niedziela, 9 czerwca 2019

Przystanek XXXV: Czerwona królowa Aveyard



Autor: Victoria Aveyard
Tytuł: Czerwona królowa + Szklany miecz
Wydawnictwo: Moondrive/ Otwarte
Rok wydania: 2015-2018
Ilość tomów: 4 + dodatki
Gatunek: Literatura młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Grrr, tak! <Kocyk wylał na siebie całą gorącą herbatę>

Źródło: allegro.pl

Na wstępnie powiem, że seria rzecz jasna liczy więcej tomów niż dwa, tylko ja zatrzymałam się na drugim i raczej dalej nie pójdę. Niet. Ni huhu! Do lektury przyznaję, zachęciła mnie przede wszystkim piękna okładka – dystyngowana korona ociekająca krwią jak czekoladą w filmie Hitchcocka. Zobaczy się raz i jest się zakochanym. Niestety, ładne opakowanie okazuje się wyłącznie przebraniem niewartym pójścia dalej, ale ja dzielnie kroczę dalej, bo przekroczyłam trochę te granice… Pragnę jeszcze wspomnieć, że została „Książką Roku lubimy.pl 2015”, ale kompletnie nie wiem, za co. Może właśnie za okładkę?

Rzecz początkowo nie jawi się tak źle, dlatego w mojej ocenie nie pojawiło się bulwersujące 0 a 3. Po pierwsze: jest to literatura młodzieżowa (dziewczęca, jeśli tak mogę) i rzeczywiście rozterki sercowe tytułowej Mare ciągną się stąd aż po Madryt, więc osoby nastawione na typowo takie rozrywki nie załamią się tak jak ja. Nie mogę tutaj zbytnio biadolić, bo przecież świadomie sięgnęłam po taki rodzaj literatury, dlatego postanowiłam dopisać plus. U dorosłych – zero nawet podseksowych sytuacji (ok, czasem pojawi się goła klata), więc nie napisałam, że to typowy romans i zaznaczam, że mogą się zanudzić. Po drugie: wizja przyszłości, w której ludzie podzieleni są na niewolników i panów nie z powodu koloru ich skóry, ale krwi i wiążące się z tym nadnaturalne umiejętności (słabi Czerwoni i silni Srebrni), jest ciekawym pomysłem, a stworzony świat, gdzie występują takie miejsca jak szklane miasto (nie chcę mi się szukać tej nazwy) czy Szare Miasto (miasto fabryk, wiecznie ziejące ich dymem) to właśnie powód, dla którego dotrwałam aż do drugiej części tej historii. Po trzecie… Zapomniałam. Ale tak serio. Powiedzmy, że tutaj punkt za okładkę i praktycznie brak błędów (dobra korekta). Na stronach internetowych pojawia się przypis, że to gatunek „young adult”. Na pewno nie, wierzcie mi. „Young” to się zgadzam, ale dla „adulta” to nie ma żadnych odwołań. Nie wiem, może napisano tak dlatego, że trochę zabójstw się pojawia?

Och Mary, Mary… A nie, czekaj, Mare. Albo Mareen? W sumie co za różnica. Fabułę można zarysować w kilku zdaniach (objętość książki też można było spokojnie zminimalizować, wyrzucając tysiące powtórzeń, jakimi biadoli się główna bohaterka). Całość poznajemy z punktu widzenia Mare – początkowo zwykłej złodziejki o czerwonej krwi, która próbuje uratować przyjaciela przed obowiązkowym poborem do wojska (kraj toczy wojnę z Lakelandczykami, młodociani Czerwoni zwykle tam umierają). Prosi siostrę o pomoc, przez nią spotyka ją kara, potem na swojej drodze spotyka księcia (ale o tym nie wie) i tu akcja mocno przyspiesza – dziewczyna trafia na dwór, cudem unika spalenia i odkrywa, że istnieje coś pomiędzy Czerwonymi i Srebrnymi – ona.

I tutaj już warto odstawić tę lekturę, ponieważ odtąd zaczyna się cała litania o tym, jaka to Mare jest niezwykła, cudowna i pewnie jedyna na świecie, kończącym tym samym dobrze zapowiadającą się fabułę. W drugiej części książka skupia się głównie na tym, jak to Mare wszystkie rozumy pozjadała, jaka ona mądra, sprytniejsza nawet od kapitanów wojskowych, bo „ona już to zna, w końcu tyle poznała na srebrnej arenie”. Nosz kurczę… Trzy razy tam wylądowała na kilka minut. Trzy! Taki kapitan (Czerwony, bez magicznych zdolności) to ze czterdzieści oddawał życie i ducha na polu walki, od lat zyskiwał doświadczenie i wspinał się po szczeblach dowództwa, a tu jakaś małolata (17 lat, to jeszcze mogę tak nazywać) się wtrąca, która o życiu wie tyle, ile zjadła. Bez przerwy Mare wtrąca tę swoje mądrości od siedmiu boleści (najgorsze jest to, że ona jest narratorem i tego obejść się nie da). Na wyspie udaje, jaka ona słaba, bo „wszyscy noszą maski”, a ona „wie o tym najlepiej”, bo, rzecz jasna – gdybyście zapomnieli – „tyle przeszła na srebrnej arenie” i wśród srebrnego dworu. Jakoś zapomina, że jeden z książąt wraz z matką kompletnie wywiedli ją na manowce, a ona tylko dzięki innym (i ogromnemu szczęściu) wciąż żyje. Wraz z rozwojem fabuły wciąż pojawiają się kolejne nieścisłości, np. Farley ma listę osób podobnych do Mare, więc jakim cudem Maven zna dane tych ludzi? Kiedy niby miał czas je spisać? Kłótnie Mare z Kilornem przypominają jakieś zapiski pisane na kolanie – ni to praca domowa, ni dialog, a na pewno nie „ciągłe przekomarzanie się”, jak chce tego autorka. Kilorn wierzy Czerwoną Gwardię, ale wystarczy, jak idealna Mare powie mu, że jest idiotą, by „jak ten idiota” poszedł z nią ratować Cala. Że już nie wspomnę, że on tego Cala nienawidzi i podobno co rusz „zabija go wzrokiem”. Dobił mnie fragment, gdy Mare porównuje swoje ręce do rąk Cala – że są takie same, spracowane jak ręce Czerwonych. Przypominam, że Mare nie zhańbiła się pracą, dlatego miała trafić do wojska (i dlatego Cal ją, kurka wodna, ratował). Czym się tak spracowała? Kradzieżą kartek na prąd? A długaśne opisy, jak to Mare nie chciałaby być z Maven, nawet gdyby to uratowało jej życie… Dziewczyno! On cię, do cholery,  wrzucił na arenę bez szansy na korzystanie z mocy, ewidentnie chce twojej śmierci, a nie love story!

Bożyszcze tłumu, Mare, na srebrnym dworze rzecz jasna zostaje księżniczką (chyba tylko po to, by później autorka mogła nazwać tom „Czerwona królowa”), przywdziewa piękne sukienki, ale tandetnie ujęto różnice między jej nowym życiem a starym (wraz z całymi opisami jej nowych strojów). Wciąż się podkreśla, jaka ona delikatna, jak śmierć i kradzieże Czerwonej Gwardii ją mierżą – a jakoś było dobrze, gdy ona sama okradała biednych Czerwonych, tak? Do tego przyzwyczailiśmy się, że przy takiej damie pojawia się dwóch mega przystojniaków – tu występują w liczbie aż trzech, śliniąc się na Mare co najmniej jak na dorodne ciele. Jedynie mogę wybaczyć Kilorna – to w sumie przyjaciel, w którym podkochuje się zresztą Gisa, gdzieś tam kręci się też Lisa (tak, kolejny czworokącik), a on wciąż próbuje zrozumieć siebie i własne serce (mam nadzieję, że nie zostanie to dalej schrzanione). Właśnie, ta jej siostra… Mare żyje podobno w przekonaniu, że Gisa jest tą lepszą siostrą, pracowitą i ładniejszą, więc czemu jej ten nagły czworokącik chociaż trochę nie dziwi? I te ciągłe „wiem, jak to jest” głównej bohaterki. „Wiem, jak to jest” żyć w cieniu lepszego z rodzeństwa. „Wiem, jak to jest” prowadzić walkę. „Wiem, jak to jest” powiedzieć więcej bredni na jednej stronie niż to możliwe… Zjadła tyle mózgów, że powinna uchodzić za zombie.

Zabolało mnie ewidentne nawiązanie do „Igrzysk śmierci”. Wspomniana na początku Mare (w świecie Srebrnych chwilowo księżniczka Mareen) raz po raz zostaje wrzucona na arenę typową dla gladiatorów. Ja wiem, że powinna napisać „ewidentne nawiązanie do historii Rzymu”, ale – nastoletnia przypadkowa bohaterka wciągnięta w polityczną grę, kopuła eklektyczna chroniąca widzów, tania rozrywka dla mas mająca przypomnieć społeczeństwu, gdzie ich miejsce, zabijanie nastoletnich postaci, aby przeżyć – nosz przecież to kosogłos, tylko lichy i taki jakoś niedopracowany.

Podsumowując? Ta książka (tfu! seria) miała tendencję, by zajść wysoko, ale coś poszło nie tak. Nie wiem, skąd takie nagłe zaprzepaszczenie potencjału, dlaczego nagle postanowiono wszystko zepsuć, ale cóż, stało się i to mnie będzie jeszcze długo boleć. Na początku wywodu napisałam, że to będzie dobry sport dla nastolatek, ale dość młodych i niech się dobrze zastanowią, czy warto iść do drugiego tomu. Jest jeszcze szansa, że w czwartym (!) tomie jakoś zgrabnie się ta historia zakończy, zmazując dotychczasowy niesmak, ale o tym się przekonam, jeśli w końcu zmuszę się kontynuować tę niełatwą podróż.

Odmeldowuję się. Muszę jeszcze opatrzyć Kocykowi oparzenia przez tę wylaną Czerwoną herbatkę. Okrutna lektura, nie polecam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz