piątek, 30 października 2020

Przystanek CVI: Kobieta w czerni Hill vs film

   

Autor: Susan Hill
Tytuł: Kobieta w czerni
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 254
Gatunek: horror, powieść gotycka
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk obraca się dookoła, bo kto wie, co tam czai się za twoim ramieniem, gdy akurat nie patrzysz>

Źródło: filmweb.pl

Nie ukrywam, że jak dowiedziałam się, kto będzie grał pierwszą rolę w ekranizacji tej pozycji -  Daniel Radcliffe, by zobaczyć go w końcu innej mniej magicznej postaci - to postanowiłam ją przeczytać. Chciałam poznać najpierw książkę, a potem porównać ją sobie z filmem. Jakoś słabą miałam motywację, bo zrealizowałam ten cel dość późno, ale przyznajmy szczerze, że na temat filmu nie wybuchły jakieś wielkie "ochy" i "achy", by to przyspieszyć.

Arthur Kipps to główny bohater tej ksiażki. Czarna dama to tajemnica, którą stara się rozwiązać przez całą powieść. Pewna groza, napięcie trzymające do końca niezłego finału to ogólne plusy tej książki, który jest naprawdę dobry. Fabuła w skrócie opiera się na tym, jak młody notariusz udaje się do małego miasteczka, by uporządkować papiery zmarłej samotnej kobiety, zamieszkałej w wielkim domu, w odludnym ponurym miejscu. Historia jak widać jest dość prosta, ale rozwijana stopniowo, przemyślanie, tak jak trzeba. nie na chama. Fabuła powoli wyłania się z mgły, a czytelnicy jak te ślepcy, machają łapkami, by coś złapać. Kładziony jest nacisk na emocje, nastroje, wewnętrzne przeżycia bohatera (głównie chodzi o jego przeszłość), to horror właśnie z powodu ciągłej niepewności, dreszczyk rodem z dawnych powieści XIX-wiecznych i to również jest urocze. Co się dzieje jednak w ekranizacji? Cóż... niestety utracił głównie na tym klimacie i to jest największy mankament, ponieważ książka właśnie na tym bazowała, dzięki temu była tak dobra. Ekranizacja nie potrafiła (albo następny Potter po prostu nie sprostał roli, bo w tym też coś jest, uważam, że był za mdły) przekazać tego samego, co autor. A to największy błąd reżysera.

Podsumowując: jeśli ktoś chce przeżyć coś fajnego, to proponuję książkę. Film was zawiedzie.

Widzicie? Potrafię krótko i na temat.

czwartek, 29 października 2020

Przystanek CV: Księga jesiennych demonów Grzędowicz

  

Autor: Jarosław Grzędowicz
Tytuł: Księga jesiennych demonów
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 472
Gatunek: (niby) horror, lekki thriller, groza
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Straaasznie! <Kocyk chowa się właśnie pod... innym kocykiem>



Tak naprawdę to nie było tak strasznie, mimo że w wielu opiniach internetowych czytałam, że to prawdziwy horror, ale... no tak, Kocyka przestraszyło. W sumie nie są to opowiadania na miarę Kinga, ale mają swój urok, a ich autor, Jarosław Grzędowicz, przecież nie jest pierwszym lepszym autorem, którego można by było podejrzewać o brak wprawy w pisaniu podobnych pozycji. Opinia o nim jest już powszechnie wyrobiona (to ten pan od polskiej fantastyki, btw stawiany obok Andrzeja Pilipiuka).

To zbiór opowiadań. Dość długich, jednak gdy przyzwyczaimy się do jakiejś postaci, nagle musimy ją pożegnać... Pierwsze i ostatnie opowiadania są zwięczeniem całości, w zamierzeniu miały wpisywać wszystkie historie w jedną ramę, ale coś nie pykło (lepiej było zrobić z tego jedno opowiadanie, bo czytelnik zapomina, co było jakieś 400 stron przed po zupełnie innych historiach). Uważam, że wszystkie te opowiadania w ogóle nie są do siebie podobne ani pod względem podejmowanych tematów, ani wybranych postaci. Nie we wszystkich opowiadaniach występują demony, choć mamy odwołania religijne, a ram czasowych nie wpisywałabym w "jesień". Również hasło z okładki "Wielkie święto, zatańcz ze mną" moim zdaniem nie odwołuje się do żadnej z zawartych tam tekstów. Słowem - opowiadania są naprawdę dobre, nie bardzo jednak wiem, dlaczego znalazły się ze sobą razem pod tym tytułem. Mam wrażenie, że okładka, tytuł oraz opis z tyłu zapowiadają zupełnie inną książkę, która w ostatniej chwili została wycofana.

Jakby nie było, to lepiej w tę stronę. W zbiorze zawartych jest pięć opowiadań i trudno powiedzieć, które z nich jest lepsze, a które gorsze, ponieważ wszystkie trzymały poziom do końca, łącznie z finałem. "Wiedźma i wilk" urzekało swoim niebanalnym wyrazem, zupełnie innym spojrzeniem na postać wilk-człowiek czy po prostu wilkołak, który woli wilczą naturę od tej nudnej ludzkiej (uważam, że to bardzo mały spoiler, jeśli w ogóle). W zasadzie również zaczęłam się zastanawiać, co w tym "ludzkim życiu" jest niby fajnego i niestety nie doszłam do jakiś pięknych konkluzji. Najbardziej jednak spodobało mi się opowiadanie o pechowcu, który dostał złotą kartę od życia (tak, bo też bym chciała takową zdobyć).

Podsumowując: przeczytanie tych opowiadań nie uważam za czas stracony. Zrobiłam to prawie miesiąc temu, a nawet teraz jestem w stanie dokładnie opisać, co się w tych poszczególnych tekstach działo, a to coś znaczy. Wywarły na mnie pozytywny wpływ, choć przyznaję, że czasami się dłużyły i trzeba było przejść sporo stron zwykłej pisaniny o tym "jakie życie jest niedobre", by wreszcie wejść w akcję, ale to nie działo się przy każdym opowiadaniu i gdy się już podjęło ten dryg, to do końca idzie całkiem nieźle. Przyznaję jednak, że na początku tej lektury odkładałam książkę niejednokrotnie, szukając jakiegoś celu, sensu tego całego zbioru i... często odpuszczałam, by przejść do kolejnej akcji "przerzucania kartki". U mnie tak było, u moich czytelniczych znajomych także, więc chyba coś w tym jest. Poza tym to nie są tak straszne opowiadania, by nazywać je szumnie "horrorami", to jakieś nieporozumienie. No helloł, jesteśmy Polakami, każdy z nas doświadczył większej grozy, poznaliśmy naprawdę straszne jeszcze w szkole na lekcjach historii. Dlatego to bardziej lekkie thrillery, raz trzymające w napięciu, raz odpuszczające aż nadto.

Jak mówiłam na początku: okładka, opis i tytuł w ogóle nie mają nic współnego z treścią opowiadań. To nie są horrory. To pięć bardzo dobrych opowiadań, które moim zdaniem nie mają ze sobą nic wspólnego, ale dobrze się je czyta, tak dobrze, że zapadają w pamięć. No... jeśli da się im szansę i przerzuci kolejną kartkę.

środa, 28 października 2020

Przystanek CIV: Skrzynia ofiarna Stewart

  

Autor: Stewart Martin
Tytuł: Skrzynia ofiarna
Wydawnictwo: Ya!
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 400
Tłumaczenie: Helena Skowron
Gatunek: Literatura młodzieżowa, thriller
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk chyba nie ogarnia tematu, kazał mi się odczepić>



Znowu literatura młodzieżowa na tapecie, omg, a ile ja mam lat? Ale cóż, no lubię je. Mimo tego, że ogólna ocena powyżej już trochę mówi o tym, jak widzę tę powieść, to i tak szerzej rozwinę swoje wielkie "ale" i "dlaczego, na bogów" poniżej.

Pan Stewart napisał już wcześniej podobną książkę, która jednak wyszła dużo lepiej niż ta pozycja, przynajmniej według powszechnej opinii, bo jego poprzedniej powieści nie czytałam. Zresztą, u nas została najpierw wydana "Skrzynia", toteż skusiłam się na najnowszą. W każdym razie to nie jest debiut, mimo że może tak wyglądać.

Nie powiedziałabym, że się ubawiłam. Dzień po lekturze już nie bardzo potrafiłam powiedzieć, o czym to było, a męczyłam ją chyba ze dwa miesiące... Akcja książki dzieje się w jednej z Ameryk, mocno osadzona w przeszłości (dokładnie rok 1982, trochę jak "Strane Things", nie?). Głównym bohaterem jest głuchy na jedno ucho Sep (September, wtf?) oraz jego sezonowi (przeżyli "nieziemskie" lato, a potem się rozpadło) przyjaciele, Arkle, Mack, Lamb i Hadley. Po co jednak jest horror? Po to, by się ze sobą znowu zbliżyć.

Jako, że motyw typowy z "Riverdale" rozwija się na łeb na szyję dalej w literaturze oraz filmach i serialach, również mamy tutaj grono przyjaciół (którzy odseparowali się z różnych nastoletnich powodów, ale jednak osobiście sobie bardzo bliskich z powodu przeżytych wspólnie jednych wakacji), część śmiertelnej grozy w postaci brutalnej skrzyni, poszukiwanie rozwiązania niemal w wersji Sherlocka Holmesa oraz tajemnice osobiste poszczególnych bohaterów. W gruncie rzeczy jest to przepis na luźną historię, ale niestety, zbyt typową, schematyczną. To wszystko już po prostu było i dlatego mnie nudziło. Nie pojawiło się nic nowego. Z jednej strony pomysł ze skrzynią jest niezły, ale nazbyt przypomina mi "Wykreślone imię". Czy to przypadek? Nie sądzę. Ale po co w ogóle bohaterowie ładują tam swoje rzeczy? Wciąż nie wiem. Pojawienie się zasad tak po prostu w głowie też mi jakoś nie podchodzi, szczególnie że powinny zostać lepiej nakreślone. Bohaterowie też byli dość... dziecinni jak na ten wiek, mało ucharakteryzowani i dziwni wręcz. Nie polubiłam ich. Pojawia się happy end, pomimo paru trupów po drodze (ale hej, nie znamy ich, więc co nam), a wszelkie problemy grupy bohaterów cudownie się rozwiązują. Cała fabuła przez to i inne cechy jawi się bardzo infantylnie, jakby nie napisał tego dorosły facet. Nie wiem... nie będę wymieniać, co bym tutaj zmieniła, bo przecież nikt mnie nie posłucha.

Podsumowując: jeśli nikt jeszcze nie czytał podobnej pozycji, to może się na tę skusić, proponowałabym jednak przeczytać inne. Już bardziej podobała mi się dość nowa "Dwoje dochowa tajemnicy", a więcej grozy i przodująca w tym kręgu to uważam, że wciąż jest lepsza stare "Wykreślone imię". Ale ci, co poszukują podobnych schematów, coś jak "Riverdale", to można sięgnąć, z tym jednak naciskiem, że bardziej proponowałabym ją dzieciom. W "Strange Things" przecież także byli młodsi bohaterowie, a jakoś super to wyszło. Tak więc co z pozostałymi czytelnikami? No jednak proponuje im obejście szerokim łukiem. Autor zmartwił mnie nieziemsko... Nie wiem, czy kiedykolwiek sięgnęłabym po jego prawdziwie pierwszą powieść i następne, ale cóż... może to ja jestem za stara na podobne książki? Warto byłoby zapytać młodzież, co o niej sądzi.

wtorek, 27 października 2020

Przystanek CIII: Leah gubi rytm Albertalli

 

Autor: Becky Albertalli
Tytuł: Leah gubi rytm
Wydawnictwo: We need Ya!
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 432
Gatunek: Literatura młodzieżowa, komedia romantyczna LGBT
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Kocyk nie pomoże, aktualnie gabi się w sufit i nie reaguje>

Źródło: empik.pl

To jest tom drugi serii Creekwood i omg, ale jedynkę to omówiłam, czyli "Twój Simon" (po raz pierwszy jestem czasowo!). Ogólnie istnieje już tom trzeci, a nawet trzeci i pół. Wszyscy spotkali się chyba z pierwszym tomem, było o nim głośno z powodu wybranego tematu (LGBT) jako głównego i połączenia go z komedią romantyczną. Teoretyczna celowość tego pomysłu była bardzo słodka, aby podarować ludziom z mniejszości seksualnych historię miłosną, książkę, w której oni są głównym tematem, a nie pobocznym.

 I jako powieść młodzieżowa to czyta się nieźle, podobnie jak jedynkę, tyle że rzecz jasna wcześniejszy tom był lepszy. Spodziewamy się, że na końcu wystąpi klasyczny happy end i w ogole jednorożce - i to też jest ok. Co mnie zaintrygowało, to leahowaty styl - wypowiedzi były na wskroś młodzieżowe, praktycznie nasiąknięte emotykonami słownymi, ale dzięki temu realistyczne, dość sarkastyczne i slanogow "spoko". Prócz głównego wątku LGBT, tym razem w relacji damsko-damskiej, pojawia się tutaj również temat "puszystej figury" głównej bohaterki i związanej z tym stagnacją, problemach rodzinnych oraz nieco o rasizmie.

Leah jako główna bohaterka realizuje się nawet nieźle. Spotykamy postaci z pierwszej części, które teraz stają się drugoplanowe i żegnają szkołę na rzecz nowych. Podkreślona została maksymalnie przyjacielska więź postaci. Leah początkowo jest praktycznie buntowniczką wszystkiego, co zostaje jej zaproponowane (co odbija się również na więzi z matką), potem następuje jej zmiana w bardziej przystępną wersję (może nieco zbyt szybko jak na mój gust). Leah jest bardzo sarkastyczna i nieźle opisuje rzeczywistość, co ciekawe - zupełnie inaczej niż Simon. Dzięki temu nie miało się wrażenia, że czytuje się dokładną kopię pierwszego tomu. Zaskoczyła mnie jednak "grubsza" wersja Leah, która przecież jawi się dość "szczupło" w pierwszym tomie, nawet w sfilmowanej wersji, a tu nagle... no tak, jak wspomniałam, zaskoczenie. Oczywiście, nie mam nic do grubszych bohaterów!

Podsumowując: typowa książka We need Ya! Co jednak oznacza, że było dobrze, a nawet lepiej. Osobiście uważam, że ta wersja przygód przyjaciółki Simona była zbyt cukierkowa, przemiana zbyt szybka, z mocno irytującej się wszystkim i wszystkimi dziewczynę (jakim cudem miała ona przyjaciół?) w praktyczny ideał, finał niesatysfakconujący i jakiś taki dziwny (powinien zostać inaczej rozegrany, a nie tak na hop! i już), a niektóre sytuacje trochę nieprzemyślane, stąd niższa ocena. Ponadto mimo wszystko odczuwałam, że mam do czynienia z kopią Simona, tyle że damsko-damską. Spodziewałabym się, że jako kobieta, autorka napisze nawet lepszą wersję, a tutaj... oj. Widać, że nie miała pomysłu. Historia nie jest tak porywająca, Leah czasem przesadza i irytuje, robiąc ze zwykłej prostej sprawy jakieś skomplikowany wzór na miarę spaghetti, a jej naganne zachowanie wobec matki to moim zdaniem jakieś kompletne nieporozumienie. Pomimo podobnych mankamentów to stosunkowo spokojna powieść, lekka i wciągająca, a jej największą zaletą jest właśnie język Leah, bez skrępowania opisujący szczerze to, co widzi.

sobota, 24 października 2020

Przystanek CII: Ktoś, kogo znamy Lapena

 

Autor: Shari Lapena
Tytuł: Ktoś, kogo znamy
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 335
Tłumaczenie: Piotr Kuś
Gatunek: Kryminał, thriller
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Lepiej poczytać sobie coś z historii, jeśli chcecie znać moje zdanie

Źródło: taniaksiazka.pl

Czy sąsiad to jest ktoś, kogo dobrze znamy? Wątpię. No chyba że w bloku. Gdy mieszkasz pod kimś, wtedy znasz całe jego życie, jakich mąż używa wykrzyknień, aby wkurzyć swoją żonę, że pies tak bardzo chciałby wyjść na dwór, a dziecko jeszcze nie zjadło śniadanka. Niestety, tą samą drogą doświadczenia znam też mało przyjemną wersję Pocahontas, wydzieraną strasznym głosem zabijanej świnki... 

To może do rzeczy. Czy ja znam kobietę o mianie: Shari Lapena? W ogóle. Ale po krótkim researchu (tak, krótka wizyta na google) już wiem, że ta autorka siedzi w nurcie kryminałów, a ta książka to nie jakaś tam odskocznia czy dziwny przypadek. A dlaczego ja tak wypytuję tego wujka google'a? Bo nie rozumiem. Ta lektura była taka sobie, niczego nowego nie wnosi, a ma dobre recenzje i w Polsce również dobrze ją odebrano. Powiedziałabym, że to tak jak z amerykańskimi filmami, setka klonów podobnych, tak samo w przypadku tej pozycji. A propos klonu - autorka jest kanadyjką. Więc: reklama kanadyjskiej literatury zachęcała nas długo do przeczytania, ale, no cóż, jak w przypadku szwedzkiej to tak można reklamować, ale Lapen? To już mniej.

Ja nie mówię, że to książka zła. Po prostu nie wybitna, ot zwykła lekturka na raz, na szybkie zapomnienie. Taka tabletka na sen czy bezsen(s). Bohaterowie niezindywidualizowani, przez co nie wiadomo w pewnym momencie "who is who", a wypadałoby wiedzieć, bo niekiedy ktoś "ginie" i potem czytelnik się dziwi, że postać nie płacze za żoną... Potem okazuje się, że może te postaci nie są takie ważne, bo małżeństwa w tych rodzinach w zasadzie są jak "kopiuj wklej". Niby mają różne problemy, ale w zasadzie można ich włączyć do tego samego wora. I mocno, mocno potrząsnąć! A nuż by coś z tego wyszło.

Teoretycznie wina przerzucana jest z jednej osoby na drugą i czytelnik ma między nimi lawirować, tak by zresztą było poprawnie, ale przecież mamy wstęp, po którym ewidentnie widać, że facet jest teraz sam w domu, nie ma dzieci i w ogóle dość łatwo do tego dojść. Finał nie jest aż tak oczywisty, na szczęście, ale można to było poprowadzić lepiej. Moim zdaniem ta postać akurat kiepsko się do tego nadawała, ale cóż, nie będę wskazywać palcem kto zabił, to byłoby tragiczne z mojej strony. Na końcu w wrażeniach wyszło to, co myśleliśmy od początku (na okładce występuje pytanie "może nie znasz swoich sąsiadów tak dobrze, jak ci się wydawało"), że otrzymamy - że każdy sąsiad pozornie prowadzi idealne i szczęśliwe życie, ale to tylko pozory, za którymi kryje się masa tajemnic. No cóż. Marta Zaborowska nauczyłaby tą panią lepiej to robić, bo u niej to wyszło bajerandzko, zresztą, jeszcze lepiej przy takim porównaniu. Lapena po prostu się chowa, co z tego, że z Kanady.

Podsumowując: bardziej książka dla młodzieży. Dość infantylna, z niedopracowanym warsztatem, nic takiego się nie dzieje, by w ogóle znaleźć punkt zaczepienia i polecić. Nie występują tam żadne specjalne wątki, które miło, że ktoś porusza, nic, no chyba że plusem może być brak tematów LGBT, bo w końcu są już wszędzie wrzucane. Ot, jak komuś się nudzi, to czemu nie.

piątek, 23 października 2020

Przystanek CI: Małe Licho II Kisiel

 

Autor: Marta Kisiel
Tytuł: Małe Licho i anioł z kamienia (tom II)
Wydawnictwo: Wilga
Rok wydania: 2019
Ilość stron: 304
Gatunek: Literatura dziecięca
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? E tam, dobrze było!


Ja to mam jakieś szczęście/ nieszczęście z tą panią Kisiel, bo jakoś nigdy nie zaczęłam żadnej z jej serii od pierwszego tomu, tak po ludzku, jak normalny czytelnik. Zawsze przez przypadek się zdarzy, że ja nie zajarzę, że coś było wcześniej i... no tak.
"Małe Licho" to teoretycznie lektura dla dzieciaczków, a w praktyce powiem, że... też. Dlaczego ja po nią chwyciłam? Bo się czuję po pierwsze młoda, a po drugie jako czytelnik pozostałych pozycji pani K., odnalazłam się również przy tej książce. Dlaczego? To też wiem. Bo i w tej lekturze przeplatają się znane postaci z innych serii, co jest miłe, szczególnie że jedną z nich jest... Bazylek :D Czyli mój ulubieniec!
W tym tomie Bożydar udaje się do znanej mi dobrze ciotki, a jego sztywny opiekun wreszcie nauczy się radośniejszych reakcji. Będzie też tatuś, mamusia Bazylka... No wszystko na raz, ale w luźnej formie. To krótka historyjka, z obrazkami (dość dziwacznym na mój gust; nie polubiłam), dużymi literami i w ogóle gdzieś na dwie godzinki spokoju. Sporo żarcików, głównie dla tych mniejszych, fani się odnajdą, reszta... chyba nie bardzo. No chyba że zaczną od pierwszego tomu :P Dużo tam dziwnych bohaterów z mackami, przezroczystymi łapkami, skrzydełkami, rogami, pazurami itd. Niezaangażowani mogą się łatwo zgubić, a może nawet porzucić lekturę (ale potem przy Bazylku nikt się nudzić nie powinien). 
Podsumowując: było miło. Niższa ocena tylko ze względu na obniżającą liczbę czytelników gatunek i przeznaczenie raczej dla młodszej rzeszy czytelniczej. Jakoś szkoda, że taka krótka lektura jest w takiej sporej cenie, to też moim zdaniem minus. Niemniej fani będą zadowoleni. Ja byłam.

czwartek, 22 października 2020

Przystanek C: Lęki podskórne Zaborowska


Autor: Marta Zaborowska
Tytuł: Lęki podskórne
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 440
Gatunek: Thriller psychologiczny, kryminał, sensacja
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? <Raczej nie, ale Kocyk do tej pory siedzi osowiały, bo "nic w jego życiu nie ma sensu", to najwyraźniej bardzo pesymistyczna książka>

Źródło: lubimyczytac.pl

Tadaaam! Wybiła setka. Z tej okazji zrobiłam pirueta i stanęłam na głowie, ale rzecz jasna nie nagrałam tego (trudno byłoby jeszcze przy tej okazji utrzymać kamerę).

Zostańmy przy polskiej literaturze. Skoro mamy ją tak wspierać i wydawać ostatnie oszczędności, to warto byłoby chociaż wiedzieć, dlaczego. No i na co. Jeśli nie wybierzemy tak cenionej w Polsce fantastyki, warto byłoby złożyć się (albo raczej "wyłożyć się") na kryminał, który ostatnio robi niezłą karierę u nas.

Bernard i Luna. Reżyser teatralny i... trudno nazwać. Małżeńswto dziwne i jakby z przypadku. Nikt nie ma zielonego pojęcia, dlaczego są razem i po co. Obok idealny przyjaciel gej oraz była żona, w zasadzie jedyny krąg znajomych. Każdy jest na swój sposób szalony, ma własne problemy, które komplikują pozornie udane życie. W końcu dochodzimy do wniosku, że nic tutaj nie jest na właściwym miejscu, wszystko jest pokręcone, jakoś tak nie tak. A w tle niemal "rodzinnej" historii morderstwo, pozornie nie mające nic wspólnego z tymi postaciami, a potem wręcz wszystko. Zanim na końcu dowiemy się, kto zabił, musimy jeszcze dowiedzieć się, kto jest ofiarną, dlaczego i jak Ben uległ wypadkowi, odkryć przeszłość Luny, wybrać się na cholernie dziwne wakacje i... no to chyba wszystko. Początkowo wszystko wydaje się dobrze, jednak z każdą sceną robi się coraz... dziwniej. Nie znajduje lepszego słowa.

Podsumowując (tak, tak szybko): nie było tak źle. Wspierałabym się z nazwią "thriller psychologiczny" dla tej pozycji, bo jednak grozy było tam dużo mniej na mój gust, choć jest to moje osobiste odczucie. W sumie każdy z bohaterów jest "grozą" na swój idywidualny sposób. Bohaterowie to duży plus tej pozycji - niezwykle charakterystyczni, odmienni. Wina przerzucana jest z postaci na postać, aż wreszcie po prostu nie wiemy, kto zabił. Rzeczywiście dałam się zwieść głównemu motywowi (którego staram się nie zdradzić), tak że dopiero pod koniec ogarnęłam, co się stało, choć zdaje sobie sprawę z faktu, że dla wnikliwego i obytego z daną tematyką czytelnika to będzie bułeczka z masełkiem. Czyta się przyjemnie, bo książka jest dobrze zbudowana i przemyślana, choć należy dodać, że jest to lektura ciężka i trudna, na pewno nie na jeden wieczór (i to nie tylko z racji ilości stron), a dzięki temu, że dobre wydawnictwo, nie ma również błędów, do których można by było się przyczepić lub wkurzyć podczas lektury. Już z tej przyczyny dałam wysoką ocenę. Należy również nadmienić, że pojawia się więcej sekretów, które urozmaicają przygodę z tą książką. Gdy wydaje nam się, że już już jesteśmy bliscy rozwiązania, odkrywamy po prostu kolejną tajemnicę Luny, Bena lub jego przyjaciela.

środa, 21 października 2020

Przystanek XCIX: Upiór w ruderze Pilipiuk


Autor: Andrzej Pilipiuk
Tytuł: Upiór w ruderze
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 318
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? A tam! <Kocyk właśnie strzela do wyimaginowanych wrogów z wyimaginowanego karabinu, więc zostawiam go w spokoju, zanim też stanę się celem>


To moje pierwsze spotkanie z tym autorem, chciałoby się rzec, że nie ostatnie. I, o zgrozo... akurat tak właśnie jest. W sumie los chciał, że tego dziwnego pana z wielką brodą spotkałam przed lekturą podczas targów książki w Warszawie, czyli w czasach, kiedy takie wydarzenia były zupełną normalką. Ach, czasy. Powiem szerze, że Andrzej Pilipiuk wkłada w swoją twórczość samego siebie. Interesuje się militarią, II wojną światową (punktuje u mnie), czasami komunizmu, co uwidacznia się w szczegółówych opisach broni czy jakiś działań z nią związanych, PRL-owskich sytuacji, a do tego posiada nietuzinkowy humor, ogromne pokłady ironii i sarkazmu oraz... powiedzmy, że to "coś", co cenię w twórcach. Rodzaj dzikiej kreatywności, mocnej fantazji (w końcu fantastyka), wyrafinowanej szczerości, nie przejmowania się tym, co powiedzą lub pomyślą inni, przemyślanej formy pozbawionej błędów (tutaj: pewnie brawo korektorzy).

No dobra, to sobie powychwalałam gościa, teraz do rzeczy. Prezentowany tutaj "Upiór w ruderze" (w zasadzie upiory) łączy ze sobą kilka historii, pozornie ze sobą związanych, w rzeczywistości jedynie powiązanych miejscem oraz trzema względnie porąbanych kobitek (znaczy się, postać służącej jest całkiem spoko, myślę). Najlepsze jest to, że żyją tylko przez pierwszy rozdział, a potem już ten byt określany jest jako "martwy", co nie przeszkadza im w dalszych działaniach i ogarnianiu akcji. Absurd w zasadzie goni absurd, ale wszystko ma ręce i nogi, wiąże się słodko z historią i w zasadzie czytelnik dochodzi do wniosku "no dobra, tak to w sumie mogło też być". Spoko, wiem, że to kompletna fantazja, ale tak realistyczna poprzez bogate opisy, z takim głębokim researchem... No nic, tylko lubić. Ostatni rozdział, OMG, zaskakuje, jest cudowny właśnie przez to kompletne zaskoczenie. Mówiłam o przekraczaniu granic? W ostatnim rozdziale to na całego. Autor bowiem wybiega okropnie w przyszłość i szokuje swoją wizją. Pozytywnie, choć mam tu na myśli kolejną okupację, co w zasadzie jest nieprzyjemnym przekazem - że Polacy zawsze były pod zaborem i już zawsze będą, nigdy wolni, nigdy swoi. Ale zawsze kombinatorzy.

I uwaga, bo nic więcej nie zdradzę. Trudno by mi zresztą było bez wnikania głębiej w treść. Z pozoru ot historyjka podzielona na kilka rozdziałów zahacza nam o szereg współczesnych problemów, robi pewny przekrój od przeszłości do przyszłości. Pilipiuk nie raz, nie dwa, przekracza granice, ale robi to w taki przyjemny, niebanalny i dobroduszny sposób, że nie można się obrażać. Jakby nie patrzeć - kwitesencja jego jestestwa, co wie każdy, kto słuchał jego wypowiedzi. To człowiek, który głęboko ceni fantastykę polską oraz jej fanów, chyba pierwszy facet, który mówi wprost, że wszystko zawdzięcza nam.

Ok, to chyba już kryptoreklama... W takim razie pora kończyć. Nie ulega wątpliwości, że tego autora polubiłam. Pozytywnie mnie zaskoczył. Nigdy nie czytałam czegoś podobnego, czegoś tak przemyślanego... To nie przypadkowy zbiór historyjek powiązanych jednym miejscem, ot, by coś wydać i zaspokoić zarazem czytelników i wydawców. Wątpię również, by kończyły mu się pomysły, inaczej, raczej pokazuje, że ma ich całkiem sporo w zanadrzu i powinniśmy się trzymać bandy, by nie upaść przy kolejnej pozycji. To jest jazda! Ten człowiek myśli i to jest tak... ja wiem, zaskakujące? Chciałabym w przyszłości sięgnąć po jego klasycznego Jakuba Wędrowycza, bo coś czuję, że i ta postać mnie czytelniczo rozwali (też nie owijając w bawełnę).  Bo czy Pilipiuk mnie rozwalił, to rzecz oczywista.

Kurczęta, ale się nachwaliłam... Podsumowując: no warto, jeśli ktoś jeszcze tego nie zauważył po moich słowach. Przyznaję, że czasami występują sytuacje przesadzone, ale uważam, że nie dochodzą do żadnej cenzury. Powiem szczerze, że nawet przy rubasznych dowcipach narrator zachowuje fason, czym mnie szczerze (znowu) zaskoczył, bo na takiego nie wygląda, przyznajmy się publicznie... Jednak formą wpasowuje się w szerokie rzesze czytelnicze. Ja się na jego historii uśmiałam, moja babcia również, młodzież podejrzewam, nie zostanie w tyle, dlatego uważam, że to książka dla czytelnika w każdym wieku, zdolnych już pojąć sarkazm. Pojawia się multum odniesień do militarnych spraw, partyzantki, opisów mundurów, ale są one jasno wytłumaczone i nie stanowią tolkienowskiego opisu (w sensie: okropnie długiego, na kilka stron), jednak jeśli ktoś podobnej tematyki nie lubi... To tak, nie dla niego. Większa część akcji rozgrywa się w czasach komunizmu, łącznie z sarkastycznymi uwagami i sytuacjami do "tych czasów", co znowu stanowi ciekawe tło i dryg do wspominek u starszego pokolenia (i nie mówię tu o sobie^^). To przyjemna lektura, ale trochę wymagająca, nie na lekkie wieczorki przy zimowej herbatce. No chyba, że chcemy się zakrztusić.

wtorek, 20 października 2020

Przystanek XCVIII: Doktryna wojenna II RP Cyra


Autor: Adam Cyra
Tytuł: Doktryna wojenna II RP w latach 1918-1939
Wydawnictwo: Grafikon
Rok wydania: 1972/ 2020
Ilość stron: 93
Gatunek: Historia
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nieeee! <za bardzo kocha pana Cyrę #teamlove>


Zacznijmy po takiej znacznej przerwie od czegoś niespodziewanego... Historia jak najbardziej realna na tapecie. A jak!

Że ja się interesuję II wojną światową, to rzecz jasna, ale czy świat wie już o niej dostatecznie dużo? No nie. Nawet nie trzeba tam wcielać żadnego "chyba", to rzecz całkowicie pewna. Jeśli ktoś pana Cyry jeszcze nie zna, proszę to nadrobić, to osoba, która zajmuje się m.in. tematami związanymi z KL Auschwitz, napisami na ścianach cel bloku 11, ale także samym Witoldem Pileckim. Choć to już osoba starsza, doktor, pracownik naukowy, to posiada swój blog, który skrzętnie aktualizuje (nie tak, jak ja) - strona "wprawnym okiem historyka". Radzę tam zajrzeć (kryptoreklama).
 
Co takiego można znaleźć w tej książce? Ano coś o doktrynie wojennej. Naszej. Też sceptycznie podchodziłam do tej pozycji w związku z tytułem tej pracy (btw to dokładnie praca doktorska z roku 1972), ale chodzi po prostu o wojskowe przygotowanie Polski do wybuchu kolejnej wojny, jej przygotowanie militarne, plany wojskowe, strategie bitewne, polityka itp. W gruncie rzeczy mało zdajemy sobie sprawę z faktu, w jakiej czarnej... dziurze byliśmy po I wojnie światowej. Owszem, uzyskaliśmy niepodległość po tych słynnych 123 latach niewoli i wygraliśmy "cudem" (dosłownie) bitwę w 1920 roku, ale poza tym byliśmy w opłakanym stanie. W 1918 uzyskaliśmy kraj wysoko zróżnicowany, w gruncie rzeczy wyzyskiwany przez inne kraje, bez rozwiniętych ośrodków, gdzie można by było produkować broń, nie mówiąc już o wprowadzaniu jakichkolwiek nowych technologii, ponadto nie zapominajmy, że finansowo i gospodarczo też nam się nie wiodło. Obywatele zaciskali pasa, rząd próbował tworzyć coś z niczego i tak zastała nas II wojna światowa.

Nie chcę wszystkiego zdradzać, ale chyba nie powiem zbyt wiele, jeśli nadmienię, że my, Polacy, jesteśmy wielkimi kombinatorami, więc i wtedy zaczęliśmy kombinować. Wielką nadzieję łączyliśmy z sojuszami, bo trzeba przyznać, że tak słabe państwo pomiędzy dwoma mocarstwami, które w każdej chwili mogą uderzyć (skakanie w strategi "który pierwszy zacznie" też nie pomagało) musiało się jakoś ratować. Ogromną pomoc uzyskaliśmy od Francji, także w kwestii edukacji młodych adeptów, która jednak traktowała nas częściowo jako rynek zbytu. Sporo się mówi także o polityce Piłsudskiego, stanie obywateli, liczbie naszych sił militarnych oraz jak zmieniały się poglądy na sytuację wojskową rok po roku (a często z miesiąca na miesiąc), przy pogłoskach o tym, co się dzieje u sąsiadów i zawieraniu kolejnych sojuszy również między zagranicznymi państwami.

Dnia 10.10 tego roku udało mi się cudem dojechać na promocję tej, powiedzmy sobie szczerze, małej książeczki. W dyskusji dowiedzieliśmy się więcej o konflikcie z Czechosłowacją, o którym to niestety w książce mówi się mało (dokładnie dwa zdania i nic, czego byśmy nie wiedzieli). Prócz samej pracy doktorskiej pana Cyry, znajdują się tam również wspomnienia jego opiekuna naukowego, Mariana Zgórniaka, dotąd niepublikowane. To podkreśla bliską relację, jaka wiązała promotora i studenta, który o obozowej przeszłości swojego profesora wtedy w ogóle nie miał pojęcia, dowiedział się dopiero, gdy wyjawił mu, że postanowił objąć stanowisko w muzeum w Oświęcimiu, toteż książeczka ma stanowić pewny hołd dla jego osoby. Z minusów całej pozycji należy nadmienić jej niewielką liczbę stron oraz to, że praca obroniona w 1972 roku nie została poszerzona o nowe informacje, które dzisiaj poznaliśmy (tak jak m.in. o Czechach czy Węgrach), zaktualizowana np. poprzez nowy rozdział. Bo nie twierdzę, że to książka nieaktualna - wręcz przeciwnie, wyjątkowo jasno naświetla sytuację Polski przed wybuchem II wojny światowej, dla mnie stanowi niesamowite źródło wiedzy i uważam, że choć po tylu latach, bardzo dobrze, że została opublikowana, szczególnie teraz, gdy pojawia się tyle nieprawidłowości w myśleniu, również obywateli polskich, w stosunku do tego przykrego okresu. Należy jednak dodać, że na sobotnim spotkaniu promocyjnym w samej dyskusji pojawiły się wątki, które lekturę wzbogaciłyby o wiele potrzebnych tematów i to bardzo źle, że poznały je wyłącznie osoby, które pojawiły się na tym wydarzeniu. Mam jednak jeszcze nadzieję, że ten "dodatek" pojawi się na blogu.

I na koniec mój ból właśnie na temat Czechów (rozróżniam tu Czechów i Słowaków z powodu ich odmiennych planów wojskowych, ale pamiętam, że była wtedy Czechosłowacja). W książce jak już wspomniałam, pojawia się ten temat dwa razy i nic nowego nie wnosi, natomiast na spotkaniu dużo się działo w obrębie tego tematu. Dowiedziałam się m.in. że gdyby udało się nam zawrzeć porządny sojusz w Czechami, to... moglibyśmy nawet wygrać tę wojnę. To co prawda najpiękniejszy scenariusz, nieco wyidealizowany, ale jednak nie ulega wątpliwości, że Czesi byli niesamowicie dobrze przygotowani militarnie, tylko właśnie brakowało im sojuszników. Chciałoby się powiedzieć: nas. Niestety, najwięcej poróżniło nas prawdopodobnie sprawa o Zaolzie - po zajęciu tego terenu przez Czechosłowację i w wyniku represji Polacy zaczęli masowo uciekać z tamtych terenów w głąb Polski. Ja osobiście (znaczy z dokumentów) znam znowu nieprzyjemne sytuacje jeszcze z 1935, o próbie wypędzenia Czechów "za Ostravicę". Generalnie oba kraje zawiniły i kto wie, gdybyśmy stworzyli razem silny sojusz, to może Francja i Anglia również by nas wspomogła. Ale to już całkiem inna historia.

Podsumowując: książka wiele wnosi na temat naszego polskiego poglądu na sprawę II wojny światowej. Rzadko literatura wspomina o okresie 1918-1939, skracając go do "przygotowywania się do II wojny światowej" czy "formowaniu granic II RP". Ale jak to się dokładnie odbywało? Czy naprawdę spodziewaliśmy się wybuchu kolejnej tak dużej i długiej wojny? Dlaczego nikt nie tamował działań Hitlera? Czy naprawdę byliśmy skazani na klęskę? Na te i inne pytania odpowie nam dopiero dr Cyra. Także zachęcam do tej lektury, ponieważ uważam, że to nie tylko pozycja dla historyków, ale i Polaków, którzy mają wyidealizowane wrażenie na temat tego okresu, także naszych stosunków z Francją i Anglią. Osobiście dopiero po tej lekturze uświadamiam sobie pomoc, jaką otrzymaliśmy od Francji i ich powodach złamania sojuszu z Polską. Dużo daje już samo przeczytanie krótkiego (jedna strona) zakończenia pracy, ale wiadomo - my, książkoluby, nie uciekamy się do samych streszczeń ;)

Pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 19 października 2020

Rozkład jazdy

 O Mater Dei, jak tu głucho, pusto!

Czyżbym widziałam samotny krzak? :O  Takie rzeczy tylko w necie.

Wypada się wytłumaczyć, że w ciągu pandemii, która dla mnie się zaczęła tak spokojnie, straciłam pracę, motywację do życia i ogólnie nie było zbyt przyjemnie. Miesiąc temu jednak zdałam egzamin, który zawaliłam już dwa razy, znalazłam nową pracę i teraz życie wydaje mi się piękniejsze.


Ale zaostrzają znowu przepisy, więc jeśli najdzie kolejna przerwa, to będzie wiadomo, czemu mnie tu nie ma.


Do rzeczy. Z teraźniejszych uciech, których recenzje pojawią się w najbliższym czasie, to:

- Andrzej Pilipiuk "Upiór w ruderze"

- Marta Zaborowska "Lęki podskórne"

- Shari Lapena "Ktoś kogo znamy"

- Martin Stewart "Skrzynia ofiarna"

- Marta Kisiel "Małe Licho", "Szaławiła"

- J. Grzędowicz "Księga jesiennych demonów"

- Becky Albertalli "Leah gubi rytm"

- R. E. Carter "Czarny mag" (seria)

- Alina Dąbrowska w wywiadzie z Wiktorem Krajewskim "Wiem, jak wygląda piekło"

- Dorota Terakowska "Tam gdzie spadają anioły", "Córka czarownic", "Samotność bogów", "W krainie kota"

- Mariola Sternahl "Ocean uczuć" 

- Jeff Vandermeer "Unicestwienie"

- Susan Hill "Kobieta w czerni" 

i co pewnie dziwne: Adam Cyra "Doktryna wojenna II RP"


Więcej grzechów (na razie) nie pamiętam, ale się one pojawią. W rozszerzeniu. Do zobaczenia!