wtorek, 25 czerwca 2019

Przerwa techniczna


Będzie przerwa do połowy lipca, na wakacje pod palmą (uschniętą warszawską palmą, w końcu to Nowy Świat).


Z tego względu zblazowany ostatnio Kocyk oraz ja życzymy wszystkim Wesołych... Wakacji!


Do zobaczenia!



Przystanek XLI: Ali w Krainie Czarów Vázquez-Figueroa


Autor: Alberto Vázquez-Figueroa
Tytuł: Ali w Krainie Czarów
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok wydania: 2005
Ilość stron: 192
Gatunek: Literatura piękna
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? A czymże może być wnerwianie? <Kocyk robi wielkie oczy>

Znana jest moja ewidentna miłość do "Alicji w Krainie Czarów" oraz obojętnie jakiś przeróbek na tym polu, poczynając od filmów, mang, książek, a kończąc na samoprzylepnych karteczkach (kocham!). Wiadomo więc, jakim cudem sięgnęłam po tą pozycję (tak, wystarczyło przeczytać tytuł). Podobnie jak książka islandzkiego autora, i Ali musiał odczekać swoje na półce, by w kryzysie portfela zaczęłam sięgać po lektury dawno kupione.

To ciekawa pozycja, dlatego ją tutaj poruszam. Fabuła niczym nie zaskoczy, język również nie jest tu jakimś niezwykłym narzędziem (niknie na tle historii). Opowieść dotyczy Alego Bahara, Beduina prosto z pustynnego pustkowia, który nagle trafia do Krainy Czarów - USA. Człowiek, który nigdy nie poznał cywilizacji, mówi w odmiennym języku, do tego posiada "specyficzny wygląd" i pewną "niepełnosprawność" (za taką uważana jest w jego wioseczce, co to jest, chciałabym nie zdradzać xD), nagle sam musi się odnaleźć w rzeczywistości, w której wszystko wywrócone jest do góry nogami (znamienna scena, gdy deszcz pada z gruntu, a to tylko natrysk na trawnikach).

Brzmi pięknie, jak na literaturę piękną przystało. To teraz trochę o innej stronie, bardziej sensacyjnej - służby specjalne interesują się Alem, ponieważ wygląda jak Osama bin Laden i chcą go wykorzystać w politycznych rachunkach, ale coś idzie nie tak i Ali sam trafia do ogromnego państwa. Tylko cudem ukrywa się przed goniącymi go agentami, reporterami i wysłannikami al-Kaidy. Ten ogólny absurd (choć w sumie dość prawdopodobny) zmienia całą alicjowatą historię. Akcja rozgrywa się na trzech płaszczyznach - Ali odkrywa zupełnie nowy świat (wyposażony jest w telefon, którym kontaktuję się co rusz z ojcem i siostrą, przekazują niesamowitości, które spotyka), komandosi za wszelką cenę próbują uchwycić wymykającego się w nieprawdopodobny sposób Beduina, a świat zaabsorbowany jest poczynaniami nowego bin Ladena (również oryginał jest zaskoczony), który radzi sobie aż za dobrze. Ali w ogóle niczego się nie boi, nie rozumie, jakie mu może grozić niebezpieczeństwo, toteż w zasadzie podróżuje niczym turysta, dziwiąc się na każdym kroku, podziwiając każdą drobną rzecz (spotyka aktorkę u której zamieszkuje, a raczej się ukrywa i poznaje ją bardzo... dogłębnie, dzięki swojemu mankamentowi, o którym wspominałam wyżej). Książkę można traktować jak pewną komedię, mimo że nikt tam otwarcie się nie śmieje - humor uzyskuje się poprzez absurdalne sytuacje oraz niesamowite zbiegi okoliczności. No i nikt nie ginie, mimo że przecież mamy do czynienia z organizacją rządową oraz terrorystyczną.

Na minus jest okładka. Oryginalna mi się podobała, ale ta? Nie umywa się, ale prawidłowo nakierowuje treść, o czym będziemy czytać, więc nie mogę jej zjechać tak, jakby tego chciała. Książka idealnie obrazuje zderzenie dwóch kultur, ale robi to w dystyngowany sposób, nie nachalnie, bardziej komediowo. To lekka książka, do tego dość krótka, ale daje do myślenia. Każdy polubi Alego.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Przystanek XL: Niebo i piekło Stefánsson


Autor: Jón Kalman Stefánsson
Tytuł: Niebo i piekło (tom 1)
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 240
Gatunek: Literatura współczesna, islandzka
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk przeczy nibygłówką, wzdycha zaspokojony>


Do tej książki dotarłam dość niespodziewanie - na wakacjach zanurkowałam do pudła z tanimi książkami (jak prawdziwy książkoholik przywiozłam znad polskiego morza więcej książek niż piasku). Jak to się skończyło? Rzecz jasna ten tom odsiedział swoje na półce, zanim stał się wreszcie moją lekturą. Mogę tylko bić się w piersi, powtarzając raz po raz: "dlaczego tak późno?!"

No nie wiem. Mogę tylko skarżyć się na "słabą reklamę" wartościowej literatury.

Lektura tej przecież niewielkiej książeczki (bo co to jest dla nas 240 stron?) jest w zasadzie niewdzięczna. Nie dość, że przez połowę nic się nie dzieje, a czytelnik idzie po niej jak po "Zbrodni i karze", przedzierając się przez kolejne słowa niczym przez największą dżunglę świata, to jeszcze nie wszystkie aspekty życia małej nadmorskiej wioski będzie w stanie w ogóle zrozumieć. To nie jest książka do połknięcia przez jeden wieczór, warto ją pomacać przez dziesięć stron, a potem zostawić, aby przetrawić w spokoju, z dala od islandzkiego klimatu. Przemyśleć. A potem hop!

Specyficzna wioska rybacka nie ma łatwego życia. To codzienność zakreślona przez morze i krnąbrną pogodę, to od nich zależy los mieszkańców. Jeden z rybaków żyje jeszcze literaturą, o którą ciężko w takim miejscu, więc cenią ją podwójnie, dzieli się nią również z chłopcem, którego imienia nigdy nie poznamy, wciąż nieprzystosowanym do burzliwe spokojnego bytu rybaka. Na rzecz kolejnego wersu z "Raju utraconego" Miltona zapomina o płaszczu i z tego błahego powodu ginie podczas burzy, bo "Śnieg, mróz i północny wiatr są silniejsze niż słowa". To zupełnie zmienia nastawienie chłopca, który mocno przeżywa śmierć przyjaciela i postanawia pójść za nim - popełnić samobójstwo. Odkłada jednak tę decyzję, postanawiając najpierw oddać przeklętą książkę właścicielowi, a do tego potrzebna jest długa droga w nieznane. Tak, stąd właśnie jeszcze dłuższe rozmyślania, do których trzeba przywyknąć. To w ogóle książka zmuszająca nas do myślenia - zagmatwane historie mieszkańców, beznadziejność, której bohaterowie nawet nie próbują zmieniać, w myślach skazani na porażkę, ciężki klimat islandzkiej natury, ach, opisy przyrody, ponura wioska, przerażający żywioł oraz chłopiec, który ma dość. Tracąc przyjaciela i miłość do literatury uznaje, że nie ma już nic, nawet życia, stoi na krawędzi. Podróż, jak to zawsze bywało z tym motywem, czy to u Odyseusza, czy innych, będzie się wiązała z przemianą bohatera, jego dojrzewaniem. Kto wie, może w trzecim tomie poznamy wreszcie jego imię? (jeśli przeżyje)

Co zasługuje na szczególną pochwałę? Ano język. Język! Miodzio. Niezwykle plastyczny, składający się niemal z samych uroczych cytatów, ale nie nachalnych, tylko subtelnych i pięknych, w sam raz na notkę do kartkowych kalendarzy. Dialogi pojawiają się rzadko, jest za to sporo opisów i może dlatego początkowo wydaje się, że książka się rozciąga w czasie jak makaron spaghetti. Trzeba się wczuć w atmosferę tej książki, poczuć zimno na skórze, wyobrazić sobie tę wioską o ciężkim klimacie, a przygoda będzie nieziemska. Ciekawe są również imiona bohaterów (no islandzkie), które trudne są do wymówienia... Szkoda, że nikt nie pomyślał o słowniku, jak to w ogóle czytać (ale nie narzekam, dobrze?).

Z tego, co się naczytałam w błogich czeluściach internetu, to jest pierwszy tom trylogii. Nie mam zielonego pojęcia, co będzie dalej i trochę sobie tego nie wyobrażam, bo jak dla mnie finał w tym tomie jest satysfakcjonujący, powiedziałabym nawet - idealny, nie zauważyłam przerwy z niedomówieniem. Dlaczego to psuć? (tak, jestem pesymistą). Oczywiście, po tak wyrafinowanej przygodzie w przyszłości zabiorę się za resztę, ale tom trzeci jest jeszcze w przygotowaniach, więc poczekam sobie na całość (strasznie u nas wolno wychodzą tłumaczenia). W tej chwili gorąco zachęcam po tom numer jeden i proszę nie podawać mi żadnych spoilerów z drugiego! Choć byłaby to porządna kara dla mnie, za te nadprogramowe informacje przy recenzji niektórych książek... Tak, jestem ich świadoma, taki ze mnie diabeł.

piątek, 21 czerwca 2019

Przystanek XXXIX: Chłopcy Ćwiek


Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Chłopcy (tom 1)
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Rok wydania: 2012 (wznowienie 2014)
Ilość stron: 320
Gatunek: Fantastyka,
Ogólna ocena: 4/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk ostentacyjnie ziewa, nie komentując>

Powracający znowu wulgarny i rubaszny Jakub Ćwiek za pomocą serii o "Chłopcach"... Długo się wahałam, czy w ogóle o niej napomykać. Z góry mówię, że mnie nie przypadła do gustu, aczkolwiek miała parę lepszych ujęć.

Powiedziałabym, że to bardziej proza męska (chłopięca?), bo wydaje mi się, że oględne żarciki chyba tylko do takich czytelników będą jakoś trafiać (ponadto nie wybrednych). I owszem, są gangi motocyklowe, skórzane kurtki, warkot silników oraz to głośne BANGARANG! jak chce autor, ale... taki świat jakoś nie powala, a i rozrywką jest dość mierną, dlatego ja nie sięgnęłam (i nie zamierzam) po drugi tom (są trzy, o ile się nie mylę). Ale kto wie, jak ktoś się nudzi i nie oczekuje za wiele, może się pobawić. Uwaga! Nie czytać o "Kłamcy", bo się człowiek grubo rozczaruje.

Można się domyślić z ogólnego nawiązania do Piotrusia Pana. Są Zagubieni Chłopcy, trochę więksi od tych bajkowych, starsze są również zabawki, jakie ich interesują, poszerzone o sferę seksualną (bo kobiety również sobie chętnie czasowo przyprowadzają, o czym autor chętnie napomyka; zawsze gotowe któregoś zadowolić, wyjęte niczym z pornosów). Syndrom Piotrusia Pana jednak im został, niewiele się zmieniło. Chłopcami opiekuje się Dzwoneczek (nazywana "mamą", co w ogóle budzi porównania do burdelu), trzymając ich jakoś w ryzach, choć jest to trudne z bandą wydoroślałych urwisów, którym brakuje podstawowych zasad. Wróżka też jest starsza (i większa), ma być seksowna i rzecz jasna prowokować swoją seksualnością do konkretnych czynów. Tylko z Piotrusiem jest jakiś problem...

No i tak, dzieciństwo ma być zdeptane, chłopcy (i nie tylko) dorośli, ale w głowie w sumie zostało im to samo, czyli nic. Bajkowa niewinność wdepnęła w dorosłość i ten zabieg akurat był interesujący (poniekąd). Na szczęście krajobraz ich otoczenia trochę się zmienił; ma być to realny świat (pseudopolski), którego problemów zwykli obywatele nie zauważają, wlepieni w te swoje smartphony (choć pewna kelnerka już wie, że to tak nie działa). Wprowadzenia do pseudopiotrusiowego życia nie ma, akcja zaczyna się od razu (niektórzy tę akcję nazywają wartką; ja nie). Nie wiem, czy warto opowiadać fabułę... Dodano kilka wątków, ponadto dawni kompani Piotrusia nie kręcą się w kółko bez sensu, mają misję do wykonania (bardziej zombiastą). To wszystko i tak już było.

Trzeba pamiętać, że to niezobowiązująca rozrywka dla męskiej rzeszy odbiorców, dlatego moja ocenia może być subiektywna (baaa, pewnie, że jest). Jaskrawi bohaterowie, liczne nawiązania do popkultury, szowinistyczne dowcipy prawie na każdej stronie... To tak w skrócie.

Czytacie na własną odpowiedzialność. Kolejne tomy również.


czwartek, 20 czerwca 2019

Przystanek XXXVIII: Ciemność płonie Ćwiek


Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Ciemność płonie
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2008 (wznowienie 2015)
Ilość stron: 312
Gatunek: Fantastyka, groza
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie! <Kocyk ogląda zdjęcia starego katowickiego dworca>

Źródło: taniaksiazka.pl

Jakuba Ćwieka chyba nie trzeba przedstawiać. Poznałam go poprzez serię „Kłamcy”, ubóstwiając te wychodzące dopiero co tomy razem z pewną rzeszą chwilowych kłamcomaniaków. Wspomnianą serię polecam każdemu (ale bez uzupełnienia, bo to jakaś ściema), zawiodłam się jednak na „Ofensywie Szulerów” (nie byłam w stanie nawet tej książki dokończyć)… Jednym słowem? Już się streszczam: Ćwiek ma swoje wzloty i upadki.

„Ciemność płonie” to książka odmienna od jego dotychczasowych (zresztą, podobnie jak teraźniejszy „Szwindel” – zupełnie nie fantastyczny). Może nie spodobać się każdemu, ale tym, co trochę poznali starszą wersję Katowic (zawsze można wygooglować), to książka o wielu walorach. Miejscem akcji jest głównie dworzec oraz rejony przy placu Miarki, a także okolice Korfantego z ulicą Moniuszki, czyli coś, co podobnie jak Ćwiek dobrze znam ze swoich uczelnianych wojaży (też studiowałam na Uniwersytecie Śląskim). Należy dodać, że gdy książka została wydana, dworzec niestety wyglądał inaczej (wybitnie PRL-owski, przed remontem, dzisiaj połączony z Galerią Katowicką), dlatego wielu czytelników może się zdziwić. Ten specyficzny klimat dawnego prawdziwego dworca (galerio-dworzec to nie dworzec!) dobrze zapisał się na kartach tej książki. Kto zresztą przynajmniej dwa razy dziennie zaiwaniał po tych długich dworcowych schodach nigdy nie zapomni! A jeśli bywało, że trzeba było przez niego przejść w nocy całkiem samemu... Już współczuję (tak, jak też).

Charakter książki jest fantastyczny, ale i mroczny. Czasami może nawet horrorowy. Wyjątkowo oddaje atmosferę dawnego dworca po 22. Ciemność zyskuję swoich wybrańców, co wcale przyjemną rzeczą nie jest. Gdy odda się tajemniczą monetę, traci się ochronę i Ona może cię dopaść. Katowicki dworzec jest wtedy jedynym miejscem, gdzie można znaleźć schronienie – tak Ćwiek tłumaczy liczną rzeszę bezdomnych na dworcu. Tak również trafia studentka kulturoznawstwa, Natalia, która w przypływie litości traci monetę na rzecz nieznajomego, przyjmując na siebie jego klątwę. Od tej pory jej życie ulega zmianie. Ale nie ma tak pięknie; Natalia uczy się dworcowego życia i nie zadzierania z Ciemnością, która jednak o wspomniany budynek w końcu się upomni i wtedy gdzie uciekać?

Wybrańcem Ciemności można stać się w każdej chwili, gdy tylko odda się swoją monetę. Stąd autor wbudował pewne studium na temat natury ludzkiej – są ludzie oddani innym, są ludzie zbyt egoistyczni, by o innych myśleć lub po prostu nie mają wyjścia (choć zawsze jakieś wyjście istnieje). To też pewne gdybania, dlaczego tak boimy się ciemności. W głowie zostały mi fragmenty mrocznych i przerażających wizji chwytającej Ciemności (mocno sugestywne opisy). Dobrze zostało również oddane posępne dworcowe życie. Wyczytałam, że autor sypiał na dworcu przez pewien czas, aby wczuć się w klimat oraz pozbierać historie niektórych bezdomnych z pierwszej ręki (w takim razie opisy postaci są prawdziwe) i urealnić fabułę.

Napięcie jest dawkowane, tajemnice (i zakamarki) dworca oraz Ciemności odkrywane powoli i umiejętnie, akcja nie przynudzająca (jak na ponad 300 stron to mało!), to wszystko sprawia, że tę książkę czyta się sprawnie i szybko. „Ciemność płonie” to głównie mroczny styl, podporządkowany ciemnym tunelom dworca oraz niebezpieczeństw ze strony Ciemności. Warto dodać, że rubaszny humor znany z „Kłamcy” lub „Chłopców” będzie tu ograniczony, dlatego fani Ćwieka mogą się nieźle zdziwić (ale według mnie - na lepsze). To bardziej mroczna fantastyka z elementami reportażu o ludziach bezdomnych i katowickich realiach niż kolejna książka z popularnego nurtu tych wulgarnych i fantastycznych, wciągających elementy popkultury jak biały proszek. Spore brawa dla autora – pokazanie się z różnych stron ram gatunkowych wymaga talentu.

Ze swojej strony nadmienię, że wszystko, co nie jest kolejnym mieleniem „Kłamcy” (ile powstało już uzupełnień??) jest dla mnie na plus.


środa, 19 czerwca 2019

Przystanek XXXVII: Samotność Anioła Szmidt



Autor: Robert J. Szmidt
Tytuł: Samotność Anioła Zagłady (Adam)
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2009 (wznowienie 2015)
Ilość stron: 366
Gatunek: Postapokalipsa, science fiction
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, dała do myślenia <Kocyk schowany w bazie z poduszek>

Może warto jeszcze tego Szmidta trochę pomęczyć? Może tak, może nie. Powiem szczerze, że po tę pozycję sięgnęłam dość przypadkowo z dwóch powodów: tytuł dotyczący w jakimś nieokreślonym sensie „zagłady” oraz nazwisko autora, bo jednak poprzednia jego książka okazała się niemałą rozrywką. Więc brniemy dalej.

Poznajemy Adama i Sue (gdzie, do cholery, Ewa?!), pracowników tajnej bazy rządowej, którzy w zasadzie mają jedną rzecz do roboty – pilnowanie guzika. Ale nie byle jaki do guzik; naciśnięcie go powoduje odpalenie rakiet na miarę Armagedonu. No i co oni, rzecz jasna, robią? Naciskają go. Bo „show must go on”. Na usprawiedliwienie warto dodać, że przychodzi rozkaz wykonania tej czynności, a Adam i Sue są przekonani, że to tylko pozorowane ćwiczenia mające za zadanie sprawdzić ich przydatność, więc odpalają tę zagładę, a potem udają się na stuletni sen, podczas którego planeta się zregeneruje, a „bogate ziomki” (kogo było stać na drogi bunkier ratunkowy, a także informację, kiedy nastąpi program „zagłada”) oraz szczęśliwcy podobni do Adama i Sue przyczynią się do ponownego jej zaludnienia, ale „coś” idzie nie tak i Adam zostaje sam, do tego budzi się wcześniej.

„Nie powiem: Świeć Panie nad ich duszami… bo one same muszą teraz nieźle świecić” mówi sarkastyczne hasełko z okładki (ale w te hasła szmidtowskie już nie wierzę, dokładnie od poprzedniej przygody). Sporo tu tego sarkazmu, choć nie tak dobrego, jak w poprzedniej książce. Ponadto autor ewidentnie nie pała miłością do polityków i bogaczy, o czym przypomina "ironicznie" na niemal każdym kroku, ponadto (SPOILER!) wciela zabójczy plan przeszukiwania bunkrów (bawi się trochę w „Piłę”, tyle że nikt nie wychodzi z tego cało) i bynajmniej nie w celu odszukania bratnich dusz. W ogóle adamowy racjonalizm powoli upada, a on oddaje się małym szaleństwom (scena ze szkieletami), więc nie ma co się dziwić zakończeniu.

Jak ruszyła fabuła? W zasadzie jakby w ogóle nie ruszyła, zamarła. Ma mocny wstęp i zakończenie, a środek jakoś trzeba przeżyć. Nie ukrywam, to książka nastawiona tak, jak się zapowiada, na postapo, czyli zadanie spełnione. Inna sprawa, że o ile na początku coś się dzieje (zawiązanie akcji), to po jakiś dziesięciu stronach mamy podróż głównego (jedynego) bohatera, który przemierza świat, oglądając zniszczenia, analizując własne sumienie oraz głęboko rozmyślając nad naturą swoją i ogólnie ludzkości. Nooo… Jak na ponad 300 stron to trochę nudno, nawet jak na Szmidta.

Zakończenie jest dobre. Na tle całości to można powiedzieć, że najlepsze. Też bardzo pesymistyczne. Ktoś kiedyś mi powiedział, że świat wygląda jak taka wielka odwrócona piramida, która się chwieje już od dawna i tylko patrzeć, kiedy to wszystko pier… ehm… pierwszorzędnie rąbnie w glebę. Szmidt myśli podobnie, ponadto nie widzi szansy dla ludzkości. Zresztą, kto wie? Może właśnie taki szmidtowski scenariusz szykują nam możni tego świata? To w końcu niewykluczone, Szmidt zbudował postapo całkowicie na bazie tego, co już mamy – prognozy końca świata, wojny atomowe między państwami i miejsca „na przeżycie” wykupywane przez najzamożniejsze persony tego świata.

Chyba jednak nie warto uczyć się o literaturze. Czas zacząć budować bunkry… No nie, Kocyk?

wtorek, 18 czerwca 2019

Przystanek XXXVI: Polowanie Szmidt



Autor: Robert J. Szmidt
Tytuł: Kroniki jednorożca. Polowanie
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2007 (wznowienie 2018)
Ilość stron: 344
Gatunek: Science fiction, fantastyka
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale tworzą się pytania <Kocyk właśnie próbuje przesunąć herbatkę siłą wełnianego umysłu>

„Oni żyją pośród nas” – krzyczało pierwsze zdanie opisu. I nie chodziło tutaj autorowi o kosmitów, a czegoś w rodzaju dzisiejszych (medialnych) superbohaterów, którzy u Szmidta nie mają łatwego życia. Co prawda o tym sloganie można zapomnieć (jest bez związku), ale do reszty jak najbardziej zachęcam.

Co po pierwsze urzeka u Szmidta, to ewidentnie sama forma zbudowanej fabuły – kreuje świat rzeczywisty, realny, do tego dziejący się na terenie Polski, razem z jej politycznymi problemami, po czym pomału dorzuca do tej zupy odrealnione elementy. Takim oto sposobem mafijne przekręty cichaczem zostały rozwiązane w niecodzienny sposób, a czytelnik zastanawia się, czy to na pewno nie jest możliwe (podobno w USA kiedyś wyemitowano serial o ludziach z paranormalnymi zdolnościami wykorzystywanymi przez rządy licznych krajów).

Jednorożcem tutaj nie jest czterokopytne zwierzę o białej sierści, tylko osoba, która potrafi przewidzieć przyszłość, ale że nikt jej do tej pory nie odnalazł, zyskała status mitycznego stworzenia (to też kryptonim misji). A kto go potrzebuje? Rzecz jasna tajna organizacja, która zajmuje się werbowaniem osób o ponadprzeciętnych zdolnościach (paranormalnych). Taki X-men, ale lepszy (bo polski, drodzy państwo!). No i zresztą, to jedyne podobieństwo. Nikt nie będzie strzelał laserem z oczu ani powodował III wojny światowej (ale zamach na polski rząd już jak najbardziej).

Grupę Lewińskiego tworzą w zasadzie dwie osoby – telepatę Edmunda Lisa oraz bioenergoterapeuty Piotra Koniecznego, zwanego Młodym. Obydwoje są dość słabi, a ich zdolności zdają się mieć więcej ograniczeń niż korzyści (choć Edmund radzi sobie z nimi świetnie). Żyć nie umierać. Siedzą sobie, przeklinając, to złorzecząc na świat, popijają piwko i udają świetne poszukiwania (a Edmund nieźle się bawi, nawet w kościele, zresztą, to chyba najlepsza scena z całej książki). Taki wyszedł trochę mizoginistyczny świat dresiarzy z namiastką paranormalnych zdolności, bawiących się w misję (mają nawet swoją bazę). No i czasami bywało irytująco, bo „kolesie” najczęściej narzekają jak podrzędne pijaczki spod monopolowego (nawet na temat religii i ówczesnej polityki, nie skąpiąc nazwisk). Do tego prolog okazał się bez związku dla całej fabuły (niepotrzebny; wyrzucić, porzucić). W końcu jednak pojawia się punkt zwrotny programu – jednorożec w postaci dziewczyny i wtedy akcja przyspiesza, a 344 strony wydają się jakoś takie za krótkie. Nawet zastanawiałam się, czy czasem nie będzie kontynuacji (tytuł też wygląda zachęcająco na myślenie w tę stronę), ale po 10 latach straciłam te nadzieje.

Tutaj będzie wiele spoilerów, do których mam wyraźną słabość, więc lepiej ominąć ten akapit, jeśli ktoś jest jeszcze przed lekturą tej pozycji (!). Akcja totalnie wykonuje salto, bo czytelnik zaskakiwany jest niemal w każdym punkcie. Nagle okazuje się, że przypadkowa dziewczyna jest z innej organizacji i tylko gra niewiniątko. Edmund odkrywa, że sprawa jednorożcowa nie jest znowu taką trudną sztuką, wystarczy tylko zdarzenie graniczne, by je obudzić, tak jak w przypadku niezwykle nudnego (i grubego) Młodego, którego zaczęłam trochę (troszeczkę) lubić dopiero gdzieś przy końcu, gdy stał się praktycznym uzdrowicielem, a nie jakąś namiastką. A retrospekcja Lisa? Świetna! Czytelnik myśli, że to już koniec, można się pożegnać z bohaterami, a tu nie, Lisek okazał spryt (jak to lisy), chociaż i tak większość wydarzeń wykazuje cud w ratowaniu bohaterów (co dziwne jest zważywszy na ich bezwzględny ateizm), którzy normalnie zginęliby śmiercią tragiczną przynajmniej ze trzy razy (mniej spektakularnie z dziesięć).

Koniec końców jestem za. Książkę czyta się łatwo i przyjemnie, a niedociągnięcia są znikome i pojawiają się raczej w wyniku odmiennego gustu niż rzeczywistych „niedociągnięć”, jak to szumnie nazwałam. Bywały celne riposty i zabawne dialogi, zapadające w pamięć, a wykreowane główne postaci nie sposób pomylić z żadnymi innymi. To nie była moja jednorazowa przygoda ze Szmidtem (hehe), będę go jeszcze nawiedzać, właśnie dzięki tej książce. Dodam jeszcze tylko, że wizualnie bardziej polubiłam okładkę z Fabryki Słów (nawet za bardzo, to po prostu scena wyrysowana na podstawie jednej ze scen, najważniejszych), ta nowa z Rebis jest jakaś taka… jakby nikt nie wiedział, o czym może być ta książka, więc walnął pierwszą lepszą, jaka była pod ręką. Już mogli walnąć prawdziwego jednorożca, byłoby ciekawiej...

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Przerwa techniczna




Kocyk wnerwiony bez czytania.
Odpoczywa, zbiera wnerwy.
Będzie jutro.



W taki upał nawet się herbatki nie chce!

niedziela, 9 czerwca 2019

Przystanek XXXV: Czerwona królowa Aveyard



Autor: Victoria Aveyard
Tytuł: Czerwona królowa + Szklany miecz
Wydawnictwo: Moondrive/ Otwarte
Rok wydania: 2015-2018
Ilość tomów: 4 + dodatki
Gatunek: Literatura młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Grrr, tak! <Kocyk wylał na siebie całą gorącą herbatę>

Źródło: allegro.pl

Na wstępnie powiem, że seria rzecz jasna liczy więcej tomów niż dwa, tylko ja zatrzymałam się na drugim i raczej dalej nie pójdę. Niet. Ni huhu! Do lektury przyznaję, zachęciła mnie przede wszystkim piękna okładka – dystyngowana korona ociekająca krwią jak czekoladą w filmie Hitchcocka. Zobaczy się raz i jest się zakochanym. Niestety, ładne opakowanie okazuje się wyłącznie przebraniem niewartym pójścia dalej, ale ja dzielnie kroczę dalej, bo przekroczyłam trochę te granice… Pragnę jeszcze wspomnieć, że została „Książką Roku lubimy.pl 2015”, ale kompletnie nie wiem, za co. Może właśnie za okładkę?

Rzecz początkowo nie jawi się tak źle, dlatego w mojej ocenie nie pojawiło się bulwersujące 0 a 3. Po pierwsze: jest to literatura młodzieżowa (dziewczęca, jeśli tak mogę) i rzeczywiście rozterki sercowe tytułowej Mare ciągną się stąd aż po Madryt, więc osoby nastawione na typowo takie rozrywki nie załamią się tak jak ja. Nie mogę tutaj zbytnio biadolić, bo przecież świadomie sięgnęłam po taki rodzaj literatury, dlatego postanowiłam dopisać plus. U dorosłych – zero nawet podseksowych sytuacji (ok, czasem pojawi się goła klata), więc nie napisałam, że to typowy romans i zaznaczam, że mogą się zanudzić. Po drugie: wizja przyszłości, w której ludzie podzieleni są na niewolników i panów nie z powodu koloru ich skóry, ale krwi i wiążące się z tym nadnaturalne umiejętności (słabi Czerwoni i silni Srebrni), jest ciekawym pomysłem, a stworzony świat, gdzie występują takie miejsca jak szklane miasto (nie chcę mi się szukać tej nazwy) czy Szare Miasto (miasto fabryk, wiecznie ziejące ich dymem) to właśnie powód, dla którego dotrwałam aż do drugiej części tej historii. Po trzecie… Zapomniałam. Ale tak serio. Powiedzmy, że tutaj punkt za okładkę i praktycznie brak błędów (dobra korekta). Na stronach internetowych pojawia się przypis, że to gatunek „young adult”. Na pewno nie, wierzcie mi. „Young” to się zgadzam, ale dla „adulta” to nie ma żadnych odwołań. Nie wiem, może napisano tak dlatego, że trochę zabójstw się pojawia?

Och Mary, Mary… A nie, czekaj, Mare. Albo Mareen? W sumie co za różnica. Fabułę można zarysować w kilku zdaniach (objętość książki też można było spokojnie zminimalizować, wyrzucając tysiące powtórzeń, jakimi biadoli się główna bohaterka). Całość poznajemy z punktu widzenia Mare – początkowo zwykłej złodziejki o czerwonej krwi, która próbuje uratować przyjaciela przed obowiązkowym poborem do wojska (kraj toczy wojnę z Lakelandczykami, młodociani Czerwoni zwykle tam umierają). Prosi siostrę o pomoc, przez nią spotyka ją kara, potem na swojej drodze spotyka księcia (ale o tym nie wie) i tu akcja mocno przyspiesza – dziewczyna trafia na dwór, cudem unika spalenia i odkrywa, że istnieje coś pomiędzy Czerwonymi i Srebrnymi – ona.

I tutaj już warto odstawić tę lekturę, ponieważ odtąd zaczyna się cała litania o tym, jaka to Mare jest niezwykła, cudowna i pewnie jedyna na świecie, kończącym tym samym dobrze zapowiadającą się fabułę. W drugiej części książka skupia się głównie na tym, jak to Mare wszystkie rozumy pozjadała, jaka ona mądra, sprytniejsza nawet od kapitanów wojskowych, bo „ona już to zna, w końcu tyle poznała na srebrnej arenie”. Nosz kurczę… Trzy razy tam wylądowała na kilka minut. Trzy! Taki kapitan (Czerwony, bez magicznych zdolności) to ze czterdzieści oddawał życie i ducha na polu walki, od lat zyskiwał doświadczenie i wspinał się po szczeblach dowództwa, a tu jakaś małolata (17 lat, to jeszcze mogę tak nazywać) się wtrąca, która o życiu wie tyle, ile zjadła. Bez przerwy Mare wtrąca tę swoje mądrości od siedmiu boleści (najgorsze jest to, że ona jest narratorem i tego obejść się nie da). Na wyspie udaje, jaka ona słaba, bo „wszyscy noszą maski”, a ona „wie o tym najlepiej”, bo, rzecz jasna – gdybyście zapomnieli – „tyle przeszła na srebrnej arenie” i wśród srebrnego dworu. Jakoś zapomina, że jeden z książąt wraz z matką kompletnie wywiedli ją na manowce, a ona tylko dzięki innym (i ogromnemu szczęściu) wciąż żyje. Wraz z rozwojem fabuły wciąż pojawiają się kolejne nieścisłości, np. Farley ma listę osób podobnych do Mare, więc jakim cudem Maven zna dane tych ludzi? Kiedy niby miał czas je spisać? Kłótnie Mare z Kilornem przypominają jakieś zapiski pisane na kolanie – ni to praca domowa, ni dialog, a na pewno nie „ciągłe przekomarzanie się”, jak chce tego autorka. Kilorn wierzy Czerwoną Gwardię, ale wystarczy, jak idealna Mare powie mu, że jest idiotą, by „jak ten idiota” poszedł z nią ratować Cala. Że już nie wspomnę, że on tego Cala nienawidzi i podobno co rusz „zabija go wzrokiem”. Dobił mnie fragment, gdy Mare porównuje swoje ręce do rąk Cala – że są takie same, spracowane jak ręce Czerwonych. Przypominam, że Mare nie zhańbiła się pracą, dlatego miała trafić do wojska (i dlatego Cal ją, kurka wodna, ratował). Czym się tak spracowała? Kradzieżą kartek na prąd? A długaśne opisy, jak to Mare nie chciałaby być z Maven, nawet gdyby to uratowało jej życie… Dziewczyno! On cię, do cholery,  wrzucił na arenę bez szansy na korzystanie z mocy, ewidentnie chce twojej śmierci, a nie love story!

Bożyszcze tłumu, Mare, na srebrnym dworze rzecz jasna zostaje księżniczką (chyba tylko po to, by później autorka mogła nazwać tom „Czerwona królowa”), przywdziewa piękne sukienki, ale tandetnie ujęto różnice między jej nowym życiem a starym (wraz z całymi opisami jej nowych strojów). Wciąż się podkreśla, jaka ona delikatna, jak śmierć i kradzieże Czerwonej Gwardii ją mierżą – a jakoś było dobrze, gdy ona sama okradała biednych Czerwonych, tak? Do tego przyzwyczailiśmy się, że przy takiej damie pojawia się dwóch mega przystojniaków – tu występują w liczbie aż trzech, śliniąc się na Mare co najmniej jak na dorodne ciele. Jedynie mogę wybaczyć Kilorna – to w sumie przyjaciel, w którym podkochuje się zresztą Gisa, gdzieś tam kręci się też Lisa (tak, kolejny czworokącik), a on wciąż próbuje zrozumieć siebie i własne serce (mam nadzieję, że nie zostanie to dalej schrzanione). Właśnie, ta jej siostra… Mare żyje podobno w przekonaniu, że Gisa jest tą lepszą siostrą, pracowitą i ładniejszą, więc czemu jej ten nagły czworokącik chociaż trochę nie dziwi? I te ciągłe „wiem, jak to jest” głównej bohaterki. „Wiem, jak to jest” żyć w cieniu lepszego z rodzeństwa. „Wiem, jak to jest” prowadzić walkę. „Wiem, jak to jest” powiedzieć więcej bredni na jednej stronie niż to możliwe… Zjadła tyle mózgów, że powinna uchodzić za zombie.

Zabolało mnie ewidentne nawiązanie do „Igrzysk śmierci”. Wspomniana na początku Mare (w świecie Srebrnych chwilowo księżniczka Mareen) raz po raz zostaje wrzucona na arenę typową dla gladiatorów. Ja wiem, że powinna napisać „ewidentne nawiązanie do historii Rzymu”, ale – nastoletnia przypadkowa bohaterka wciągnięta w polityczną grę, kopuła eklektyczna chroniąca widzów, tania rozrywka dla mas mająca przypomnieć społeczeństwu, gdzie ich miejsce, zabijanie nastoletnich postaci, aby przeżyć – nosz przecież to kosogłos, tylko lichy i taki jakoś niedopracowany.

Podsumowując? Ta książka (tfu! seria) miała tendencję, by zajść wysoko, ale coś poszło nie tak. Nie wiem, skąd takie nagłe zaprzepaszczenie potencjału, dlaczego nagle postanowiono wszystko zepsuć, ale cóż, stało się i to mnie będzie jeszcze długo boleć. Na początku wywodu napisałam, że to będzie dobry sport dla nastolatek, ale dość młodych i niech się dobrze zastanowią, czy warto iść do drugiego tomu. Jest jeszcze szansa, że w czwartym (!) tomie jakoś zgrabnie się ta historia zakończy, zmazując dotychczasowy niesmak, ale o tym się przekonam, jeśli w końcu zmuszę się kontynuować tę niełatwą podróż.

Odmeldowuję się. Muszę jeszcze opatrzyć Kocykowi oparzenia przez tę wylaną Czerwoną herbatkę. Okrutna lektura, nie polecam!


wtorek, 4 czerwca 2019

Przystanek XXXIV: Sekret Genezis Knox


Autor: Tom Knox
Tytuł: Sekret Genezis
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 368
Gatunek: Thriller, sensacja, kryminał
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale przez nią Kocyk w nic już nie wierzy!

To trochę jak "Kod da Vinci" - jest jakieś tajemnica na temat pewnej rzeczy/ miejsca, więc dopisuję się mu prawdopodobną (lub w ogóle nieprawdopodobną) historię, dokłada się pościgi, igranie z czasem i ogólnie myślą, że prędzej czy później ktoś nas zabije (znaczy głównych bohaterów).

Tą tajemniczą rzeczą jest w tym przypadku świątynia Goebekli Tepe w Turcji (jest na liście UNESCO). Jeśli jeszcze ktoś nie słyszał o tym miejscu, niech sobie wygoogluje. To najstarsza świątynia na świecie, od 1995 roku prowadzone są tam prace wykopaliskowe, mimo że odkrycie nastąpiło dużo wcześniej (hm, dlaczego?). Prawdopodobnie to najstarsze miejsce kultu stworzone przez człowieka, a ma najmniej 12 tys. lat! (czyli jak zrzucić Egipt z piedestału, lekcja I).  Mogło też sprawować funkcje obserwatorium astronomicznego. Rzeczywiście, miejsce wspaniałe i owiane tajemnicą, no nic, tylko pisać książki.

No i Knox tak uczynił. Cofnął akcję do momentu odkrycia tego kompleksu sakralnego przez archeologów i połączył je z kryminalną zagadką - rytualne zabójstwa w Anglii, celowe zakopanie świątyni tysiące lat temu. O dziwo jest ktoś na świecie, który znowu chce pogrzebać świątynię i wie o niej więcej niż inni (oczywiście coś, co zagrozi światu). Jeśli chodzi o zarys fabuły, jest dość klasycznie, żeby nie powiedzieć stereotypowo, ale książka nadrabia podejmowanymi zagadnieniami.

W pewnym sensie można potraktować tę powieść jako przewodnik po tym zabytku (czyli zamknijcie wikipedię). Autor wykonał kawał dobrej roboty, zebrał cały materiał dotyczący tego miejsca, prace naukowe i splótł je po swojemu z biblijnymi elementami (w zaskakujący sposób tłumaczy np. kim mogą być aniołowie -> homo sapiens dla neandertalczyka^^), do tego stopnia namieszał, że można się czasami zgubić, co jest (może być) prawdą, a co nie jest. Słowem: kilka nowoczesnych pomysłów się pojawiło, z jakim do tej pory się nie spotkałam, dlatego chłonęłam jak gąbka. Powiem szczerze, że w taki scenariusz zdarzeń mogłabym nawet uwierzyć (a przynajmniej mocno przemyśleć ten powszechny). Na pewno upowszechnia wiedzę o tej świątyni, ja w życiu o tym miejscu nie słyszałam przed lekturą, a tak, jestem mądrzejsza o dwa słowa. Szczerze polecam.

Polecam również dlatego, że to naprawdę dobra książka. Akcja idzie, nie wlecze się, a rozwiązanie jest satysfakcjonujące. Zdarzenia dają sporo do myślenia nawet gdy lekturę odłoży się już na bok na półce z napisem: ZAKOŃCZONE. Mimo wszystko zaznaczę, że to nie jest lektura dla każdego - jeśli ktoś słabo znosi archeologiczne nastroje typu "Labirynt" Moss czy "Kod da Vinci", tutaj się również nie odnajdzie. Ja może za kryminałami nie jestem za pan brat, ale ciekawiła mnie wizja tej świątyni, dopiero na samym końcu dowiadując się, że ona istnieje naprawdę...

sobota, 1 czerwca 2019

Przystanek XXXIII: Oczy uroczne Kisiel


Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Oczy uroczne (tom 3)
Wydawnictwo: Uroboros
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 320
Gatunek: Fantastyka, legendy
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Zacnie! <Kocyk wznosi toast razem z Bazylkiem>


Myślałam, że to drugi tom historii, a okazało się, że trzeci (nic dziwnego, że autorka była naprawdę zaskoczona, gdy wygadałam się jej, że to moja pierwsza przygoda z jej twórczością). W każdym razie rzeczywiście, lepiej najpierw przeczytać "Szaławiłę", nadprogramowe opowiadanie tomu II, żeby mieć lepszy pogląd na sytuację, ponieważ to jego kontynuacja. Ja przedstawię program ze strony czytelnika, który przypadkowo capnął jeden z tomów, niesiony tłumem między regałami.

Tak... Byłam na Targach Książki we Warszawie. Długo leczyłam rany...

Historia jest niebywale lekka, mimo że pojawiają się w niej czorty i demony w zasadzie nieprzyjemne. Tutaj też pojawia się disney'owskie wybielanie postaci - czort wcale nie musi być taki zły i ściągać na manowce (może mieć wadę wymowy, kuchenne zamiłowania i spać w koszykach na bieliznę), a także poszukiwać "własnej drogi życiowej", bo uwaga: "ma ambicje". Demony też nie muszą być tak złe, jak się je maluje (choć opisy są dosadne). Diabolina ze "Śpiącej królewny" by się przy nich odnalazła. Ale poza tym opis postaci, ich charaktery i sytuacje, w których się znajdują, udowadniają ogromną wyobraźnię autorki.

Główna bohaterka, Oda, jest lekarką oraz wiłą, która w związku z wydarzeniami z opowiadania "Szaławiła", postanowiła się osiedlić w towarzystwie znanych już postaci z dala od wsi, prawie w środku lasu. W tej części następuje rozwinięcie tematu związanego z naturą wiły oraz decyzji, jakie skłoniły ją do zamieszkania akurat w tej części globu (jeździła na różne misje medyczne, świat to ona zna), świadome lub nie. Sama aura książki jest dość mroczna, jednak w większości zajmują ją słodkie opisy postaci odpowiedzialnych za humor - to wprowadza pewne zderzenie, ciekawy sposób przedstawienia zdarzeń. Każda z postaci jest dobra lub zła, ale poznajemy je z punktu widzenia Ody, samozwańczej pani detektyw, która bez przerwy zmienia zdanie na temat tego dobra/niedobra poszczególnych osób, co sarkastycznie kwituje również jeden z demonów (Osę polubiłam najbardziej!). Razem z Odą czytelnik skacze z oskarżeniami wobec wszystkich postaci, jednak nigdy do tej, która naprawdę jest za to odpowiedzialna. Można się łatwo domyślić, kim ona jest, autorka zresztą używa pewnych aluzji, co w mojej ocenie trochę psuje obraz. Ale o co chodzi: zbliżają się święta Bożego Narodzenia, jednak jest to również czas przesilenia zimowego i w związku z tym czasem zaczyna się coś dziać złego w tej miejscowości, co prowadzi to zdarzeń, których już nie opiszę. Cierpią na tym magiczne postaci typu wiła, ale także ludzie - ulegają dziwnym wypadkom, przez które Oda bez przerwy musi im zakładać i zdejmować szwy. Autorka dokonała researchu pod względem lekarskiej terminologii, dlatego możemy się spotkać z różnymi kodami, określającymi dany zespół chorobowy, przez co prawie uwierzyłam, że autorka skończyła jakiś kurs medyczny.

Największe pochwały należą się za język. Tak poprawnej polszczyzny z minimalną dozą błędów (chyba liczbą dwóch) dawno oczy czytelnicze nie widziały (przepraszam, korektorzy też super). Zdania są układane w fantazyjny sposób; nigdy nie wiadomo, co znajdzie się na ich końcu. Czort-koza Bazylek posiada wadę wymowy, co odbija się w dialogach - z jednej strony to zrozumiałe, wprowadza klimat itd., z drugiej - niektórych fraz nie byłam w stanie zrozumieć. No niet. Ponadto humor bywa ciągnięty zbyt długo, trochę na siłę, jakby autorka śmiała się do rozpuku, wymyślając poszczególne, czasami za długie zdania, pysznie się przy tym bawiąc, a zapomniała, że czytelnik może mieć już dość. Właśnie z tego względu wolałam książkę odkładać na jakiś czas, przez co "lektura na jeden wieczór" przeciągnęła mi się na prawie miesiąc (ok, miałam też inne deadline'y).

To naprawdę dobra książka, oceniana pozytywnie ze względu na odwołania do mitologii słowiańskiej, plastyczny język oraz humor. Trochę trudniej wychodzi recepcja. Jest to książka na pewno lekka, w sam raz na przyjemnie spędzony wieczór, nieco infantylna, może ze względu na Bazylka, może jego kierowcę, ale faktem jest, że coś tej książeczce brakło. Może to klątwa drugo/trzeciego tomu?