Autor: Robert
J. Szmidt
Tytuł: Samotność
Anioła Zagłady (Adam)
Wydawnictwo: Fabryka
Słów
Rok wydania: 2009
(wznowienie 2015)
Ilość stron: 366
Gatunek: Postapokalipsa,
science fiction
Ogólna ocena: 6/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, dała do myślenia <Kocyk schowany w bazie z poduszek>
Może
warto jeszcze tego Szmidta trochę pomęczyć? Może tak, może nie. Powiem szczerze,
że po tę pozycję sięgnęłam dość przypadkowo z dwóch powodów: tytuł dotyczący w jakimś nieokreślonym sensie „zagłady”
oraz nazwisko autora, bo jednak poprzednia jego książka okazała się niemałą
rozrywką. Więc brniemy dalej.
Poznajemy
Adama i Sue (gdzie, do cholery, Ewa?!), pracowników tajnej bazy rządowej,
którzy w zasadzie mają jedną rzecz do roboty – pilnowanie guzika. Ale nie byle
jaki do guzik; naciśnięcie go powoduje odpalenie rakiet na miarę Armagedonu. No
i co oni, rzecz jasna, robią? Naciskają go. Bo „show must go on”. Na
usprawiedliwienie warto dodać, że przychodzi rozkaz wykonania tej czynności, a
Adam i Sue są przekonani, że to tylko pozorowane ćwiczenia mające za zadanie
sprawdzić ich przydatność, więc odpalają tę zagładę, a potem udają się na
stuletni sen, podczas którego planeta się zregeneruje, a „bogate ziomki” (kogo
było stać na drogi bunkier ratunkowy, a także informację, kiedy nastąpi program „zagłada”)
oraz szczęśliwcy podobni do Adama i Sue przyczynią się do ponownego jej
zaludnienia, ale „coś” idzie nie tak i Adam zostaje sam, do tego budzi się
wcześniej.
„Nie powiem:
Świeć Panie nad ich duszami… bo one same muszą teraz nieźle świecić” mówi sarkastyczne
hasełko z okładki (ale w te hasła szmidtowskie już nie wierzę, dokładnie od
poprzedniej przygody). Sporo tu tego sarkazmu, choć nie tak dobrego, jak w
poprzedniej książce. Ponadto autor ewidentnie nie pała miłością do polityków i
bogaczy, o czym przypomina "ironicznie" na niemal każdym kroku, ponadto (SPOILER!) wciela zabójczy plan przeszukiwania bunkrów (bawi się trochę w „Piłę”,
tyle że nikt nie wychodzi z tego cało) i bynajmniej nie w celu odszukania bratnich
dusz. W ogóle adamowy racjonalizm powoli upada, a on oddaje się małym
szaleństwom (scena ze szkieletami), więc nie ma co się dziwić zakończeniu.
Jak ruszyła
fabuła? W zasadzie jakby w ogóle nie ruszyła, zamarła. Ma mocny wstęp i
zakończenie, a środek jakoś trzeba przeżyć. Nie ukrywam, to książka nastawiona
tak, jak się zapowiada, na postapo, czyli zadanie spełnione. Inna sprawa, że o
ile na początku coś się dzieje (zawiązanie akcji), to po jakiś dziesięciu
stronach mamy podróż głównego (jedynego) bohatera, który przemierza świat, oglądając
zniszczenia, analizując własne sumienie oraz głęboko rozmyślając nad naturą
swoją i ogólnie ludzkości. Nooo… Jak na ponad 300 stron to trochę nudno, nawet
jak na Szmidta.
Zakończenie
jest dobre. Na tle całości to można powiedzieć, że najlepsze. Też bardzo pesymistyczne. Ktoś kiedyś mi powiedział, że świat
wygląda jak taka wielka odwrócona piramida, która się chwieje już od dawna i
tylko patrzeć, kiedy to wszystko pier… ehm… pierwszorzędnie rąbnie w glebę.
Szmidt myśli podobnie, ponadto nie widzi szansy dla ludzkości. Zresztą, kto
wie? Może właśnie taki szmidtowski scenariusz szykują nam możni tego świata? To
w końcu niewykluczone, Szmidt zbudował postapo całkowicie na bazie tego, co już
mamy – prognozy końca świata, wojny atomowe między państwami i miejsca „na przeżycie”
wykupywane przez najzamożniejsze persony tego świata.
Chyba
jednak nie warto uczyć się o literaturze. Czas zacząć budować bunkry… No nie,
Kocyk?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz