niedziela, 28 kwietnia 2019

Przystanek XXIX: Selekcja Cass


Autor: Kiera Cass
Tytuł serii: Selekcja
Wydawnictwo: Jaguar
Rok wydania: 2014-2016
Ilość tomów: 3+2+dodatki
Gatunek: Literatura młodzieżowa, motyw Kopciuszka
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, milordzie <popija herbatkę z małym paluszkiem w górze>

Na początku przepraszam za zaniedbanie. Zapanowała właśnie u mnie era deadlinów i egzaminów, dlatego dni spędzam głównie z głową w słownikach lub książkach metodologicznych, których nie ma sensu tutaj opisywać. 

Seria "Selekcja" od Cass ciążyła mi od dawna na języku. Cass była pierwsza, która zaczęła bawić się motywem Kopciuszka  - mówię o tym dlatego, ponieważ w 2018 roku pojawiła się seria "Royal" Valentiny Fast, która jest nazbyt podobna, jeśli chodzi o zarys fabuły, wprowadzono tylko parę zmian (dokładnie, w przyszłości zamierzam pobawić się w porównanie tych dwóch serii, jeszcze jednak nie dopadłam tej nowszej w swoim czytelniczym zapale). Nie wiem jednak, kto dopuścił pojawienie się dwóch tak podobnych serii i co na to sama Cass.

Historia jest dość prosta. Wszystko kręci się wokół biednej dziewczyny (tyle że nie tak pomiatanej, jak w oryginalnej baśni) i jej rozkołatanym emocjom, która nagle wpada w oko księciu i ma szansę zostać jego żoną. Tyle że baśniowy bal trochę się wydłuża - dziewczyny z całego państwa przysyłają do królestwa swoje zdjęcia, książę wybiera trzydzieści pięć kandydatek i wtedy rozpoczynają się Eliminacje, które mogą trwać naprawdę długo (wszystko zależy od decyzji królewicza). Wybranki są zapraszane do pałacu i tam próbują oczarować (rzecz jasna) przystojnego księcia Maxona. Dla wielu dziewczyn to życiowa szansa, czyli walka na śmierć i życie, również dla ich rodzin, lub po prostu szansa na wyrwanie się z ponurej rzeczywistości.

Można więc powiedzieć, że to kolejna nudna młodzieżówka, w końcu główna bohaterka, Amerika, ciągle wzdycha do dwóch facetów (ale dałam 8/10, więc wiadomo, że coś nie gra) - Aspena (w którym jest od dawna zakochana) i Maxona (tego księcia) - nie mogąc się zdecydować, którego tak naprawdę chce. Czasami to przyprawia o ból dolnej części pleców, bo przecież wybór jest dla nas (czytelników) w sumie jasny. Ponadto Amerika bardzo przypomina księżniczkę, mdlejącą damę w wiecznych opałach (czasami ma chyba napad histerii, a raz zdarza się prawdziwy napad, rebeliantów na pałac). Do takich momentów trzeba się przygotować. To, co poruszyło moje czytelnicze serce, to otoczka wokół tego tematu - świat opisany w książce to wizja przyszłości. Kraje powróciły do bycia królestwami, w których panuje król, a królowa wybierana jest z ludu (po to są Eliminacje), by podkreślić bliskość króla do zwykłych nie-królewskich ludzi. Społeczeństwo podzielone jest na kasty, Jedynki to najzamożniejsze rodziny (Amerika to Piątka, grupa artystów), nazwiska konkretyzują zawód danej rodziny (np. Amerika Singer - śpiew i gra na instrumentach). Z góry więc jest założone, co dziecko będzie robić w przyszłości, a rotacje między kastami są niezwykle rzadkie, zdarzają się głównie poprzez małżeństwo, bankructwo, no i jeśli król tak postanowi. Ogólnie w królestwie się źle dzieje, ludzie biednieją, panuje głód i choroby, więc dziewczyny tam mieszkające naprawdę chcą choć na chwilę poczuć się jak księżniczki w pałacu, gdzie służba spełnia prawie wszystkie ich zachcianki. Warto zaznaczyć, że Eliminacje według Cass dzieją się w królestwie, w którym każdy ma telewizor, konkurencja śledzona jest więc (prawie) na bieżąco przez wszystkich mieszkańców państwa, ludzie tym żyją, obstawiają, kto wygra. Kandydatki muszą spodobać się również publiczności, uśmiechać się i ukrywać szereg emocji, które nie powinny ukazywać się przy kamerze - telewizja kłamie i one muszą się tego nauczyć. Podobał mi się również wgląd w relacje królewskie - Maxona i jego rodziców, trudny kontakt ojciec-syn oraz prawdopodobną przyszłość Ameriki - królowa, która w zasadzie stoi przy królu na spotkaniach, ale później nie jest już potrzebna. Ach, no tak, jeszcze musi urodzić potomka.

Oczywiście, Amerika trafia do pałacu przez przypadek, nigdy nie chciała tam się dostać, ponieważ jest zakochana w Aspenie, chłopaku, z którym spotyka się potajemnie od lat. Rodzina jest przeciwna ich związkowi, ponieważ Aspen ma niższy status, Amerika nie byłaby już więc Piątką (cała rodzina by na tym straciła). Amerika na początku błąka się więc po pałacu, tęskniąc za swoim chłopakiem i tak znowu wpada na księcia, który w zasadzie od początku (gdy zobaczył jej zdjęcie) jest nią zauroczony. To dlatego przystaje na układ Ameriki - pozwoli jej zostać w pałacu (ach, bo wtedy jej biedna rodzina dostaje pieniądze za to, że ona wciąż jest w pałacu), nie wybierze jej, a ona będzie szpiegiem wśród dziewczyn, powie mu, która warta jest jego wyboru. SPOILER: Aspen też się tam pojawi (choć nie jako jeden z trzydziestu pięciu kandydatek).

Reszty może nie ma co zdradzać. Amerika coraz bardziej zaczyna rozumieć mniej cukierkowate życie w pałacu, w zasadzie docenia jego plusy (jedzenie, stroje) i minusy (ciągłe kłamstwa), więc to bardzo dobrze, że nie zapomina się o każdej ze stron (pamiętając, że przeciętny czytelnik poleciałby na te plusy). Jest w stanie polubić resztę kandydatek (to było czasem zbyt cukierkowe, ale cóż, charaktery ludzkie są przecież różne, ktoś się zawsze może polubić) oraz zrozumieć króla, królową i decyzje samego Maxona. To dlatego pomimo pewnych wad Ameriki (głównie w narracji), polubiłam ich dialogi oraz relację, jaka z tego wyniknęła.

W każdym tomie następuje kolejny poziom Eliminacji - usuwana jest część kandydatek, które książę na pewno nie zamierza poślubić, czyli "Rywalki" (35), "Elita" (6) i "Jedyna" (1). Muszę również nadmienić, że mnie do ich lektury głównie zachęciły okładki (trochę mniej opis). Moim zdaniem to najładniejsza wizualnie seria (prócz Stievfater <3) z jaką się spotkałam, spodobała mi się nawet ta dzieczyna (na dwóch ostatnich tomach to już nie...). Samo zakończenie jest zbyt cukierkowe, ale to jednak młodzieżówka, ponadto na podstawie baśni, dlatego uważam, że tak już musiało być. Zresztą - jak mówiłam wcześniej - każdy od początku się domyśla, jak to się wszystko skończy, ważniejsza jest droga.

To były trzy tomy plus dodatki - "Książę i gwardzista", "Królowa i faworytka". To pozycje wyłącznie dla bezwzględnych fanów całej serii. Zaczęłam je czytać, ale obie skończyłam gdzieś na początku, nie mogłam tego strawić. Dlaczego? Pierwsza prowadzona jest tym razem z męskiego punktu widzenia, Maxona oraz Aspena, czyli jak postrzegali przez całą akcję serii Amierikę i poszczególne wydarzenia. To retrospekcja, czyli kompletna powtórka wydarzeń i z dlatego tak nudna (bo co mogą powiedzieć nowego?). Druga książka ("Królowa i faworytka") zasadza się na życiu Ameriki zanim trafiła do pałacu, Amberly, matki Maxona (czyli królowej) podczas jej Eliminacji oraz Marlee, która zamiast w księciu zakochała się w Carterze (część ich historii pojawiła się w jedynce). To już lepszy pomysł na fabułę (w zasadzie opowiadania), więc jeśli ktoś chce "więcej", to niech lepiej łapie za ten tom.

Kolejne dwa tomy - "Następczyni" i "Korona" - to kontynuacja serii, ale tym razem bohaterką jest córka Maxona i Ameriki. To przeżyłam. Jest to też swoista powtórka z rozrywki, ale tym razem Eliminacje rozgrywają się wokół księżniczki Eadlyn - do pałacu zjeżdża się trzydziestu pięciu kandydatów, którzy starają się o jej rękę (i to jest sytuacja do pozazdroszczenia^^). To też zerwanie z tradycją, ponieważ zawsze Eliminacje rozgrywały się wokół księcia. Muszę powiedzieć, że te dwa tomy czytało się nieźle. Eadlyn oczywiście nie życzy sobie takich Eliminacji, nie jest jednak w nikim zakochana i w zasadzie chce, by tak to pozostało, jednak sytuacja państwowa ją do tego zmusza. Ponadto gdzieś tam ma nadzieję, że jej losy potoczą się tak romantycznie, jak jej rodziców podczas Eliminacji. Jeśli jednak ktoś chciałby usłyszeć moje zdanie, to wszystko skończyło się zupełnie nie tak (SPOILER: wygrywa osoba, którą Eadlyn zna), więc w zasadzie królestwo tylko na tym straciło (finansowo). Pojawia się również wątek homoseksualny - dwoje kandydatów przejawia zainteresowanie sobą, a nie księżniczką (czego np. nie było w pierwszych tomach odnośnie kobiet...). Nie kończą jednak tak wielkim skandalem jak Marlee i Carter (kandydatka i strażnik). Dwa ostatnie tomy opowiadają również co nieco o Americe i Maxonie, ich dalsze losy oraz jak radzili sobie z prowadzeniem rządów. Spieszę zapewnić, że historia Eadlyn koniec końców nie jest gorsza od poprzednich trzech tomów, czym byłam najbardziej zaskoczona.

Uf, wreszcie koniec. Ja polubiłam tę serię. Miała swoje minusy, ale w ogólnym rozrachunku wypadła nieźle, też dlatego, że spodziewałam się najgorszego (jak to ja). Seria pisana jest językiem prostym, w zasadzie dość potocznym, ale próbuje oddać charakter baśniowy oraz konwenansów królewskich, mimo że rzecz dzieje się w kraju bardzo współczesnym (wizja przyszłości). Najwyraźniej w przyszłości bardzo prawdopodobne, że cofniemy się w rozwoju (co w sumie też jest możliwe). To mi trochę nie pasuje, ale z drugiej strony rozumiem, dlaczego stworzono taki styl (pałac, długie suknie, król itd.). To młodzieżówka, dlatego uważam, że większość dorosłych nie odnajdzie się w tym świecie, chyba że ci, co wychowali się na bajkach m.in. Disney'a. Rozbudowany motyw Kopciuszka uważam za dobry pomysł i to jest największy plus tej serii.

wtorek, 23 kwietnia 2019

Przystanek XXVIII: Hopeless Hoover


Autor: Colleen Hoover
Tytuł: Hopeless (tom 1)
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2014
Ilość stron: 424
Gatunek: Literatura młodzieżowa, romans, New Adult
Ogólna ocena: 2/10
Czy wnerwiła Kocyk? A jakże! <wkłada rękawice bokserskie>

Ogólnie nie mam nic do młodzieżówek i romansów, co chyba widać po spisie moich lektur. Uważam również, że znana jestem z tego, że w zasadzie w każdej książcę potrafię znaleźć plusy (oraz stado minusów, ale nie o tym teraz). Czemu to mówię? Bo "Hopeless" mnie zaskoczyła i to tak konkretnie. Tyle dobrego o niej czytałam i czytam do tej pory (a została wydana w 2014 roku), przeglądam liczne recenzje, niedowierzając, ponieważ ja wciąż się krzywię na jej wspomnienie, mimo że u innych dostrzegam błogie uśmiechy.

Nie zamierzam nic napominać o New Adult, nowych/ starych gatunkach czy potrzebie kolejnych nazw z rzeszą zapytań "po co" i "na co" (ups, właśnie to zrobiłam). Ale tym razem do rzeczy: nic nie mam do ogólnego rysu fabuły tej książki, bo jest nawet ciekawa, choć uważam, że nagromadzenie tyle złego przy jednym bohaterze jest dość podłe (i dziwne, ale dodaje się najczęściej opis "wstrząsająca"). Autorka poruszyła tematy ze sfery tabu i wszystkimi obrzuciła jedną postać... Teoretycznie plus za odwołanie do nich, jednak nie jest to zrobione w zadawalający sposób (na pewno nie moralizatorski), nie skłania do dyskusji. Skoro młodzieżowy romans, to oczywiście występuje tutaj "niesamowicie piękna" czy od razu "seksowna" siedemnastoletnia Sky, z którą każdy chce się przynajmniej całować, oraz tajemniczy nowy, Dean Holder, z licznymi przydomkami, które można streścić do "przystojny". Okazuje się, że Sky nie pamięta za wiele z dzieciństwa i w zasadzie nie chce o nim pamiętać, ale w obecności nowego chłopaka odrzucane wspomnienia nagle odżywają, budząc się do życia. Wszystko zaczyna się więc naprawdę, gdy Sky jednak sobie przypomina, choć przez całą książkę stopniowo łapie poszczególne wspomnienia, powoli odbudowując przeszłość.

I to nawet mi się podobało, ponieważ zakończenia się niespodziewałam, do tego po drodze trzeba ułożyć naprawdę wiele puzzli, by ta historia miała sens. To właśnie uważam za główny plus tej książki. Niestety, podczas podróży do owego "zakończenia" musiałam obserwować relację Sky-Dean, która jest przecież głównym motywem tej książki (tłumaczę w ten sposób swój "mus") i gdyby nie cieakawiło mnie rozwiązanie, pewnie już w połowie wyrzuciałabym tę pozycję na ulicę (tyle że korzystałam z ebooka, ucierpiałby więc mój telefon - to był główny powód). Co jeszcze z tych plusów? Powiem szczerze, że podobał mi się nieprzetłumaczony tytuł, który dopiero pod koniec książki staje się jasny (btw, to tatuaż naszego bożyszcza, Deana). Dziwne, ale najbardziej żal było mi matki Sky... Chyba tylko ją naprawdę polubiłam.

Dobrze, nie ma co odwlekać. Czemu nie Sky (lub inaczej, nie będę jednak zdradzać imienia) i Dean? Po pierwsze, od razu są w sobie zakochani. W zasadzie jeszcze się dobrze nie widzą, a już emanują radioaktywnym uczuciem. Po drugie? Opisy łóżkowe są dla mnie nienaturalne, jakby Dean naczytał się Greya, w sumie zapominając o trudnych przeżyciach dziewczyny. To jest właśnie problem tej książki - gdyby seks zminimalizować, a skupić się na fabule odkrywania przeszłości, podkręcając klimat, byłoby nieźle. A ich dialogi? Nie ma nawet co... Na stronie "lubimyczytać.pl" przeczytałam nawet, że historia ich związku "przejeżdża po czytelniku jak czołg, a potem posypuje go płatkami róż". Kurczę... Właśnie tak się czuję, jak po tym czołgu, zapachu kwiatów tylko brak (zresztą, po czołgu kto by ich oczekiwał). Powiedziałabym również, że historia samej Sky jest podejrzana, jakby nikomu nie opłacało się wgłębiać w psychologię ofiary (no wtf: ach, no tak, już pamiętam swoją "straszną przeszłość", ale wszystko jest w porządku, nie potrzebuję nawet psychologa, wyłącznie Holdera, ach!). Do tego początek: Sky jest uważana za dziwkę, pozwala się obmacywać przypadkowym chłopakom, nawet w łóżku (i po takim zaproszeniu w sytuacji sam na sam dosłownie każdy kulił ogon i wychodził? Bo co, Sky zna też wschodnie sztuki walki?), a wciąż jest dziewicą, do której Karen powtarza "pamiętaj o kondomach". I tekst typu: całuję każdego, ale nic nie czuję. To co, czasami po prostu ćwiczy język? Po prostu genialne, zero obiekcji. Ponadto Holder jest uważany za nastoletniego buntownika przynoszącego same kłopoty, przenoszonego z miejsca na miejsce, ale jakoś w większości akcjach powiedziałabym, że to tytuł bez pokrycia. 

Może więc fenomen Hoover polega na języku i czarujących opisach? No... Mnie nie uwiodły, mam wrażenie, że cytaty, którymi zachwycają się czytelnicy, pojawiają się nagminnie w innych powieściach, czasami dużo lepszych niż ta od Hoover. No i trzeba by było przemyśleć zakończenie tej całej historii, bo w takiej formie sporo rzeczy mi się nie klei.

Już kończę. Powiem szczerze, że dużo się naczytałam w tej książce oraz wokół niej., a jednak wciąż kompletnie nie rozumiem, dlaczego jest taka sławna i tak dobrze oceniana, ale walczę, by się tego dowiedzieć (tajemnica Hoover na liście moich zadań, obok np. "czy kosmici mają dzioby"). Może tak dobrze wypromowana? Internetowe banery krzyczą, bym nie oceniała tej lektury zbyt pochopnie, nie uważam jednak, bym cokolwiek zrobiła tutaj "zbyt pochopnie". Nie i już! Nie mam zielonego pojęcia, czy jeszcze kiedyś postanowię włożyć w swoje łapki powieści tej autorki, by sprawdzić, czy coś zmieniła w swoim życiu (nie, interesuje mnie wyłącznie jej twórczość), ale zapewniam, że nie stanie się to dość szybko. Mam wrażenie, że New Adult to zupełnie nie moja bajka. Wciąż staram się znaleźć jakąś dobrą książkę na tym terenie, ale czym dłużej to robię, tym częściej myślę, że to taki rodzaj literatury, przy którym trzeba wyłączyć krytyczne myślenie, doświadczenie czytelnicze, a czasami nawet cały mózg. Powiedzmy jednak, że tak już bywa, ludzie w lekturach znajdują różne rzeczy - ja akurat trafiłam na "nic".

sobota, 20 kwietnia 2019

Przystanek XXVII: Skaza Tulli



Autor: Magdalena Tulli
Tytuł: Skaza
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2006
Ilość stron: 177
Gatunek: Literatura piękna
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, literatura piękna pobudza do działań <chwyta za pędzel>

Dzisiaj coś starszego, ale bardzo wpasowującego się w rejon moich badań naukowych, z tego względu ta książka mocno zapisała się w mojej pamięci. Myślę, że również tej pani nie trzeba przestawiać. Dwukrotnie nominowana do nagrody NIKE, jej książki tłumaczone są na wiele języków. Zresztą, jej styl jest specyficzny, a także bardzo charakterystyczny. Jeśli ktoś już sięgnął po jej książki, dobrze wie, o czym tu mowa.

Już przechodzę do rzeczy. Zarys przedstawionej w tej książce rzeczywistości jest niezwykle minimalistyczny (to stąd te 177 stron), z tego względu jest ta opowieść często określana miarą „historyjki”. Język jest minimalistyczny, ale każde słowo jest na swoim miejscu, bardzo przemyślane, ważne, nie do zastąpienia. Z głównego terenu wydarzeń zostaje przedstawiony tylko plac oraz przejeżdżający od czasu do czasu tramwaj, co może być prawie w każdym mieście. Teoretycznie nie wiemy, w jakim czasie dzieje się (może się dziać?) opowieść, ale poruszane wątki kierują nas w stronę II wojny światowej (przynajmniej ja chcę to tak wiedzieć). Istnieje ponadto szansa, że ja zrozumiałam zupełnie co innego niż reszta (już taka Tulli jest).

Autorka stawia nacisk na obraz. W zasadzie bohaterowie książki są aktorami, a cała opowieść realizuje się jak dramat. W takim wypadku plac jest scenografią, część ulic malowana jest na tekturze, część rekwizytów to papier, ale postaci nie wiedzą, że grają, uczucia są więc prawdziwe. Coś się dzieje, a jednocześnie nic. Tej książce trzeba dać trochę czasu, ponieważ wraz z następnym fragmentem fabuły czytelnik poznaje więcej i więcej, przestając być taki zagubiony. Ponadto autorka bawi się z czytelnikiem, przerzucając historie z postaci na postać, czasem narrator jest notariuszem, czasem służącą, bywa, że mówi w pierwszej osobie. Często czytelnicy skarżą się, że brak jest w tekście przerw w postaci rozdziałów, wcięć, czy choćby dialogów. Jak dla mnie to ta historia jest tak krótka, że to w ogóle nie przeszkadza, szczególnie gdy człowiek już się w nią wgłębi, ale rzeczywiście, gdy chcemy na chwilę przerwać lekturę, to potem może być kłopot w stylu „no gdzie to było”.

Ciekawie wyłania się z tej książki filozofia autorki. Wydaje się, że ludzie nie mają żadnej wartości, łatwo znikają lub zostają zastąpieni. Z drugiej strony bywa, że „stroje mają wartość” – wystarczy płaszcz, by zmienić pozycję społeczną. Stereotypy pewnych grup społecznych również nakierunkowują nasze myślenie, uświadamiając czytelnikowi, że nigdy się od nich nie uwolni. Nawet zakończenie tej historii przynosi tylko więcej pytań, zamiast odpowiedzi. Swoją drogą wszystko zostaje postawione na głowie, i akcja, i bohaterzy, i narracja… Tulli robi to w ciekawy sposób.

Uważam, że tej książce spokojnie można dać szansę. Z tej lektury można odczytać wiele rzeczy, więc nie warto się ukierunkowywać (jak ja, która stwierdziła, że to czas wojny). Nie zamierzam zaznaczać, że to literatura trudna (do lekkich jednak nie należy, jest wymagająca). Owszem, będą momenty dezorientacji, ale nie na tyle, by zniechęcić potencjalnego czytelnika.

wtorek, 16 kwietnia 2019

Rozkład jazdy


Tak wyglądają plany na najbliższe... dni


Albo miesiące, lata... W każdym razie "plany" są poukładane i wyraźne jak nigdy dotąd, a to już w moim przypadku naprawdę nowość.

To również jedna z tych chwil, gdy człowiek uświadamia sobie pewne mądre cytaty zupełnie nieznanych sobie ludzi (a jednak sławnych) i nagle widzi, jak bardzo jest daleko od ideału:

Tyle książek do przeczytania, tak mało czasu Frank Zappa

  Choć po drugiej stronie, bliżej biureczka stoi rządek książek, które muszę przeczytać do pracy, ale nie jest on tak fantazyjny, ba, nie jest nawet kolorowy (biało-czarne życie) i muszę stwierdzić, że ta strona jest bardzo dołująca (i większa, tak, mam zaległości), dlatego nie będę jej ukazywać.

Do rychłego zobaczenia!

niedziela, 14 kwietnia 2019

Przystanek XXVI: Świat w pastelach Rzepka



Autor: Aneta Rzepka
Tytuł: Świat w pastelach Ingi
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 328
Gatunek: Literatura obyczajowa
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale pojawiła się nostalgia <liczne wzdychania>

Tak do końca nawet nie wiem, jak ta książka do mnie trafiła. Przez jakiś czas byłam związana z Portalem Pisarskim (związana bardziej emocjonalnie, niż w jakikolwiek inny sposób) i tam po raz pierwszy spotkałam się z twórczością tej autorki. Możliwe również, że wszystko przez uroczą okładkę. Pastelowe barwy jakoś do mnie trafiają, szczególnie że większość znanych mi okładek charakter mają raczej mroczny i depresyjny.

Fabuła początkowo jest dość depresyjna i wychodzi dość stereotypowo - biedna kobieta, stłamszona życiowo, rozpada się, ale powoli zbiera sie do kupy, by na końcu książki rozbłysnąć niezwykłym światłem spełnionych marzeń czy planów. Tutaj ta główna bohaterka nazywa się Gabrysia i jest nauczycielką (dzisiaj odkładamy na bok polityczne aspekty), a jej niepowodzeniem jest głównie nieudane małżeństwo (wchodzące nawet w fazę przemocy). W zasadzie sama nie wie, czego tak do końca oczekuje od tego swojego życia, po prostu czuje się niespełniona i pragnie zmian. Swoje smutki postanawia wylewać w Internecie, na blogu, na którym posługuje sie pseudonimem Inga (tak, stąd tytuł) oraz angażując się w różne szkolne projekty, ponieważ uważa, że do jej zawodu wkrada się rutyna. Stara się m.in. pomóc chłopcu z rodziny dotkniętej problemem alkoholowym. Jest więc źle i nieciekawie, mimo że kobieta wciąż walczy, i kto pojawia się na horyzoncie? Wytrwały czytelnik jej bloga (Nikt_Ważny), na którego komentarze zaczyna czekać z niecierpliwością. Zresztą, dalsi bohaterowie książki również mają swoje problemy i tutaj je ujawiniają.

Aneta Rzepka sama jest blogerką, jak wspomniałam wyżej, związaną od dawna z Portalem Pisarskim. Pisze liczne bajki i opowiadania, a omawiana tutaj książka była jej czwartą wydaną pozycją, więc pewne doświadczenie już się tutaj pojawia. Sama książka nie jest może tak oryginalna, ale styl autorki jest dość urokliwy i lekki, najważniejsze są jednak prezentowane emocje - ta książka naprawdę doda sił niejednej kobiecie i chyba właśnie taki miała cel. Pomimo trudnego tematu, jaki porusza, aż ocieka niepoprawnym optymizmem (uważam, że w stosunku do męża trochę za dużym, ale nie mnie oceniać), dlatego uważam, że warto o niej chociaż wspomnieć. Teoretycznie nie wierzę w "lekkie lektury", którym można wiele niedociągnięć wybaczyć, ale "Świat w pastelach Ingi" jest inny, dlatego mogę go śmiało polecać, choć pewnie i tak nie wytłumaczyłam dokładnie, na czym to jej piękno ma polegać.

sobota, 13 kwietnia 2019

Przystanek XXV: Narodziny królowej Ross



Autor: Rebecca Ross
Tytuł: Narodziny królowej (tom 1)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Rok wydania: 2018
Ilość stron: ok. 500
Gatunek: Literatura młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie miała takiej mocy!

Znowu wracamy do współczesności. No i znowu fantastyka… Wiem, powinnam starać się o urozmaicenie, ale w tej chwili tak to wygląda. Jutro zaczynam czytać Kisiel (takie mam plany), więc posiedzę jeszcze w podobnych klimatach. Dzisiaj dopiero co skończyłam lekturę Ross i tym zamierzam się pochwalić.

O „Narodzinach królowej” czytałam jeszcze przed lekturą tej książki (dość liczne recenzje). Nie wiedziałam, czego w ogóle się spodziewać, ponieważ spotykałam się z różnymi opiniami. Często narzekano na upychanie maksimum akcji w jednym tomie, pewną naiwność głównych bohaterów i w ogóle na prawie wszystko. Muszę te plotki zdementować, bo wcale nie jest tak źle (wierzcie mi, czytałam prawdziwe gnomy i tu naprawdę nie ma się co załamywać). Jeśli ktoś ukierunkuje się na lekką (trochę dłuższą) lekturkę, nie powinien być rozczarowany.

O czym w ogóle jest ta książka? To historia dziewczyny, Brienny, która nie wie za wiele o swojej rodzinnej przyszłości i ogólnie próbuje zrozumieć, kim jest (jeśli nie w oparciu o krew, to w oparciu o artystyczne zapędy). Niby nic niezwykłego, ale fabuła toczy się w fantastycznym świecie podzielonym na kilka frakcji, w którym władze dzierży tyran (skoro lubi tych i owych skracać o głowy), a prawowici następcy próbują jakoś przeżyć kolejny dzień. Każdy z krajów Maevany posiada określony charakter (np. porywczość, wrażliwość, ale brakowało mi jasnego określenia zestawu tych cech). Istnieją również domy, w których dziewczyny uczą się jednej z pięciu sztuk pasjańskich (muzyki, błyskotliwość, malarstwa, dramatu, wiedzy) i jeśli rzeczywiście są w tym dobre, zyskują protektora oraz pelerynę (oznakę, że w tej jednej dyscyplinie są mistrzami). Brienna trafia do jednej z takich szkół, ale od początku stanowi problem – pięć uczennic zostało już przyjętych, dodatków się nie przewiduję, a jednak dziewczyna zostaje przyjęta. Ponadto żadna dyscyplina nie idzie jej dobrze, dlatego najpierw próbuje każdej, nim ostatecznie zostaje związana z ostatnią, wiedzą.

Szkoła dla pasjanek nie wygląda jak ta z Harry’ego Pottera, proszę się nie martwić. Uczennice wiodą tam frywolny żywot, kształcąc się wyłącznie w wybranej dyscyplinie, całkowicie bez pomocy magii. Nie wiedzą za dużo o zewnętrznym świecie, chowane są całkowicie niewinnie, więc trudno mi powiedzieć, jak niby mają się później odnaleźć w prawdziwym życiu… Ale nie wnikam w ten stopień edukacji. Na końcu szkoły, w czasie przesilenia, mają się sprzedać (czyt. zaprezentować swoje zdolności) wybranemu patronowi i podpisać (czasowy?) kontrakt. Jak można się tego spodziewać, Brienna nie wypada w tym starciu zbyt dobrze, ale okazuje się, że odznacza się innymi predyspozycjami, które mogą spodobać się całkiem innej rzeszy ludzi.

Występuje również magia w tej książce – dzierżą ją kobiety z rodu Kavanagh, ale bez zaginionego przed latami kamienia nie mogą jej obudzić (zresztą, ostatnia potomkini siedzi w ukryciu). Istnieje również pewien kanon (praw), który także ma jakiś wkład w władzę, ale nie wiadomo, gdzie się znajduje. Ogólnie pełno jest zagadek, które Brienna po trochu zgłębia, będąc potomkinią rodu Allenachów (jakim cudem nie zorientowała się wcześniej, czyją jest córką, pozostaje dla mnie wciąż tajemnicą) i w związku z tym ma rzadko spotykany dar, który pozwala jej spojrzeć w przeszłość. Fabuła jest więc zarysowana dobrze, z potężną dozą szczegółów, które nie od razu stają się jasne dla czytelnika (ale czemu miałyby być takie, niech ma pod górkę). Jest też miłość dwójki bohaterów, zarysowana bardzo delikatnie, niemniej ma swój urok (swoją drogą – wszyscy praktycznie tracą swoje żony, więc związek może być tylko jeden…). Przyznaję, że akcja faktycznie gdzieś od połowy książki leci na łeb na szyję, ale mnie akurat ta szybkość przypadła do gustu – sceny się dłużą tylko przy Cartierze, mistrzu Brienny, ale to tej książce jestem w stanie wybaczyć. Przypomina mi się tu publikacja Pitry („Motylogion”), gdzie akcja również od połowy zaczyna biegnąć, ale gubiąc w tym  czasie części garderoby, a nawet członki… Po co ta metafora? Bardzo mi się po prostu spodobała. W przeciwieństwie do Pitry Ross dobrze wie, którzy bohaterowie co gdzie robią i nic się w trakcie poszczególnych misji nie gubi. To właśnie mi się podobało, wszystko w „Narodzinach królowej” ma swoje miejsce, jest dopracowane i nienachalne.

Nienachalne… Tak. Nie podobały mi się pewne sformułowania użyte w książce. W pewnym momencie autorka zaczyna używać jakiś dziwnych epitetów, jakby jej wyobraźnia zaczęła szwankować. „Valeńską” energię potrafię jeszcze zrozumieć, ale niektóre środki stylistyczne (również rozbudowane metafory) graniczyły z dobrym smakiem, stając się pożywką dla kpiarzy. Wydawały się wetknięte na siłę, aby „podnieść doniosły klimat” powieści, ale wyszło na opak. Niemniej były to potknięcia, które ja jestem jeszcze w stanie zrozumieć, mimo że rzucają się w oczy, ponieważ styl autorki bardzo mi spasował – delikatny, dużo opisów i porównań. Powiedziałabym również, że niektóre wydarzenia wpadały w jakąś dziwną pętlę, np. rana zadana przez syna Allenacha – co jak co, ale przebicie sztyletem powinno być bardziej odczuwalne przez główna bohaterkę, która… nawet przy zszywaniu na żywca wpatrywała się w oczy swojego ukochanego, zapominając o bólu (jakieś tam swędzenie). Nie wiem, czy to byłoby możliwe, szczególnie że jest to pierwsza poważna rana tej bohaterki, wiodącej dotychczas sielankowe życie na błoniach szkoły, ale (jak to mówię) nie wnikam dalej. Również latanie po zamku, czy konno w poszukiwaniu kamienia, liczne zranienia, dywagacje na temat honoru, krwi i wreszcie udział w bitwie, powinien odbić się jakoś na głównej bohaterce. W końcu tyle dni na chodzie, w kompletnym stresie, bez chwili snu nie jest aż tak możliwe w prawdziwym świecie bez narzekania na przemęczenie.

Akcja jak widać zapowiada się ciekawie, ale finał nie będzie dla nikogo szokiem, choć kończy się dość płynnie, przechodząc nagle w sielankowy stan. Zaskoczyła mnie informacja, że jest to pierwszy tom serii, ponieważ dla mnie historia ta wygląda na skończoną, ale… życie lubi zaskakiwać. W końcowym rozrachunku dałabym szansę innym czytelnikom na podobną lekturę, ponieważ uważam, że jest to książka dobra. Widać, że autorka jest zafiksowana na stworzonym przez siebie świecie, ponadto zna się na historycznych aspektach, co przejawia się w licznych przypisach wyjaśniających głównie trudne nazwy używanych przez bohaterów broni (jak myślę „sztylet”, Ross opisuje niejaki „dirk”, określając również wiek, w którym była najczęściej używana). To wprowadza ciekawy klimat do książki oraz pokazuje zaangażowanie autorki w tworzeniu swojej książki, przeprowadzeniu odpowiednich poszukiwać oraz jasne zarysowanie swojej wizji – ta kobieta dobrze wie, czego chce. A ja takie lubię…

Wizje. Autorki to tam swoją drogą.

środa, 10 kwietnia 2019

Przystanek XXIV: Wojna światów Wells vs film


Autor: Herbert George Wells
Tytuł: Wojna światów
Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 1898 (I PL: 1899 Iskra)
Ilość stron: 216
Gatunek: Fantastyka, apokalipsa, science fiction
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Niebywałe! <kosmiczny taniec pseudo marsiański>


Niedawno mieliśmy do czynienia z premierą książki Ksawerego de Montepin "Dorożka nr 13" i wtedy jakoś przypomniałam sobie o tej książce... Wtedy pomyślałam: dlaczego nie? Zamiast imitacji, nie warto czasem postawić na żywy klasyk?

Główne pytanie powinno brzmieć "wtf?!" oraz "dlaczego pojawia się tutaj taki staroć?", ale ja się będę z tego tłumaczyć m.in. poniżej. Zacznę nawet teraz - bo ta książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jest nieziemskim (tak, piękne zestawienie, prawda? <samopochwała>) klasykiem i do jego przeczytania zachęcam bardziej niż zwykle.

Kosmici. A dokładniej Marsjanie i ich próba podboju Ziemi, o tym jest ta książka (tak, spójrzcie jeszcze raz na datę powyżej!). Już tutaj zaznaczę, że na jej podstawie powstał film z Tomem Cruisem o tym właśnie tytule. Jeśli go już ktoś oglądał, to dobrze wie, że jest beznadziejny, ale porównywanie jego i filmowej wersji to jak dla Francuza spożywanie św. Trójcy, tzn. sera+wina+bagietki (że tak pojadę po stereotypach). Pierwszym błędem filmu było osadzenie akcji we współczesności, a nie książkowego XIX wieku. Wiecie, panowie w cylindrach i laseczkami uciekają w popłochu przed kosmicznymi maszynami - no miodzio! Jeśli istnieje taka ekranizacja, to proszę mi dać znać. 

Fabuła rysuje się podobnie jak i w filmie (problem stanowi przedstawienie wydarzeń, a nie niezgodności z pierwowzorem). Przybysze chcą opanować Ziemię, bo prawdopodobnie Mars nie jest już wystarczający (domysły narratora), a ludzie stanowią dla nich ewentualne źródło pożywienia. Inwazja zaczyna się niepozornie, ot, na niebie przez teleskop ludzie obserwują tajemnicze błyski, którą stanowią nielada rozrywkę, również wśród domysłów ich pochodzenia. Później okazuje się, że to pociski spadające na Ziemię. Z nich wydobywa się przerażająco brzydki pozaziemnski osobnik, który szybko i sprawnie buduje sobie maszynę do transportu, pomagając reszcie przybyszów i organizując prawdziwy podbój.
Nic nadzwyczajnego, prawda? Tyle że ten facet, przepraszam, autor, był pierwszym, który wpadł na pomysł kosmicznej inwazji - podboju, który atakuje Anglię, ale ówczesnymi technikami są przkazywane informacje o innych krajach (zwracam uwagę: niektóre nacje zapominają, że nie są same we Wszechświecie, tutaj tego nie ma), dlatego czytelnik jest prawie na bieżąco z sytuacją. "Bieżąco" to dość powolne pojęcie w XIX-wiecznym kontekście, ale ten klimat ma swój urok.

Wells żył dawno przed I i II wojną światową, a jednak czytając teksty z tego okresu mam wrażenie, że ten chłop wpadł z wizytą do przyszłości. Z niesamowitą wyobraźnią, ogromną spostrzegawczością i smakiem opisał wizje różnych postaw społecznych przejawiających się u ludzi w obliczu globalnego zagrożenia, m.in. przypadki stratowań na drogach przy wybuchu paniki, szoku i postradania zmysłów (o tym szerzej w postaci wkurzającego wikarego) czy samobójstw. Przy tym nie oceniał tych postaw tak radykalnie, zwracając uwagę na indywidualne aspekty człowieczego stanu. Sam przecież musi usprawiedliwiać swoje postępowanie wobec wikarego, pokazując tym samym, że w obliczu takiej wojny (w sumie też światowej) człowieka ocenia się pod innem kątem, w końcu wojna zmienia wszystkie zasady, do jakich przyzwyczaiła nas cywilizacja (o tej dyskusji również jest sporo).

Klasyk, to i interpretowany różnorako - badacze dopatrują się tam teorii ewolucji, kolonializmu, imperializmu (czy innych -izmów), także jako próba skomentowania wiktoriańskich lęków i uprzedzeń (źródło: wikipedia). Jest czas, gdy kosmita buduje swój pojazd mechaniczny do sprawniejszego poruszania się, wtedy to ludzie zbierają się przy tej "nowej cyrkowej atrakcji", dziennikarze opisują, wycieczki przyjeżdżają (czyli standard, tylko bez selfie i instagrama) i po prostu się wgapiają na nowego stwora. Pojawiają się liczne interpretacje jego zachowania oraz pytania: po co przyleciał, jakie ma zamiary i co z tym fantem zrobić, ale gdzieś tam blisko ziemi śmiga opinia, że to bardzo prymitywny stwór, jak zwierzątko, całkowicie niegroźne lub geniusz, z którym będzie można pogadać o 17 przy herbatce (jak się go już "ucywilizuje"), słowem: są to tak niesamowicie trafne uwagi (a wielu nie wymieniłam), na których powstają właśnie filmy czy książki. Narrator nie ocenia kosmitów, traktuje ich jak osobną rasę, z zupełnie od ludzkich różnym sposobem przystosowania do życia, mniej więcej jak ludzie i lwy (przypominam: Marsjanie żywią się ludźmi). W przyrodzie przecież też lew chapnie czasem jakiegoś człowieczka na obiad, a i tak wołamy "jak uroczo!" na różne filmiki z zoo z tym stworzeniem w roli głównej. Biologia już tak ma, mówi Wells, podłączając do systemu także kosmitów. 
Wells był pierwszy, który stwierdził, że niebezpieczeństwo może przyjść również z kosmosu, że wcale nie musimy być jedyni we Wszechświecie, a ponadto - tam w niebie może być ktoś dużo mądrzejszy od nas, który będzie chciał ucywilizować nas, czyli że nie pozwoli sobą dyrygować podług głupich ludzkich widzimisiów. Powieść wyprzedza swoje czasy - po raz pierwszy nie była optymistyczną wersją podobnych spotkań, kompletnie zmieniła tor rozwijającej się ówcześnie literatury fantastycznonaukowej. Pojawiły się wynalazki, na które nawet Lemowi świeciły się oczy (do wydania Czytelnika to on pisał posłowie!). Kosmita atakuje ludzi "snopem gorąca". O co chodzi? Dzisiaj powiemy "laser". Tak! Wells prześcignął epokę, wynalazł skuteczną broń, jaka przydała się w X-Menie. Pojawia się również "czarny dym", czyli trujący gaz bojowy, który kilka lat później będzie hojnie używany podczas I wojny światowej.

Finał wielu zaskoczy. Ten tekst to jeden wielki SPOILER, dlatego i tutaj nie będę się wstrzymywać: bakterie. Serio. Zakończenie zgadza się z filmem i jest tak zaskakujące, że końcówkę czyta się dwukrotnie... Ale jest prawdopodobne, jakkolwiek na to spojrzeć. Organizmy Marsjan nie są w stanie przystosować się całkowicie do ziemskiego klimatu i giną w najmniej spetakularny sposób (mimo że z ludzkością wygrali - 1:0).

No i gdzie się ten Tom Cruise chowa z tym swoim filmem? Szczerze mówiąc, to nie wiem. W porównaniu do książki jest śmieszny i nudny, ot zwykłe science fiction jakich wiele, ale oba wspólnie tworzą ciekawy obraz - dla mnie to porównanie to ciekawa rozrywka, ale nie sposób się bawić bez tej lektury. Maszyny z filmu są właśnie takie, jakie powinny być u Wellsa, z tym, że te książkowe nie były zakopane kilkaset lat przed ewolucją człowieka w głębi Ziemi, jak tego chciał reżyser i to też nie podobało mi się w tej wizji (całkowite nieporozumienie z Wellsem, chociaż... jakby go tu zapytać o zdanie?). Sposób pokazania uciekających ludzi (ta panika Wellowska kompletnie została pominięta) rażonych "snopem gorąca" w filmie wygląda zwyczajnie, jak bieg do sklepu po ostatnią parę dżinsów z wyprzedaży (po prostu nie robi wrażenia). 

Minusy? Powiedziałabym, że brak, ale na pierwsze miejsce wysuwają się zwykłe różnice historyczne. To zupełnie inny styl, język, sporo opisów i filozoficznych przemyśleń (częste dywagacje narratora), mimo że akcja toczy się sprawnie, dla mnie bez jakichkolwiek przynudzeń, to dla laików może to być problem (w końcu wiktoriańska epoka jest dla mnie jak znalazł), uważam jednak, że warto. Dla samego opisu kosmitów. Niesamowitej wyobraźni. Lub naprawdę: tych elegancików w cylindrach.

niedziela, 7 kwietnia 2019

Przystanek XXIII: Nowoczesna baśń Black



Autor: Holly Black
Tytuł serii: Nowoczesna baśń: Danina i Waleczna
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok wydania: 2006-2007
Ilość tomów: 2 + jeden dodatek
Ocena: 10/ 10
Czy wnerwiła Kocyk: Klasyki nie wnerwiają :)

Holly Black to pisarka, której nikomu nie trzeba przedstawiać, zwłaszcza, że niedawno wydała nowy cykl powieści, czyli znowu jest o niej głośno. Zdaję sobie sprawę z faktu, że "Kronik Spiderwicka" poważnie charakteryzują jej twórczość, ja jednak wolę omówić jej pierwsze książki, a że nie przeprowadziłam głosowania - więc zrobię tak, jak ja chcę.

Ktoś, kto jest od dzieciństwa karmiony baśniami i legendami kończy w ten sam sposób - żyje nimi do końca swoich dni (myślę tu też o sobie). Black postanowiła o nich pisać, ubierając je w niecodzienną odmianę. "Daninę" podobno przetłumaczono dotychczas na 14 języków i uważa się ją za przykład idealnego urban fantasy (albo romantycznego horroru, cokolwiek to powinno znaczyć). Czy rzeczywiście jest tak fantastyczna, jak ją statystyki malują?

"Danina" potrafi zauroczyć czytelnika już samą okładką - wróżka z papierosem jasno daje do zrozumienia, o czym to będzie historia. A dalej jest jeszcze lepiej. Fabuła rysuje się następująco: nastoletnia Kaye wiedzie wędrowniczy tryb życia, nie chodzi do szkoły, a jej wychowaniem zajmuje się bardziej powietrze niż ktoś konkretny. Podróżuje z miasta do miasta z zespołem rockowym swej matki (niespełnionej piosenkarki i alkoholiczki). Kaya zatem nie wiedzie idealnego życia, zdana w zasadzie na siebie. Jest twarda, ale nie zgorzkniała, oddana swoim przyjaciołom. W końcu trafia do rodzinnego miasta, gdzie przeszłość dopada dziewczynę - w dzieciństwie widywała skrzaty, teraz historia się powtarza i jak to bywa w fantastyce, dowiaduje się czegoś o sobie. Nie jest człowiekiem, a skrzatem! Tym samym zostaje wciągnięta w konflikt między dwoma królestwami tego gatunku i zakochuje się w osobie, której nie powinna (Roiben). Brzmi znajomo? Możliwe - "Lament" i "Ballada" Stiefvater z tej strony wypadają podobnie, jednak co odróżnia je od siebie, to zdecydowanie odmienny styl obu pisarek oraz szczególne różnice w dalszym poprowadzeniu fabuły. Stiefvater jest bardziej delikatna (powiedziałabym, że "eteryczna", jeśli ktoś mnie rozumie), Black częściej leje po mordzie swoich czytelników (w jak najbardziej pozytywnym kontekście). Jest charakterystyczna. Prosty język, mniej opisów na rzecz akcji. Mimo że pomysł Black na skrzaty (/elfy?) może wydać się nie całkiem oryginalny, to tajemnica tkwi w szczegółach.

Wątek miłosny nie jest zbyt rozbudowany, tworzy raczej tło do poszczególnych wydarzeń. Nie jest go ani za dużo, ani za mało, a akcja nie toczy się po ślimaczemu. Kaya to twarda nastoletnia babka, która za nikim nie wodzi maślanymi oczkami, dobrze wie, czego chce i nie boi się o to walczyć, a i jej zachowanie oraz język nie charakteryzuje jej jako niewinną nastoletnią bohaterkę. Dzięki magicznym wydarzeniom Kaya dorasta i na nowo odnajduje siebie (no cóż, baśń). Ciekawie wbudowano tu baśnie na temat skrzatów (np. podmian, jeśli u wózeczka dziecięcego nie powiesi się czerwonej wstążki). Warto wspomnieć, że relacja Kayi z matką jest niezwykle dziwna, trzeba na nią przymknąć oko - ich więź nie wygląda jak matka-córka, co może szokować niektórych.

A jak tam wypada "Waleczna"? To teoretycznie kontynuacja (powracamy do krainy skrzatów), ale nie do końca, bo Kayi już nie ma, pojawia się za do Valerie (Val) Russell, kolejna zbuntowana nastolatka, tym razem z Nowego Yorku. Znowu pojawia się ta specyficzna wojna matko-córcza, tym razem znaczna. Val bowiem przyłapuje matkę ze swoim chłopakiem w... no, wiecie. W bardzo intymnej chwili. Dziewczyna z miejsca porzuca wszystko. Nowe schronienie znajduje w podziemiach zapomnianej stacji metra, poznając magiczny świat skrzatów, podłącza się do grupy podobnej do niej nastolatków, Luisa, Dave'a i Lolli, którzy regularnie odurzają się specyfikiem produkowanym przez trolla Ravusa, podkradając go (przy okazji, bo dla niego pracują). Również zaczyna dla niego pracować, spełniać jego polecenia, m.in. roznosząc magiczne lekarstwa dla skrzatów. Nawet sama ulega pokusie i również się narkotyzuje. Po drodze zaczynają ginąć skrzaty, Ravus zostaje oskarżony, ale Val go polubiła, bla bla bla... Spoiler, spoiler.

Tutaj, podobnie jak w "Daninie", nie ma przesady z wątkiem miłosnym, a akcja toczy się bardzo szybko. Fabuła toczy się w zasadzie na pograniczu dwóch światów, co odróżnia ją od pierwszej części. Wiele czytelników narzeka, że niektóre ciekawe wątki są jedynie zarysowane, nie ciągnięte dalej, choć powinny. No i "Waleczna" zdecydowanie wypada gorzej w porównaniu z "Daniną", jednak wciąż trzyma poziom. Obie książki serii są krótkie, czyta się je szybko i sprawnie, trzeba pamiętać, że to zupełnie inna forma rozrywki, w której króluje np. George R.R. Martin, rażąc grubymi tomiskami, co nie oznacza, że są gorsze. To naprawdę dobra fantastyka i prawdziwe pytanie brzmi: jak to wygląda w najnowszym cyklu "Okrutny książę"? No cóż... ja jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że kiedyś się dowiem.

sobota, 6 kwietnia 2019

Przystanek XXII: Wyścig śmierci Stiefvater

Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł: Wyścig śmierci
Wydawnictwo: Wilga
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 496
Ocena: 9/ 10
Czy wnerwiła Kocyk: Nie, wyścigi śmierci to dla Kocyka błahostka

Już ostatni raz sięgam po tą autorkę, choć możliwe, że kiedyś odważę się zrecenzować "Spirit Animals", do której to serii napisała drugi tom (choć nie wierzę w czytanie środkowej części, to jak recenzowanie dwóch stron książki). No i w końcu muszę przeczytać "Przeklętych świętych", gdy w końcu uporam się z książkowymi zaległościami (stosik mi już trochę urósł). Na pewno do jej książek będę jeszcze wracać!

Wyścig śmierci, a raczej Skorpiona, to wyścig, w którym można stracić życie. Odbywa się co roku, w listopadzie, na wyspie Thisby. Jeźdźcy na swoich rumakach zrobią wszystko, aby go wygrać, w końcu wygrana jest nie byle jaka, na wyspie, na której trudno o dobrą pracę. Ponadto to krwawy wyścig - wielu traci w nim życie, a to przez mityczne (celtyckie) konie uisce. Wabią ludzi do morza, a potem je pożerają... Na nich właśnie ścigają się uczestnicy konkursu, licząc się z faktem, że w każdej chwili mogą zostać wciągnięci do morza.

Jednym z niezwycieżonych uczestników wyścigu jest Sean Kendrick, oczywiście przystojny, oczywiście ponadprzeciętny (wygrał już więcej niż raz), to nie on jednak jest głównym bohaterem książki. Będzie nią Puck (Kate) Connolly - pierwsza kobieta, która zamierza wziąć udział w wyścigu, ale do tego uczestnictwa nie zmusza ją feminizm, ani chęć szybkiego zysku lub sławy, a sytuacja materialna. Na morzu traci rodziców, sama nie jest w stanie opłacić najmu domu, a z braćmi też nie jest najlepiej. Ponadto nie zamierza ścigać się na zwodniczych koniach uisce, a na swojej ukochanej klaczy. Młoda Puck zamierza więc złamać dwie tradycje za jednym zamachem.

Finał zapewne nikogo nie zaskoczy i przypominam, że jest to książka dla młodzieży, w której jednak dorośli też się odnajdą, ale nie wszyscy. Styl autorki jest charakterystyczny i tutaj wciąż mamy niezwykle plastyczny język a la Stiefvater, tak przeze mnie ukochany i podkreślany. Uważam jednak tę pozycję za najsłabszą. Wątek miłosny wyszedł najsłabiej (wiadomo kto z kim, słabo zarysowany, chemii tu nie znajdziecie, ale ten, co nie szuka, przynajmniej się nie zawiedzie) i w zasadzie wydawał się tutaj niepotrzebny. Z akcją też się nie pogubimy (wypada podobnie jak w serii o wilkołakach - powoli, bez pośpiechu, mimo że to "Wyścig"). I pewna stereotypowość - to powieść o dziewczynie, która walczy z brutalną rzeczywistością o swoje, udawadnia swoją wartość, na końcu dostając wszystko, o czym marzyła (literatura młodzieżowa, to i happy end). Mocną stroną jest znowu odwołanie do mitologii celtyckiej oraz oryginalny sposób jego ujęcia. Czasem słyszę o porównaniach  tej ksiązki do "Igrzysk śmierci" - mimo że w tytule też jest śmierć, nie ma zbyt wielu podobieństw, więc jeśli ktoś jest już po "Igrzyskach", radzę odczekać z rok, dwa, nieco odtajać, by na "Wyścigu" się nie zawieść.

środa, 3 kwietnia 2019

Przystanek XXI: Faerie Stiefvater


  
Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł serii: Faerie: Lament i Ballada
Wydawnictwo: Illuminatio
Rok wydania: 2011
Ilość tomów: 2
Gatunek: Literatura młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk?  Aż łezka w oku się kręci…

Debiuty zwykle są perełkami dobrze dopracowanymi, wypieszczonymi. Najlepszymi publikacjami danego autora (choć niektórzy ulepszają swój warsztat lub eksperymentują z nowymi drogami, poszukując tej lepszej). „Lament” i „Ballada” to tomy inspirowane celtyckimi legendami.

Rzecz dzieje się o wróżkach (albo Fejów, w końcu cykl „Faerie”), ich świecie przenikającym do ludzkiego i problemach wynikających z tej interakcji. Elfy olśniewają urodą, wdziękiem, przyzywają. Nie są miłymi stworzonkami, bawią się ludzkim losem, próbując zmusić ludzi do artystycznych działań, pogłębiania własnego talentu, a wtedy doprowadzają do śmierci takiego delikwenta.

Obie są dość podobne w zarysie, ale opowiadając dwie różne historie. Główną bohaterką „Lamentu” jest Deirdre Monaghan, niepewna siebie harfistka (też trochę śpiewa), której talent zaczyna przyciągać wróżki. Pojawia się motyw zakazanej miłości, w formie zniewalającego Luke Dillon, grającego na flecie i który potrafi razem z dziewczyną idealnie się zgrać (choć miał nie grać z nią, a ją zabić). Gdzieś z boku stoi jeszcze James (stuprocentowy człowiek), przeczuwający, że Luke przynosi same kłopoty. Nieoczekiwanie Deirdre staje się nawet rywalką królowej, ostatnie strony przynoszą sporo akcji, dzięki czemu zakończenie jest satysfakcjonujące.

W „Balladzie” to James, nieco porzucony przyjaciel Deirdre, staje się głównym bohaterem. Tym razem to on przyciąga jedną z magicznych stworzeń, muzę Naulę, która zabiera śmiertelnikom duszę, mimo że na początku się nimi opiekuje, ale tylko by żerować na twórczej energii utalentowanych ludzi, aż do ich śmierci. Mimo że James ma pewne doświadczenie w związku z przygodami opisanymi w „Lamencie”, to i tak zaczyna współpracować z Naulą nad ich muzyczną kompozycją, a podczas tego procesu oboje zakochują się w sobie. Naula, tak jak wcześniej Luke, sprzeciwia się rozkazom, co sprowadza kolejne kłopoty z krainy Faerii. Jeśli James chce ocalić muzę oraz własną duszę, w końcu będzie musiał się zmierzyć z Królową Elfów oraz rogatym królem umarłych.

Z minusów, to Deirdre może wydać się nieco infantylna, ale należy pamiętać, że to książka młodzieżowa. Za największy plus uważam właśnie język użyty w tym – dość krótkim, dwutomowym – tekście. Jest niezwykle poetyczny, jak muzyka dla czytelniczych uszu. Śmiało można stwierdzić, że styl książki prześcignął jej treść... Powieść jest w końcu dość stereotypowa, ale za to sam jej przekaz jest wprost cudowny.

Właśnie wtedy się zakochałam w Steifvater. Może wy też?