sobota, 12 października 2019

Przystanek LVII: Tatuażysta z Auschwitz Morris


Autor: Heather Morris
Tytuł: Tatuażysta z Auschwitz
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2018
Ilość stron: 320
Gatunek: Fantastyka
Ogólna ocena: 0!/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nigdy nie był bardziej WNERWIONY!

Źródło: taniaksiazka.pl

Znowu przepraszam za przerwę, ale przez około dwa tygodnie zmierzałam się z lekturą właśnie tego, co widać powyżej. Jest o co się emocjonować, zapewniam.

Książkoholicy najczęściej są istotami pogodzeni z faktem, że każdej na świecie książki nie są w stanie przeczytać w swym krótkim życiu (za to nic ich nie powstrzymuje, by nie próbować). Niestety, są pozycje, do których NIGDY nie powinniśmy zaglądać, nie nadmieniając tym razem, że coś tak szkaradnego w ogóle nie miało prawa powstać. Tymczasem powstało, zostało sobie "książką roku 2018" i zebrało szereg pozytywnych recenzji. Ja się grzecznie pytam: JAK?

Przecież to niemożliwe. Rozumiem Australię (oraz Nową Zelandię), gdzie cień KL Auschwitz lub innych obozów koncentracyjnych nie jest tak znaczny. Nie oszukujmy się, tam taki chłam mógł przejść przez nieświadome ręce do druku. Ale w Polsce? W kraju, gdzie teoretycznie każdy ma względne pojęcie o historii, posiada kogoś w rodzinie, kto był w KL Auschwitz lub innym obozie, w kraju, gdzie skarżą się o brak reparacji za szkody wojenne, złorzeczą na każdy przytyk z Izraelskiej strony... Co się w takim kraju stało? Przeczytałam sporo przemiłych recenzji, widziałam te ikonki nagród, dochodziły do mnie poblaski z wirtualnych reklam promujących tę... jak to nazwać w ogóle? Bagno? Na miano książki raczej nie zasługuje. To prawdziwa potwarz i dziwi mnie wciąż, że nikt się nie wziął za prawną stronę tego wydarzenia (w sensie publikacji). Nigdy nic nie miałam do wydawnictwa Marginesy, przeciwnie, śledzę ich poczynania z wielkim uznaniem, ale dzisiaj zmieniłam to zdanie diametralnie. Jako wydawca można było chociaż pokusić się o przypisy regulujący daty lub jasno opisujący poruszane w tak mierny sposób wydarzenia, ale nie, to za dużo roboty. Nadmienię jeszcze, że "autorka" (tak w ogóle, to jej debiut), szykuje się na następną część "Tatuażysty...". Nikogo to nie oburza? 

A więc o co mi się w ogóle tak krew burzy? O to, że wspomniany "tatuażysta" nigdy w KL Auschwitz nie był. Pięknie krzykliwe slogany, magiczne hasełko na okładce "oparta na faktach" to tak naprawdę tani chwyt marketingowy, na który złapali się wszyscy, poczynając od wydawców, recenzentów do czytelników (doszłych lub niedoszłych) kończąc. Mnie również. Jak ja mogę mówić tak o więźniu numer 32407, Lale Sokolovie? Otóż nie mówię. Ta pseudopowieść nie mówi o nim, ani o ówczesnym obozie. Skoro nie ma w niej ani krzty Auschwitz, jak może być o opisanych tam więźniach? Wszystko zostało zmyślone, nic nie jest prawdziwe, to tylko majaki Morris, wyobrażająca sobie obóz (chyba młodzieżowy), który w jej wersji wygląda niemal jak idylliczna kraina, gdzie naprawdę trudno wyobrazić sobie zło. Głód to po prostu ssanie na żołądku, muzułmani w ogóle nie istnieją, śmierć to omen wiszący w powietrzu, dym krematoryjny nie dociera do nozdrzy Morris...
Te fakty, na które powołuje się "autorka" można wyliczyć na palcach jednej ręki:

            1) Auschwitz istniało (gdzieś tam, w kosmosie),
2) Lale Sokolov istniał,
3) Zakochał się w obozie w dziewczynie o imieniu Gita Furman (bardzo możliwe).

I to tyle. "Oparte na faktach"? Co z tego, że trzech, nikt przecież nie liczył. Lale chodzi od Auschwitz I do Auschwitz II (czyli Birkenau) często na piechotę, sam, bez eskorty esesmana... Ją pogrzało? To trzy kilometry. Gdyby ktoś w pasiaku zastukał do bramy obozowej, uznany byłby za uciekiniera, a droga dalej jest prosta. Trudno mi powiedzieć, jakie dokładnie Lale miał ulgi w stosunku do bycia tatuażystą (niestety, nigdy się tym tematem nie zajmowałam), ale bez przesady, nie miał praw do bycia esesmanem. Pamiętam, jak Halinie Birenbaum zarzucano, że zmyśla, gdy opowiadała historię, jak uratowała przed gazem koleżankę obozową - przytuliła się do esesmana, który zgodził się je obie pozostawić przy życiu, za co mężczyzna ją uderzył. O co chodziło historykom? Że Birenbaum nie mogłaby ot tak podejść do esesmana, więźniowie nie mieli prawa go dotknąć, a za podobna próbę byliby po prostu zabici. Morris jednak o tym nie wie i wsadza jedna z koleżanek Gity do łóżka esesmana - ja zdaję sobie sprawę, że takie gwałty były możliwe, ale nie miały prawa się powtarzać, ponieważ esesmani srogo płacili, gdy zostali przyłapani.

Lale od Morris to w ogóle jest wyjęty spod prawa. W tym sensie to nie jest KL Auschwitz, tylko jakiś obóz (na pewno nie zagłady ani koncentracyjny). Jedynym zagrożeniem w Morrisowskiej wersji to esesmani, którzy czasem mogą do ciebie strzelić (to się jednak nigdy nie dzieje) lub zabrać do gazu. Nie komentuję sceny, podczas której (pseudo) Mengele zabiera jednego z więźniów, by wyciąć mu jądra. Nie komentuję, powtarzam.

Dalej ciągnąc moje nudne wywody: higiena osobista jest w ogóle ograniczona do jednego zdania (przypominam: na 320 stron), gdzie Gita chce się całować, ale od tak dawna nie myła zębów... Skoro ktoś się nie myje od trzech lat, brud, wszy, problem z załatwianiem się, to faktycznie bardzo ważne. Dziewczyny z Kanady "bezproblemowo" szmuglujące biżuterię (już to widzę). Esesmani bardzo uważnie obserwowali kobiety przy pracy, by ładowali WSZYSTKIE kosztowności do specjalnego pakunku na kluczyk (skarbu III Rzeszy). Nie ukrywam, że pewnie dało się schować coś małego od czasu do czasu, ale nie na tyle, co sugeruje "autorka". Najbardziej rozwaliły mnie (uwaga, werble!) łóżka w celach bloku 11 w Auschwitz I. Czy ktoś w ogóle zwiedzał te cele podczas wizyty w muzeum? No właśnie. Trudno pisać o czymś, czego się nie widziało, ale akurat podobnym błędom można było łatwo zapobiec - przyjechać na wycieczkę do muzeum, porozmawiać z pracownikami muzeum, przeczytać przynajmniej jedne wspomnienia byłego więźnia... Wyprawa na pół dnia. To naprawdę takie trudne?

Według Morris esesmani to "grube świnie", wiecznie chlejące, strasznie łatwe do przechytrzenia i zmanipulowania. Gdzie ta wymyślna niemiecka precyzja? Ano nie ma. Esesmani u Morris wiją się wokół więźniów, nie bardzo wiedząc, gdzie są i co robią, puszczeni samopas bez jakiegokolwiek nadzoru. Krew mnie zalewa! Gdy dwoje więźniów po zagazowaniu prezentuje te same numery, esesmani lecą po Lale, bo się nie przyjrzeli, że jedna cyfra jest inna (a potem pozwalają mu powrócić do obozu, by mógł opowiedzieć o działalności krematorium wszystkim więźniom; czy to mądre?). Morris wrzuca wszystkich esesmanów do jednego wora - głupi, krótkowzroczni, upojeni władzą i używkami. Dzieli świat na dobro i zło, jak widać - pisze bajeczkę, zapomina, gdzie jest. Cała jej pseudopowieść wygląda jak pisana na podstawie obrazkowej encyklopedii dla dzieci. Są tam zarysowane ogólne większe wydarzenia w obozie, tj. bunt Sonderkommando, likwidacja obozu cygańskiego. Czasami pojawiają się daty, ale przy ważniejszych momentach - nie. Wyszło nawet, że ewakuacja obozu nastąpiła... w lutym 1945 roku. To nie pierwsza jej pomyłka w datowaniu. Problem Morris sprawia również topografia obozu (np. według niej "Kanada" stoi obok budynków administracji), jakby nie mogła sprawdzić mapki, którą dołączyła do własnej książki. Ale Morris potrafi obrazić również ofiary - na końcu Marszu Śmierci więźniowie pakowani są w Wodzisławiu Śląskim (zaznaczam, że o tym "autorce" nie chciało się nawet sprawdzić, gdzie to było) do wagonów, gdzie wyjadą do kolejnego obozu. Esesmani są tak schlani (czemu np. nie wystraszeni zbliżającym się frontem lub zmęczeni?), że nie pilnują załadunku, są rozproszeni, a więźniowie sami pchają się do pociągu, przez co musi wsiąść również Lale. Jak owce kierowane na rzeź, bardzo tego pragnące - to właśnie zarzucano w Izraelu ludziom, którzy przeżyli Zagładę - że nie walczyli, bezwolnie szli tam, gdzie chcieli naziści. Rozumiem, że Morris nie jest Żydówką (o czym się chwali w każdym artykule), ale może by się zastanowiła, kogo znieważa? Naprawdę się dziwię, że nikt jeszcze jej nie pozwał.

Przerażona ogromem tak zmaszczonej pracy, poczytałam sobie i podziękowania oraz różne inne załączniki w książce. Morris rysuje się na wielką badaczkę Holocaustu, mimo że nigdy taką nie była (to również podkreśla w wywiadach). Jej wiedza jest trzyminutowa, jej ego nie zna czegoś takiego jak podstawowy nawet research. Chodziła na jakiś kurs pisania scenariuszów (widać: w książce pełno bezosobowych wtrętów typu "wstał. poszedł. ruszył ręką" i tak non stop) i przez przypadek wydała książkę (rzeczywiście, wielkie "ups!"). Na jednej ze stron internetowych czytam fragment wywiadu z nią w roli głównej:
Czy pani wcześniej zajmowała się historią Holokaustu?
Nie. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, Lale zapytał mnie o to. Czułam się tak głupio! Wychowałam się w małym miasteczku w Nowej Zelandii. Znałam może jedną osobę pochodzenia żydowskiego. Ale okazało się, że jemu właśnie o to chodziło. Ja ze swojej strony zadbałam, żeby w książce nie było w ogóle mojego głosu. Tylko opowieść Lalego.
(żródło: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,23257435,czlowiek-ktory-tatuowal-zydom-numery-w-auschwitz-sam-byl-zydem.html)

Głupio to powinno być jej i teraz. Jeśli ktokolwiek uważa, że w tej książce naprawdę nie ma w ogóle głosu Morris, to jest w błędzie. To tylko jeszcze dobitniej świadczy o totalnej ignorancji tej kobiety w stosunku do jakiejkolwiek wiedzy (nie wspominając już o Holocauście). Ta "opowieść" jest tak niezmiernie przesiąknięta jej subiektywizmem, że aż brutalnie nim ocieka, niczym sos na reklamie hamburgerów z McDonalds. To tani romans ze sztucznymi dialogami jajogłowca na wyjątkowym tle, którego "autorka" nie potrafiła nawet trochę dopracować. Bo komu by się chciało kopsnąć do archiwum do Oświęcimiu? Przecież to tak daleko. Przeczytać jakieś wspomnienia byłych więźniów? Jezu, po co, są takie długie. Morris poszła więc po najmniejszej linii oporu, kierując się zasadą: "Lepiej się pięć minut wstydzić niż pięć dni uczyć". Coś tam zasłyszała, coś tam sobie zapisała i jest. Ale czemu każdy w to uwierzył? Dlaczego czytam, że ta książka to hit, dlaczego na jej koncie widnieją jakieś nagrody? Czy świat oszalał?

W podziękowaniu czytam, jak "autorka" rzetelnie zbierała materiały (a przyznaje, że nawet magnetofonu nie włączyła przy rozmowach z Lale, przez co zapewne myli nawet podstawowe daty i pojęcia), jak to wybrała się do Muzeum Holocaustu (aha, chyba w myślach), a za stronę merytoryczną podobno odpowiadają dwie osoby (Lisa Savage i Fabian Delussu, s. 328), którzy w jej imieniu bawili się w "detektywów". Nie wiem, jakie zlecenia im powierzała, ale najczęściej pewnie polegały na znalezieniu bezlaktozowego mleka do kawy, a nie o archiwistyczny niezbędnik. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że to "powieść historyczna", to zemdleję razem z Kocykiem. Romans historyczny - może. Z naciskiem na romans, z wycięciem historii. Jeśli w ogóle chcemy żonglować gatunkami, to dla mnie to i tak jawna fantastyka.

Nic dziwnego, że tyle osób wciąż zajmuje się badaniami nad wątkami II wojny światowej - czy to literatury, historii, medycyny, czy psychologii i czego jeszcze ludzkość nie wymyśliła - skoro wystarczy odwrócić się na dwie sekundy i powstaje twórczość Morris. Ot tak, czysta fantastyka, bez jakiegokolwiek researchu, ale z wrzaskiem, że oto 100% historyczny bestseller 100%. Świat niczego się nie nauczył, puste hasełka "Never again!" to tylko odgłosy kolejnych kampanii politycznych, zachęcających ludzi do głosowania, a coś takiego jak Auschwitz, Dachau, Babi Jar to tak naprawdę klocki Lego z wystawy Libery. Okazuje się, że pluć na pamięć i historię mogą wszyscy, a jeszcze człowiek na tym zarobi, odniesie medialny sukces, zdobędzie sławę. Bardzo mi z tego powodu przykro.
Oj tak, czytałam jak Morris odbija zarzuty, podobnych do moich, szczególnie kierowanych przez pracowników muzeum. Tłumaczyła się m.in. że zamierzała się skupić na emocjonalnej stronie tej opowieści, gdzie okropne fakty tak naprawdę nie mają znaczenia. Słaba wymówka kogoś, komu nie chciało się trochę więcej popracować... Udajmy jednak, że jej wierzę: gdyby rzecz nie działa się w pseudomorrisowym Auschwitz, to byłby to kompletnie płaski romans jakiejś pięciolatki (przepraszam dzieciaczki, wy piszecie o niebo lepiej). Spotykające parę nieszczęścia są odbierane jak zdarte kolanka - boli, będę płakać, ale... może jednak nie. Słodkie przysięgi i chwile spędzane za budynkiem administracji (nie jestem przekonana, że coś takiego byłoby możliwe, nie w takim miejscu) to jakaś opera mydlana, błahe, puste i w ogóle do niczego. Nic nie wnosi do tematu II wojny światowej, raczej plądruje go ponownie, niczym naziści na replayu. Aż mnie serce ściska, że można podobną opowieść tak spiep... no wiecie. Inaczej nie jestem tego w stanie ująć. Książka została wydana po śmierci tego więźnia i coś mi się zdaje, że był to zabieg celowy - Lale umarłby, gdyby to przeczytał.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz