Autor: Victoria Aveyard
Tytuł: Czerwona
królowa + Szklany miecz
Wydawnictwo: Moondrive/
Otwarte
Rok wydania: 2015-2018
Ilość tomów: 4 +
dodatki
Gatunek: Literatura
młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Grrr, tak! <Kocyk
wylał na siebie całą gorącą herbatę>
Źródło: allegro.pl
Na wstępnie powiem, że seria
rzecz jasna liczy więcej tomów niż dwa, tylko ja zatrzymałam się na drugim i
raczej dalej nie pójdę. Niet. Ni huhu! Do lektury przyznaję, zachęciła mnie
przede wszystkim piękna okładka – dystyngowana korona ociekająca krwią jak
czekoladą w filmie Hitchcocka. Zobaczy się raz i jest się zakochanym. Niestety,
ładne opakowanie okazuje się wyłącznie przebraniem niewartym pójścia dalej, ale
ja dzielnie kroczę dalej, bo przekroczyłam trochę te granice… Pragnę jeszcze
wspomnieć, że została „Książką Roku lubimy.pl 2015”, ale kompletnie nie wiem,
za co. Może właśnie za okładkę?
Rzecz początkowo nie
jawi się tak źle, dlatego w mojej ocenie nie pojawiło się bulwersujące 0 a 3.
Po pierwsze: jest to literatura młodzieżowa (dziewczęca, jeśli tak mogę) i
rzeczywiście rozterki sercowe tytułowej Mare ciągną się stąd aż po Madryt, więc
osoby nastawione na typowo takie rozrywki nie załamią się tak jak ja. Nie mogę
tutaj zbytnio biadolić, bo przecież świadomie sięgnęłam po taki rodzaj
literatury, dlatego postanowiłam dopisać plus. U dorosłych – zero nawet podseksowych
sytuacji (ok, czasem pojawi się goła klata), więc nie napisałam, że to typowy romans
i zaznaczam, że mogą się zanudzić. Po drugie: wizja przyszłości, w której
ludzie podzieleni są na niewolników i panów nie z powodu koloru ich skóry, ale
krwi i wiążące się z tym nadnaturalne umiejętności (słabi Czerwoni i silni Srebrni),
jest ciekawym pomysłem, a stworzony świat, gdzie występują takie miejsca jak
szklane miasto (nie chcę mi się szukać tej nazwy) czy Szare Miasto (miasto
fabryk, wiecznie ziejące ich dymem) to właśnie powód, dla którego dotrwałam aż
do drugiej części tej historii. Po trzecie… Zapomniałam. Ale tak serio.
Powiedzmy, że tutaj punkt za okładkę i praktycznie brak błędów (dobra korekta).
Na stronach internetowych pojawia się przypis, że to gatunek „young adult”. Na pewno
nie, wierzcie mi. „Young” to się zgadzam, ale dla „adulta” to nie ma żadnych
odwołań. Nie wiem, może napisano tak dlatego, że trochę zabójstw się pojawia?
Och Mary, Mary… A nie,
czekaj, Mare. Albo Mareen? W sumie co za różnica. Fabułę można zarysować w kilku
zdaniach (objętość książki też można było spokojnie zminimalizować, wyrzucając tysiące
powtórzeń, jakimi biadoli się główna bohaterka). Całość poznajemy z punktu
widzenia Mare – początkowo zwykłej złodziejki o czerwonej krwi, która próbuje
uratować przyjaciela przed obowiązkowym poborem do wojska (kraj toczy wojnę z
Lakelandczykami, młodociani Czerwoni zwykle tam umierają). Prosi siostrę o
pomoc, przez nią spotyka ją kara, potem na swojej drodze spotyka księcia (ale o
tym nie wie) i tu akcja mocno przyspiesza – dziewczyna trafia na dwór, cudem
unika spalenia i odkrywa, że istnieje coś pomiędzy Czerwonymi i Srebrnymi –
ona.
I tutaj już warto
odstawić tę lekturę, ponieważ odtąd zaczyna się cała litania o tym, jaka to
Mare jest niezwykła, cudowna i pewnie jedyna na świecie, kończącym tym samym
dobrze zapowiadającą się fabułę. W drugiej części książka skupia się głównie na
tym, jak to Mare wszystkie rozumy pozjadała, jaka ona mądra, sprytniejsza nawet
od kapitanów wojskowych, bo „ona już to zna, w końcu tyle poznała na srebrnej
arenie”. Nosz kurczę… Trzy razy tam wylądowała na kilka minut. Trzy! Taki
kapitan (Czerwony, bez magicznych zdolności) to ze czterdzieści oddawał życie i
ducha na polu walki, od lat zyskiwał doświadczenie i wspinał się po szczeblach
dowództwa, a tu jakaś małolata (17 lat, to jeszcze mogę tak nazywać) się
wtrąca, która o życiu wie tyle, ile zjadła. Bez przerwy Mare wtrąca tę swoje mądrości
od siedmiu boleści (najgorsze jest to, że ona jest narratorem i tego obejść się
nie da). Na wyspie udaje, jaka ona słaba, bo „wszyscy noszą maski”, a ona „wie
o tym najlepiej”, bo, rzecz jasna – gdybyście zapomnieli – „tyle przeszła na
srebrnej arenie” i wśród srebrnego dworu. Jakoś zapomina, że jeden z książąt wraz
z matką kompletnie wywiedli ją na manowce, a ona tylko dzięki innym (i
ogromnemu szczęściu) wciąż żyje. Wraz z rozwojem fabuły wciąż pojawiają się
kolejne nieścisłości, np. Farley ma listę osób podobnych do Mare, więc jakim
cudem Maven zna dane tych ludzi? Kiedy niby miał czas je spisać? Kłótnie Mare z
Kilornem przypominają jakieś zapiski pisane na kolanie – ni to praca domowa, ni
dialog, a na pewno nie „ciągłe przekomarzanie się”, jak chce tego autorka.
Kilorn wierzy Czerwoną Gwardię, ale wystarczy, jak idealna Mare powie mu, że jest
idiotą, by „jak ten idiota” poszedł z nią ratować Cala. Że już nie wspomnę, że
on tego Cala nienawidzi i podobno co rusz „zabija go wzrokiem”. Dobił mnie
fragment, gdy Mare porównuje swoje ręce do rąk Cala – że są takie same, spracowane
jak ręce Czerwonych. Przypominam, że Mare nie zhańbiła się pracą, dlatego miała
trafić do wojska (i dlatego Cal ją, kurka wodna, ratował). Czym się tak
spracowała? Kradzieżą kartek na prąd? A długaśne opisy, jak to Mare nie
chciałaby być z Maven, nawet gdyby to uratowało jej życie… Dziewczyno! On cię, do cholery, wrzucił na arenę bez szansy na korzystanie z mocy, ewidentnie chce twojej
śmierci, a nie love story!
Bożyszcze tłumu, Mare,
na srebrnym dworze rzecz jasna zostaje księżniczką (chyba tylko po to, by
później autorka mogła nazwać tom „Czerwona królowa”), przywdziewa piękne
sukienki, ale tandetnie ujęto różnice między jej nowym życiem a starym (wraz z
całymi opisami jej nowych strojów). Wciąż się podkreśla, jaka ona delikatna,
jak śmierć i kradzieże Czerwonej Gwardii ją mierżą – a jakoś było dobrze, gdy
ona sama okradała biednych Czerwonych, tak? Do tego przyzwyczailiśmy się, że przy
takiej damie pojawia się dwóch mega przystojniaków – tu występują w liczbie aż trzech,
śliniąc się na Mare co najmniej jak na dorodne ciele. Jedynie mogę wybaczyć Kilorna
– to w sumie przyjaciel, w którym podkochuje się zresztą Gisa, gdzieś tam kręci
się też Lisa (tak, kolejny czworokącik), a on wciąż próbuje zrozumieć siebie i
własne serce (mam nadzieję, że nie zostanie to dalej schrzanione). Właśnie, ta jej
siostra… Mare żyje podobno w przekonaniu, że Gisa jest tą lepszą siostrą,
pracowitą i ładniejszą, więc czemu jej ten nagły czworokącik chociaż trochę nie
dziwi? I te ciągłe „wiem, jak to jest” głównej bohaterki. „Wiem, jak to jest”
żyć w cieniu lepszego z rodzeństwa. „Wiem, jak to jest” prowadzić walkę. „Wiem,
jak to jest” powiedzieć więcej bredni na jednej stronie niż to możliwe… Zjadła
tyle mózgów, że powinna uchodzić za zombie.
Zabolało mnie ewidentne
nawiązanie do „Igrzysk śmierci”. Wspomniana na początku Mare (w świecie
Srebrnych chwilowo księżniczka Mareen) raz po raz zostaje wrzucona na arenę
typową dla gladiatorów. Ja wiem, że powinna napisać „ewidentne nawiązanie do
historii Rzymu”, ale – nastoletnia przypadkowa bohaterka wciągnięta w
polityczną grę, kopuła eklektyczna chroniąca widzów, tania rozrywka dla mas
mająca przypomnieć społeczeństwu, gdzie ich miejsce, zabijanie nastoletnich postaci,
aby przeżyć – nosz przecież to kosogłos, tylko lichy i taki jakoś niedopracowany.
Podsumowując? Ta książka
(tfu! seria) miała tendencję, by zajść wysoko, ale coś poszło nie tak. Nie
wiem, skąd takie nagłe zaprzepaszczenie potencjału, dlaczego nagle postanowiono
wszystko zepsuć, ale cóż, stało się i to mnie będzie jeszcze długo boleć. Na
początku wywodu napisałam, że to będzie dobry sport dla nastolatek, ale dość
młodych i niech się dobrze zastanowią, czy warto iść do drugiego tomu. Jest
jeszcze szansa, że w czwartym (!) tomie jakoś zgrabnie się ta historia
zakończy, zmazując dotychczasowy niesmak, ale o tym się przekonam, jeśli w
końcu zmuszę się kontynuować tę niełatwą podróż.
Odmeldowuję się. Muszę
jeszcze opatrzyć Kocykowi oparzenia przez tę wylaną Czerwoną herbatkę. Okrutna lektura, nie polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz