sobota, 2 marca 2019

Przystanek IX: Saga księżycowa Meyer


Autor: Marrisa Meyer
Tytuł serii: Saga księżycowa
Wydawnictwo: Papierowy księżyc
Rok wydania: 2017-2019
Ilość tomów: 4 + dodatki
Gatunek: Literatura młodzieżowa, science fiction/ fantastyka
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Kompletnie wciągnęła! Kosmicznie!


Długie wywody, ale też długa seria (w liczbie stron, czym należy się pochwalić^^). Proszę przygotować ciepły Kocyk, jeszcze cieplejszą herbatkę, a potem sięgnąć po sporą dawkę cukrzenia ode mnie. 

Właśnie skończyłam tę serię, dokładnie parę minut temu. Jestem pod wrażeniem, co widać już po samej punktacji. Jeśli nikt nie miał jeszcze styczności z tą sagą, to pragnę was poinformować, że ostatni tom liczy sobie ponad 800 stron! Zresztą, żaden z tomów nie jest lekki. Warto o tym pamiętać, gdy się już zacznie… I wciągnie.

Daleka przyszłość. Gdzieś po IV wojnie światowej. Podróże w kosmos to już fakt, na księżycu (Luna) żyją Lunarzy (już nie wiem, czy potomkowie osiedleńców z nowymi bioelektrycznymi zdolnościami, czy rdzenni mieszkańcy). Historia zaczyna się w dawnych Chinach, dokładnie w Nowym Pekinie (podejrzewam, że Meyer kocha ich kulturę, jest dużo odniesień m.in. do strojów), którego król rządzi Wspólnotą, zrzeszającą chyba cały świat. Prócz ewidentnego konfliktu między Ziemianami i Lunarami, który będzie się tylko pogarszał, są jeszcze androidy i cyborgi – technika poszła do przodu, każdy dzieciak ma tablet i w zasadzie nie można bez niego żyć. Ach, jest jeszcze groźna choroba, letumosis, na którą nie ma lekarstwa.

Prócz zaskakującej wizji przeszłości, mamy również odniesienia do baśni w każdej z tomów. Historia zaczyna się od głównej bohaterki Cinder (tak, Kopciuszek/ Cinderella), która jest utalentowanym mechanikiem, ale z tego faktu niedoceniana, ponieważ jako cyborg (straciła w wypadku m.in. rękę, nogę) automatycznie zostaje pozbawiona podstawowych praw człowieka. Jest popychadłem, zdegradowanym do roli służącego. Dużo później okazuje się, że nie jest tym, kim myśli, że jest. W ogóle fabuła delikatnie brnie do przodu, odsłaniając powoli pewne aspekty.

Podobała mi się ta gra z baśniami (tym mnie ujęła).Zamiast pantofelka, Cinder uciekając z balu gubi… swoją mechaniczną stopę (też na schodach). Cress (Roszpunka) żyje w satelicie, rozpracowując różne problemy dla cudotwórcy Sybil (Lunarka-wiedźma), czyli w sumie zamknięta w wieży. Thorne (najlepszy!), trochę pseudo wersja księcia (jest złodziejem, czyli coś z wersji „Zaplątanych”) rzeczywiście traci wzrok po „skoku” z wieży (czyli rozbiciu statku na Ziemi) i we dwoje błąkają się po pustyni, zgodnie z wersją Grimma. Scarlet nosi czerwoną bluzę (Czerwony Kapturek) i zakochuje się w Wilku, czyli zmutowanym żołnierzu z Luny, którym sterują w walce lunarscy cudotwórcy (wiem, tutaj to autorka pojechała po całości). Ostatnia jest Winter (Śnieżka), a wilki (lunarscy żołnierze i Ryuu, prawdziwy wilk) to w pewnym momencie jej krasnoludki… Przez złą macochę przebraną za starszą kobietę dostaje zatruty cukierek o smaku jabłkowym i trafia do szklanej trumny (gabloty podtrzymującej życie). Gdzieś tam jest też fragment o księciu wybudzającym pocałunkiem ze śpiączki (w zasadzie: chorobowego stanu szaleńczego ataku), rzecz jasna księżniczkę. Postaci są naprawdę urozmaicone, każda ma swój oryginalny charakter. A te świetne dialogi! Porywające. Prześmieszne. Najbardziej polubiłam chyba Iko, androida Cinder, której teksty bywały po prostu zabójcze (szczególnie: „Nie przetwarzam”). Choć Thorne również był nieziemski. Miał kilkaset dobrych wejść.

Koniec końców, chyba dawno nie czytałam młodzieżówki, która byłaby tak dopracowana i przemyślana. Poszczególne historie są logiczne, finał zadawalający (w końcu to pseudo baśń), dialogi cholernie zaje…, ehm, znaczy „dobrze dobrane”, język i opisywane wydarzenia – no, po prostu wow. Przyznaję, że opisy są niezłe, dosadne i naprawdę wpływają na pamięć, przy tym nie przesadzając z ich nadmiarem. Trudno się do czegoś przyczepić.

Ale ja z natury jestem czepialska, więc jakie „ale” zawsze mam. Miłostki pomiędzy Cinder a Kaiem (cesarzem Chin, pal licho, czy to federacja, czy nowe królestwo) wypadały strasznie blado na tle reszty. Thorne/ Cress czy Scarlet/ Wilk, kurka wodna, nawet szalona Winter dawała radę z Jacinem. Nieudolnie stworzona para, choć w pierwszej części było nawet nieźle. Ponadto ślub dojrzałej kobiety Levany (królowej Luny) z tym Kaiem? Serio? Nastolatek z siostrą matki Cinder? Jakoś w ogóle tego nie widziałam, nawet jeśli chodziło wyłącznie o sojusz Ziemi z Luną. Przelotne wzmianki Levany typu „ukochany mężu” mnie mierziły. W ogóle to chyba cały problem widzę w postaci tego cesarza. Bo Cinder była spoko, zaradna dziewczyna, nieco nieśmiała. Kai nie pasował mi w roli władcy, za infantylny, a do tego ziemskie media promowały go jako bożyszcze, wszystkie dziewczyny się w nim podkochiwały (szczególnie w pierwszej części media społecznościowe grają pierwsze skrzypce). Zwykle przeszkadzał, nie miał co do roboty. Trochę jak baśniowa księżniczka – Cinder walczyła, przeprowadzała rewolucje, szukała rozwiązań, a on? No… odwracał uwagę. Błagał w myślach, by Cinder przerwała jego ślub z Levaną… Rebelia na Lunie wydawała mi się za chaotyczna. Wsiadają do a la samochodu i… ok, na szybko potrzebujemy planu. A potrafili schrzanić nawet podstawowe sprawy. Tylko cud ich ratował! Dużo cudu. Za dużo. A sama finałowa walka? Trochę naciągana. Ponadto coś z czasem było nie tak. W ostatnim tomie Winter mówi, że potrzebowali kilku godzin, by objechać poszczególne sektory, tymczasem nagranie z koronacji tyle nie trwało. Z minusów muszę też dodać, że Cress bywała strasznie irytująca, co chyba miało uchodzić za „urocza”. Z drugiej strony, jaka ma być dziewczyna, która niemal całe życie spędziła w więzieniu? No cóż. Nie ulega również wątpliwości, że jednak ta postać czymś się wyróżniała i nie była tylko bohaterem-zapychaczem. Ja jej nie polubiłam, ale to kwestia gustu.

Muszę powiedzieć coś o okładkach. Powiem szczerze, że początkowo chciałam te tomy oddać do biblioteki, ale są tak piękne, że mi szkoda i zostają w domu. Twarda oprawa, dobry papier… No czego chcieć więcej? Wymuskane te książki. Widać, że autor się postarał, ale reszta bandy wydawniczej wykonała kawał świetnej roboty, co nie zdarza się często – kilka razy były potknięcia. Meyer chyba tak polubili, że krzywdy nie dali jej zrobić.

Tak więc międzygalaktyczna wojna, podróże statkiem, zmiana miejsc wydarzeń, wartka akcja, baśniowe odniesienia, język, ciekawa fabuła, świat przedstawiony i sam pomysł na całą historię, to największe walory tej sagi. Powiem szczerze, że ostatni tom wypada dużo słabiej na tle pozostałych, idzie po schemacie, ale i tak, to finał, co zrobić? Trzeba przeczytać, jak się już zaczęło. Nie ukrywajmy, skoro motywy baśniowe, zaskoczenia nie będzie. Nadmieniam, że warto również zapoznać się z historią Levany przed przeczytaniem Winter. Rozświetla kilka spraw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz