z rozpędu w usta bohatera, jakby nie było żadnych różnic pomiędzy myśleniem męskim a kobiecym.  Jak dobrze wyszło - tutaj jednak należy spytać jakiegoś pana, w moim subtelnym odczuciu było naprawdę nieźle.
Tak więc: skoro wszystko takie super, to co robi ta niższa ocena u góry i rozczarowanie Kocyka? No cóż... Zakończenie. Wszystko jest czarujące, historia wolnego Piotra gmatwana coraz bardziej i bardziej, a tu nagle... klops. Praktyczny plaskacz prosto w twarz. Od obyczajówki nie wymagam, aby wszystkie tak frywolnie nagromadzone problemy zostały rozwiązane, nawet końcowa puenta nie musi być jakaś wyrafinowana, ale... no nie robi się w ten sposób. Będzie spoiler: w ostatniej scenie para po poważnej rozmowie idzie po prostu do łożka niczym napaleni nastolatkowie pod uchem naszprycowanej lekami chorej babci. Żeby to jeszcze było ujęte jakimś w miarę dobrym komentarzem... nie, po co. Powieść nagle zostaje ucięta, okraszona strasznie głupim dialogiem, który w ogóle nie pasował mi do tej sytuacji. Czytałam również na innych blogach, że dla niektórych wszystkie prezentowane w tej książce dialogi są irytujące i bezsensowne - tak więc może coś w tym jest. Dla osoby takiej jak ja, która - no właśnie - przeżyła koszmarną lekturę oraz takiej, która ze Szwają zetknęła się po raz pierwszy, to była zupełnie miła przygoda, dlatego wrażenia mam inne, bardzo pozytywne, ale nie wiem, jak ta opinia ma się w porównaniu do pozostałych pozycji tej autorki. Tutaj nie mogę niestety pochwalić się wiedzą, mogę za to porządnie ponarzekać na finał.
Podsumowując: wszystko fajnie, tylko... zakończenie takie kompletnie z dupy, całkowicie popsuło moją radość z lektury. Na przykładzie tej pozycji mogę rzeczywiście stwierdzić, że koniec sporo daje całości, tutaj: no ewidentnie zabrakło pomysłu, dlatego żal mnie konkretny ściska, ponieważ tak się ucieszyłam, nastawiłam... przygotowałam na finał... a teraz mam takie odczucia, jak ta pogoda za oknem - nijaka, szara, deszczowa i smutna.
Dlatego też jestem rozczarowana jak ten Kocyk. Oboje nijacy, szarzy, deszczowi i naprawdę smutni.

sobota, 3 kwietnia 2021

Przystanek świąteczny



Kochane Robaczki!


Będę szczera - czy kiedyś nie byłam? - z powodu pandemii jest mi się ciężko utrzymać i z tej racji coraz mniej pojawiam się tutaj, co pewnie dało się zauważyć... Zdarzy mi się jeszcze coś napisać od czasu do czasu, ale prawdą niestety jest, że nie będzie to tak częste jak kiedyś i dalekie od obiecanego dawniej "codziennie". Chwytam się już czegokolwiek, walczę z czasem i rachunkami, ale naprawdę jest trudno, dlatego proszę nie mieć mi tego za złe.


W kalendarzu zobaczyłam za to coś fascynującego - zieloną flagę dobrej nadziei w formie Świąt Wielkanocnych. Z tej racji życzę wszystkim ogromu dobra pukającego do waszych drzwi, ciepłej rodzinnej atmosfery bez poruszania tematów politycznych, spokoju i aby tej wody w poniedziałek nie było ani za mało, ani za dużo, ale za to w odwecie więcej na przeciwkniku i abyśmy wszyscy jakoś dotrwali do końca w zdrowiu

WESOŁYCH ŚWIĄT!


PS Zdjęcie "zaiwanione" od ocdn.eu

środa, 24 marca 2021

Przystanek CXXII: Ocean uczuć Sternahl

 

Autor: Mariola Sternahl
Tytuł: Ocean uczuć (tom 1)
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 281
Gatunek: Obyczajowa, psychologiczna
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Noooo... <Kocyk siedzi, gryzmoląc ołóweczkiem; to go uspokaja>



Książki mają to do siebie, że ich ocena zależna jest od gustu oceniającego, jego preferencji, doświadczenia, nawet podejścia do podejmowanego tematu czy aktualnego nastroju. Czytając powyższą książkę przeżywałam podobne zmartwienie. Brakowało mi w niej przede wszystkim miłości do tego, co kocham i darzę ogromnym szacunkiem (nie powiem, głównie dlatego, że to dzięki niemu mam na chleb) – czyli języka polskiego.

Przyznaję się bez mentalnego bicia i hejtu, że miałam ogromny problem z tą książką. Z jednej strony jestem pod wielkim wrażeniem liczby błędów i wysokiej automatyzacji samego języka, na której to podstawie Anna Wierzbicka* niewątpliwie mogłaby rozszerzyć swoją teorię (jestem w stanie wykonać sieć słów, z których autorka tka swój tekst: mama, życie, serce, miłość, szczęście, być, chwila, problem - a zdanie powtarzane do upadłego: spokojne i szczęśliwe życie), z drugiej – boli mnie, ponieważ opowieść miała swój potencjał. Fabuła zasadza się bardzo szczegółowo na życiu Anny, jej psychice, na której autorka prywatnie naprawdę się zna (kończyła studia w obrębie tego tematu). Być może historia ma również zacięcie biograficzne. Wszystko to sprawia, że powieść ta powinna wręcz tryskać pozytywną energią, rozlewającą się tęczą po wszystkich forach recenzenckich, ale coś poszło nie tak.

Żyjemy szybko, umieramy szybko. Ludzie coraz rzadziej pochylają się nad drugim człowiekiem. Po prostu nie potrafią zobaczyć drugiego człowieka obok siebie. Z tego tak prostego faktu wynikają wszystkie wojny na świecie, niesnaski, konflikty i waśnie. -> s. 52 

Do ogromnej masy wyliczeń i umoralnień trzeba się... przyzwyczaić. Często pojawiają się "nadprogramowe tłumaczenia użytych słów" - tak jak tutaj - gdybyście nie zrozumieli, czym są konfilkty, to mamy: niesnaski, waśnie. Dla pewności dodaję sjp: waśń «kłótnia, spór» czy wikitionary: kłótnia «zwada, awantura, niesnaski», bo nie chce mi się sięgać po grube tomiska Szymkowiaka, które mam na stanie (ale jak ktoś wyrazi chęć, to to uczynię). Razi mnie również ta kompletna awersja do zaimków, a uwielbienie powtórzeń. Ja nie żartuję, na jednej stronie potrafi ich być 20! Nie ujęła mnie także słaba logika kolei życia ludzkiego prezentowanego fragmentarycznie tutaj i na stronach powieści - wojna to dla mnie przede wszystkim skutki uboczne dążenia do władzy i kasy. W powyższym myśleniu brakuje mi również jakichkolwiek argumentów za. Niestety, całość książki składa się głównie na trybie rozkazującym, a nie na pokazywaniu skutków, powodów czy dowodów. Tak jest i się z tym pogódz, mój niewol... znaczy ten, czytelniku.

„Ocean uczuć” to pierwszy tom otwierający cykl pod tym samym tytułem, a zarazem debiut literacki. Książka opowiada historię Anny i jej zmaganiach z traumami z dzieciństwa, które musi rozwiązywać w życiu dorosłym. Opowieść zaczyna się od końca, potem narrator (który często przemyca pierwszoosobowy punkt widzenia bohaterki) przeprowadza nas retrospektywnie poprzez różne stadia życiowe Anny. Poznajemy zderzenia ze światem rodziny (relacje z dziadkami, matką i ojcami) oraz całkiem obcych lub przypadkowych osób, a także miłostek (tych trwałych i mniej), z szerokim zaznaczeniem, jak to wszystko miało wpływ na główną postać. Lekka poprawka: tak miało być.

Anna jako dziecko bywała przerzucana z miejsca na miejsce (także za granicę), starała się dostosowywać do aktualnych warunków i odnaleźć szczęście oraz swoje miejsce w życiu (co podkreślane jest na okrągło co rozdział, aby czytelnik o tym celu broń Boże czasem nie zapomniał). Poza tym w klamrze początku i zakończenia całości pojawia się motyw choroby, jak całe życie miało wpływ na psychikę i zdrowie bohaterki, przepracowywanie swojej traumy (także czasami powtarzanie traumy matki), której ciężar czuje, przechodzącej przez pokolenia i być może przekazującej ją także swoim dzieciom (bez rozwinięcia problematyki traumy rzecz jasna, bo po co). Znajdziemy także dość szeroki fragment na temat religii i wiary, ponieważ Anna jest głęboko wierzącą postacią, a na który ja nie chciałabym się wypowiadać (część problemów wyleczona zostaje magicznie poprzez wiarę, co gryzie się z początkowym tonem psychologicznym). Uprzedzam również, że Mateńka czy Mateczka to nazwa figury, a nie nagły powrót myśli do postaci matki (ja się na tym zagięłam). Ogólnie więc książka prezentuję się, powiedziałabym, dość dobrze. Autorka miała pewien wyraźny zamysł co do całości, przewijają się momenty retrospektywne, które są dzisiaj bardzo modne i pożądane w lekturach, jednak... obecny jest nader ciężki chaotyzm. 

Całość prezentuje się jako zwyczajna obyczajówka z psychologicznym zacięciem, nic zdrożnego ani złego na pierwszy rzut oka. Jeśli chodzi o samą treść – niestety, ale historia rozwleczona jest do niemożliwych 270 stron, które czytelnik odczuje na każdym kręgu swojego kręgosłupa, głównie przez powtórzenia – ciągłe w postaci wyrazów lub informacji na danej stronie, ale także treściowe (opisy tłamszenia Anny i jej matki powtarzają się nader często, w niezmienionej formie, nie wnosząc przy tym nowych informacji), uniwersalne cele (szczęście, miłość etc.) oraz filozoficzne przekazy mające prawdopodobnie na celu umoralnienie czytelnika. Narrator często zwraca się ku nam, poucza, typuje ścieżki, jakimi w życiu powinniśmy się kierować, przez co miałam wrażenie, że czytam pozycję z kanonu literatury epoki Oświecenia (no, gdyby nie użyty języj). A tak w ogóle jeśli chodzi o liczbę wspomnianych typów powtórzeń, to w oparciu o tę pozycję można spokojnie napisać artykuł. Nie rozumiem, jakim cudem tyle mogło przejść przez jakąkolwiek korektę (a winowajcy zostali zaznaczeni). Pobieżna jest akurat widoczna, ale najwyraźniej ci spanikowali pod taką "oceaniczną" falą (prawdziwe tsunami) potrzebnych poprawek, że szybko zrezygnowali (stąd w porównaniu tylko początek jest bardziej dopracowany od reszty). To właśnie przez to widzimy serię takich samych wyrazów wiszących nad sobą w sąsiadujących wersach tekstu niczym kikuty, ale autorowi (oraz sporej rzeszy recenzentów) takie kwiatki w ogóle nie przeszkadzają. No cóż, mnie bardzo i się tego nie wstydzę. Mówi się, że i Homer się czasem zdrzemnie – ale tutaj to walnął sen na miarę Śpiącej Królewny.

[...] Anioła miłości, który w innym momencie jeszcze kilka razy udowodni, że prawdziwa i gorąca miłość istnieje, a ona, Anna, jest jej warta. Bo każdy człowiek wart jest miłości i każdy człowiek szuka miłości, tej prawdziwej i jedynej. -> s. 29

I tak non stop, ten sam potok przez bezmała 300 stron... A mówiłam o szyku zdania? Acha. To on też jest "chaotyczny". W ogóle nie rozumiem, jak pisarz kryminałów mógł polecić tę książkę... i jak przez to przeszedł. Czy w ogóle to zrobił? Wiedział, co poleca?

Trzy razy [!] trafia się "trudniejsze" słowo na tym dziwnym prostym padole np. o degrengoladzie (s. 100), której wciąż nie mogę zapomnieć. Mój ulubiony fragment stanowi to:

Starała się zachowywać swobodnie, spokojnie i bardzo zachowawczo. -> s. 183

Oraz dość ciekawy:

Żyła i działała po omacku, w pełni nieświadoma tego, co się wkoło niej działo i dlaczego. -> s. 61

Gdzieś jeszcze było "zareagowała nieadekwatną reakcją", ale nie chce mi się już tego szukać. Zresztą, możemy tak w nieskończoność (serio), materiału mam na trzy lata. Rozumiecie mój punkt widzenia? Pełno słów pojawia się przypadkowo, jakby i autorka: działała po omacku, w pełni nieświadoma.

Ale niech będzie, że przecież liczy się treść, ten wielki przekaz wyłaniający się z pożółkłych stron książki (to i tak przedzieranie się niczym do środka największej dżungli; liście bambusa aż łoją po twarzy). Jak z nim poszło? Tak sobie. Owszem, pojawia się cała masa trudnych tematów, ale są one okolone jakby definicją słownikową, po czym porzucane gdzieś hen, daleko. Tak się dzieje np. z traumą czy atakiem paniki. Mnie rozbolał najbardziej alkoholizm jednej z postaci, który został uznany za zwykłą formę nieradzenia sobie z rzeczywistością, a na koniec (nagle zmiana; ale takie nikonsekwencje to tu norma) tłumaczony traumą, ale najbardziej zaskoczył mnie sposób ujęcia – żaden z domowników prócz rozumienia powodu jego nadmiernego sięgania po butelkę nie skarży się na nieprzyjemności życia z taką osobą. Anna zaznacza, że nie może zapraszać do siebie koleżanek nie z powodu trzeźwiejącego ciągle opiekuna, a odgórnego zakazu jednego z domowników. Dopiero pod koniec książki jest mowa o jako takim przykrym widoku bliskiego w „tym stanie” i pozyskanych chorobach z powodu wieloletniego zaglądania do kieliszka. Brakuje mi jednak głębszego spojrzenia na problem alkoholu w rodzinie i wpływu na resztą jej członków, nie takie uogólnianie, jakie nam zaprezentowano - to przecież naprawdę poważny temat, a tutaj potraktowany został jak opis... wyjścia na kawę. Trywialnie. W końcu do tego zagadnienia narrator powraca w zasadzie bez przerwy, było na tyle miejsca w książce, aby zamiast np. ciągłych umoralniających wywodów, że mamy być szczęśliwi i się kochać (żeby miały jeszcze jakieś podłoże inne niż zapełnienie stron), dopisać coś treściwszego. I dobrze by było, by jednak przynajmniej niektóre problemy rodzinne zostały rozwiązane nie poprzez silną wiarę, a jednak psychologię.

Książka porzuca wszelkie głębsze metafory, aluzje czy ironię. Język jest tak prosto skonstruowany jak budowa cepa (tak mawiała moja matematyczka; nie będę sobie przypisywać obcych sformułowań, ale kurczę, kreatywna była). Wszystko jest niewymagające, jasne (nie licząc ciągłych zakręcania treści na wzór uroborosa i błędów) – i nie powiem, niektórym czytelnikom właśnie to się spodoba, dlatego też o tym wspominam. Jeśli doświadczamy wizyty w wiedeńskiej kawiarni, to kawa jest tam podawana jak w każdym polskim gospodarstwie i restauracji na świecie (ktoś pamięta "Włoszki"? Ach!) – nie ma różnicy. Nie ma tej głębi przekazu lub przynajmniej jego próby przekładu, wszystko jest powierzchowne i potraktowane po macoszemu. Tak, kawa również, mimo że została wzmocniona dodaniem na końcu książki przepisem na buchty. A propos dodatków – na końcu mamy również słowniczek ciekawych neologizmów dziecięcej mowy, syna Anny. Niestety, w kontekście książki jest to zbędne, a szkoda, ponieważ fajnie byłoby to rozwinąć w fabule. Kolejny, niewykorzystany pomysł, porzucony gdzieś na starcie, ale jak mówiłam już - niekonsekwencja to cecha rozpoznawcza tej pozycji. Sporo tutaj rzeczy pozbawionych jest logiki:

[...] a bezwład, który ogarnął jej ciało i duszę w karetce i wcześniej spętał na dobre jej ciało. -> s. 49 [spoko, ja też nie wiem, o co chodzi, a czytałam całość.]

Książka w mojej opinii potrzebuje sporego opracowania korektorskiego i merytorycznego, opracowania i dopracowania planu powieści. Harówki z autorką, nad jej stylem i zasobem językowym lub zmiany grupy docelowej czytelników (np. na obcokrajowców uczących się polskiego), bo w takiej formie jak teraz to naprawdę nie może zostać, aż strach mnie trzebie na myśl o drugim tomie. I żebym była dobrze zrozumiana: nie uważam, że każda książka ma być idealna czy dokładnie pod mój gust, ale od wydanej literatury wymagam podstaw. Ba, do niewydanej nie miałabym zastrzeżeń. Kupuję w swoim mniemaniu literaturę, a nie zmarnowany papier, na których zapisane słowa muszę jeszcze sama układać i poprawiać, by w ogóle zrozumieć przekaz. Kto w tych wydawnictwach pracuje? Toteż wymagam przede wszystkim prawdziwego wydania – książka nie składa się wyłącznie z okładki i wydrukowanych stron, tworzy ją dopiero rzesza czytelników, która jest skłonna przeczytać zawarty w niej tekst. To dlatego się tak czepiam tych błędów, ale nie powtórzeń, szyków zdań i mylnie użytych słów w danym kontekście, tylko ich ilości, przyciemniającej (dla mnie bardzo skutecznie) może ciekawą treść. Może.

PS Kocyk ma depresję, więc się nie wypowiada. Stracił parę lat studiów na naukę niepotrzebnej i taniej wiedzy, więc się mu nie dziwię.

 

*Anna Wierzbicka – językoznawczyni, która chciała stworzyć bazę języka składającego się z najprostszych wyrazów (za pomocą których tłumaczyłoby się te trudniejsze).

czwartek, 4 lutego 2021

Przystanek CXXI: Dlaczego król elfów Black


Autor: Holly Black
Tytuł: Dlaczego król elfów nie znosił baśni (tom 3,5)
Wydawnictwo: Jaguar
Tłumacz: Stanisław Kroszczyński
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 192
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie <cholera, Kocyk, to po co ty w ogóle tu siedzisz?!>



Pandemia trwa, nie jest dla mnie łaskawa... To jednak nie powód, by kompletnie porzucić czytanie, ale niestety... idzie ono coraz wolniej. Fakt faktem, z czytania niestety się nie utrzymam.
Holly Black tutaj już była. Jej talent jest jednoznaczny, jej książki warte przeczytania, a ja wciąż rozpływam się, czytając jej prace. Ostatnio dźwignęła się ponownie i zaczęła ponownie wydawać - teraz rynek przeżywa dosłownie nawał jej prac, bo jak już zaczęła, to chyba nie skończy. I dobrze. Jak dla mnie, to ta pani może napisać więcej niż King.
Na celownik wzięłam najpierw wizualnie niezłą książkę, tzn. z obrazkami (łiiii :D ), dodatek do serii "Okrutny książe". Rysunki są naprawdę niezłe, więc warto podkreślić wyobraźnię oraz niewątpliwy dryg w nadgarstku pani Roviny Cai (naprawdę, jest na co popatrzeć). Powiem to jednak od razu - książka niestety nie sięga nawet 200 stron, historie są bardzo dobre (to w końcu pani Black i jej talent), ale są krótkie, nawet bardzo, nagminnie poprzetykane ilistracjami wielkich formatów, więc zgadzam się z portalem lubimyczytac.pl - to lektura na najwyżej 3 godziny rozrywki. Miło, krótko... dla fanów.
Właśnie. Dopiero zaczynając lekturę uświadomiłam sobie, jaki błąd popełniłam - nie przeczytałam serii "Okrutnego księcia" (ale kiedyś to zrobię! Kiedyś...), dlatego częściej nie wiedziałam, o jakie postaci w ogóle chodzi, że książe ma ogon i i dlaczego tam jest tyle postaci z irlandzkiej mitologii oraz że puki do osoby. Może dlatego nie doceniłam tej historii należycie, dla mnie najciekawsze były... nooo, obrazki.
Ale dobrze, doceniam jednak Black. Bardzo podobał mi się pomysł z retelingiem - baśń opowiadana trzykrotnie, zawsze inaczej, z innym morałem z niej płynącym. Niby prosty sposób na pociągnięcie opowieści przez kilka dobrych kartek, z drugiej strony - to genialne. Baśń przecież się zmienia, czerpie z motywów, z kultury, w której przebywa, wreszcie zmieniana jest przez samych opowiadających, często na ich oczekiwania co do morału, słuchacz inaczej ją odbiera jako dziecko, inaczej gdy jest dorosły. Bardzo spodobał mi się ten zabieg.
Podsumowując: zależy od oczekiwań. Jeśli ktoś chce sobie tylko popatrzeć, to zachęcam. Jeśli ktoś jest generalnie fanem Holly Black lub/ i serii "Okrutny książę" (lub posiada takiego osobnika w rodzinie i nie wie, co mu sprezentować), to na pewno będzie chciał ją mieć. Reszta? To nie dla was. Mimo wszystko uważam, że to książka wydana na siłę, dla reklamy i dodatkowego zarobku na serii, pomimo całkiem ładanego wydania wizualnego. Z tego powodu nie mogłam dać oceny niższej niż to moje 8, wbrew woli Kocyka.