sobota, 23 marca 2019

Przystanek XV: Motylogion Pitry


Autor: Natalia Pitry
Tytuł: Motylogion
Wydawnictwo: KmP
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 192
Ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk: I to jak! Grr...


Z fantastyką na polskim gruncie bywało różnie. Nie można jednak powiedzieć, by czegoś jej brakowało – mamy przecież dzieła Sapkowskiego, Ćwieka, Kańtoch i innych, których przez rozmiar tej pracy niestety nie wymienię. Nigdy nie było źle, choć po ostatniej mojej lekturze zaczynam obawiać się o stan wydawanej literatury w Polsce tak w ogóle.

Powiem szczerze, że po interesujących zapowiedziach Motylogionu, które podziwiałam na licznych stronach internetowych, spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Zaufałam reklamie, nieświadoma, że wkraczam na drogi głębokiego rozczarowania. Ale po kolei. Motylogion w zamiarze młodej autorki ma być baśnią o trzech królestwach, Bitanji, Calebji i Anorij, którym odebrano magię z powodu pewnego wydarzenia.

Powieść (nie zamierzam nazywać ją baśnią, ponieważ na nią nie wygląda) zaczyna się nawet nieźle, od wiersza, który wprowadza nas w magiczny świat książki oraz zarysowuje ogólny problem krainy Az. Albo Turtle. Albo jeszcze inaczej, kto tam wie (wrócę do tego problemu). Dalej na wielkim balu poznajemy królową Lirenę, która decyduje się na ucieczkę wraz z córeczką z zamku do Podziemia, ponieważ obawia się realizacji szaleńczych myśli swojego męża. Przy okazji dowiadujemy się również, że tytułowy Motylogion (tam, gdzie przetrzymywana jest magia) można otworzyć i że ten akt obdarzy jego wyzwoliciela władzą nad czarami.

Minęło kilka lat i poznajemy szereg postaci (prawdziwe tłumy), gdzie czytelnik może obstawiać, którego bohatera warto polubić, a którego nie, ale tu powstaje pierwszy problem – jak wybrać, skoro żaden nie wyróżnia się niczym szczególnym? Dostajemy za to bandę jednowymiarowych pionków, w których przeważa liczba księżniczek... Szybko też rozwija się akcja, co zupełnie gmatwa sprawę, ponieważ trudno pojąć, kto gdzie z kim jest. Przez cały rozdział np. zastanawiałam się, dlaczego Zawijka tak milczy, skoro do milczków nie należy, a okazało się, że jest w innej grupie... W ogóle uważam, że połowa tych postaci jest zbędna, można było lepiej wyeksponować resztę. To samo powinno stać się z doborem wydarzeń.

Jak wspomniałam już na początku, spodziewałam się czegoś więcej. Myślałam, że książka zostanie stworzona w oparciu o jakieś studia, choćby powierzchowne, ostatecznie czytelnik zderza się z niezbyt dobrą próbą staropolszczyzny, poprzetykaną tą zwykłą, którą użyto w funkcji kleju, swoistego spoiwa, by połączyć sentencje, które i tak się sypią. Język pozostawia wiele do życzenia, szczególnie wyolbrzymione porównania, wprowadzające raczej w groteskę niż przybliżające rzeczywistość fikcyjnego świata (szczególnie filozoficzna trudność w zmienianiu muchomora w borowika na stronie 114). Od połowy książki język zaczyna się stabilizować i staje się nawet przyjemny (poza powtórzeniami wyrazowymi lub tych samych informacji w jednym akapicie). Najwyraźniej autorka czegoś się nauczyła. Ja zakładam, że początek pisany był bardzo dawno temu, a resztę dobudowano w ostatnim czasie, dlatego coś tu nie gra. Ponadto pojawia się sporo błędów gramatycznych, jakby nie tylko autorka czasem przysnęła. Mnie najbardziej dziwiło, dlaczego „rozstaje” pisane są czasem wielką, a czasem małą literą i czy to ma znaczenie.

W układzie treści ujawniają się braki, nawet do podstawowej sprawy. Jakieś dziwne wahania co do nazwy krainy… Po kilku rozdziałach zrozumiałam, że to błąd na okładce, w końcu w fabule pojawia się bezwzględnie „Az”, aż do ostatniego rozdziału, gdzie Zawijka postanawia nazwać resztę świata właśnie „Turtle”. Gdy ucieszyłam się już z rozwiązania zagadki, nagle… Turtle staje się krainą Az, a Az Turtle. No ludzie! Bądźmy konsekwentni.

Wyraźne potknięcia występują również w przebiegu akcji. Pokojówka księżniczki Anastazji, która zachowuje się gorzej niż rozpieszczona królowa, a i tak nikt jej nie wyrzuca (chyba że przez przypadek nie nazwano jej dwórką). A centaury! To dopiero bigos. Czarny Centaur po kilkustronnicowym wystąpieniu dopiero na końcu dostaje imię, gdy już nie jest potrzebny i nie będzie wzmiankowany (gorzej ma szlachcic Delwid, który i tak nazywany jest Młodym… więc po co to imię?). Ponadto cały wspomniany gatunek zostaje przedstawiony jako stworzenia radzące sobie z emocjami lepiej od ludzi, zbyt inteligentne, by czuć nienawiść, a zemstę łakną jedynie z tradycji lub oficjalnego zadośćuczynienia... Co się dzieje dwie kartki później? Są „żądne zemsty”, ale odpuszczają z innego powodu. A po ich majestatycznym odejściu z pola bitwy, po długim opisie, jak to wszelki słuch po nich zaginął i co też mogło być przyczyną – jak nigdy nic pojawiają się w następnym rozdziale na koronacji. Samej walki wolę nawet nie dotykać.

Wszystkie trzy królestwa fikcyjnej krainy wyglądają jak jedno i to samo, jakby nie można było wprowadzić jakiś rozróżnień, by się czytelnikom nie myliły. Przynajmniej ich nazwy powstały w ciekawy sposób (od imion założycieli). Wepchnięto tutaj również wątki z romansów rycerskich (w końcu mamy do czynienia z niezwykłą ilością księżniczek). W pewnym momencie dwoje zakochanych (choć nie wiem, kiedy to się niby stało) musi się rozstać i składa sobie słodkie obietnice. Ta nagła konwencja jest jak policzek dla czytającego, ale potem już wracamy do akcji, więc aż tak nie boli. Wszystko to sprawia, że książka wypada jako pozycja niedopracowana, pisana na szybko i z podobną prędkością wydana.

Koniec końców, nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Doceniam pasję oraz ogólny pomysł, ale razi mnie jego wykonanie. Z jednej strony powinnam patrzeć przez palce na prace dwudziestolatki, która dopiero debiutuje, z drugiej strony uważam, że to niesprawiedliwie względem innych autorów, bardziej dojrzałych, o głęboko przemyślanym warsztacie, a którym nie dane jest publikować swoich małych dzieł. Wreszcie – czytelnicy powinni dostać szansę zasmakowania, akurat w tym przykładzie, dobrej literatury fantasy, inaczej zrażą się do tego gatunku i więcej nie otworzą podobnych drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz