Autor: Robert
J. Szmidt
Tytuł: Kroniki
jednorożca. Polowanie
Wydawnictwo: Fabryka
Słów
Rok wydania: 2007
(wznowienie 2018)
Ilość stron: 344
Gatunek: Science
fiction, fantastyka
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale tworzą się
pytania <Kocyk właśnie próbuje przesunąć herbatkę siłą wełnianego umysłu>
„Oni żyją pośród nas” –
krzyczało pierwsze zdanie opisu. I nie chodziło tutaj autorowi o kosmitów, a czegoś
w rodzaju dzisiejszych (medialnych) superbohaterów, którzy u Szmidta nie mają łatwego
życia. Co prawda o tym sloganie można zapomnieć (jest bez związku), ale do reszty jak najbardziej zachęcam.
Co po pierwsze urzeka u
Szmidta, to ewidentnie sama forma zbudowanej fabuły – kreuje świat rzeczywisty,
realny, do tego dziejący się na terenie Polski, razem z jej politycznymi
problemami, po czym pomału dorzuca do tej zupy odrealnione elementy. Takim oto
sposobem mafijne przekręty cichaczem zostały rozwiązane w niecodzienny
sposób, a czytelnik zastanawia się, czy to na pewno nie jest możliwe (podobno w USA kiedyś wyemitowano serial o ludziach z paranormalnymi zdolnościami wykorzystywanymi przez rządy licznych krajów).
Jednorożcem tutaj nie
jest czterokopytne zwierzę o białej sierści, tylko osoba, która potrafi przewidzieć przyszłość, ale że nikt jej do tej pory nie
odnalazł, zyskała status mitycznego stworzenia (to też kryptonim misji). A kto go potrzebuje? Rzecz
jasna tajna organizacja, która zajmuje się werbowaniem osób o ponadprzeciętnych
zdolnościach (paranormalnych). Taki X-men, ale lepszy (bo polski, drodzy państwo!).
No i zresztą, to jedyne podobieństwo. Nikt nie będzie strzelał laserem z oczu ani powodował III wojny światowej (ale zamach na polski rząd już jak najbardziej).
Grupę Lewińskiego tworzą
w zasadzie dwie osoby – telepatę Edmunda Lisa oraz bioenergoterapeuty Piotra
Koniecznego, zwanego Młodym. Obydwoje są dość słabi, a ich zdolności zdają się mieć
więcej ograniczeń niż korzyści (choć Edmund radzi sobie z nimi świetnie). Żyć
nie umierać. Siedzą sobie, przeklinając, to złorzecząc na świat, popijają piwko
i udają świetne poszukiwania (a Edmund nieźle się bawi, nawet w kościele,
zresztą, to chyba najlepsza scena z całej książki). Taki wyszedł trochę mizoginistyczny
świat dresiarzy z namiastką paranormalnych zdolności, bawiących się w misję (mają
nawet swoją bazę). No i czasami bywało irytująco, bo „kolesie” najczęściej
narzekają jak podrzędne pijaczki spod monopolowego (nawet na temat religii i
ówczesnej polityki, nie skąpiąc nazwisk). Do tego prolog okazał się bez związku
dla całej fabuły (niepotrzebny; wyrzucić, porzucić). W końcu jednak pojawia się
punkt zwrotny programu – jednorożec w postaci dziewczyny i wtedy akcja
przyspiesza, a 344 strony wydają się jakoś takie za krótkie. Nawet
zastanawiałam się, czy czasem nie będzie kontynuacji (tytuł też wygląda
zachęcająco na myślenie w tę stronę), ale po 10 latach straciłam te nadzieje.
Tutaj będzie wiele
spoilerów, do których mam wyraźną słabość, więc lepiej ominąć ten akapit, jeśli
ktoś jest jeszcze przed lekturą tej pozycji (!). Akcja totalnie wykonuje salto, bo
czytelnik zaskakiwany jest niemal w każdym punkcie. Nagle okazuje się, że przypadkowa
dziewczyna jest z innej organizacji i tylko gra niewiniątko. Edmund odkrywa, że
sprawa jednorożcowa nie jest znowu taką trudną sztuką, wystarczy tylko
zdarzenie graniczne, by je obudzić, tak jak w przypadku niezwykle nudnego (i
grubego) Młodego, którego zaczęłam trochę (troszeczkę) lubić dopiero gdzieś przy końcu, gdy stał się praktycznym uzdrowicielem, a nie
jakąś namiastką. A retrospekcja Lisa? Świetna! Czytelnik myśli, że to już
koniec, można się pożegnać z bohaterami, a tu nie, Lisek okazał spryt (jak to lisy), chociaż i tak większość wydarzeń wykazuje cud w ratowaniu bohaterów (co dziwne jest zważywszy na ich bezwzględny ateizm),
którzy normalnie zginęliby śmiercią tragiczną przynajmniej ze trzy razy (mniej spektakularnie z dziesięć).
Koniec końców jestem za.
Książkę czyta się łatwo i przyjemnie, a niedociągnięcia są znikome i pojawiają się
raczej w wyniku odmiennego gustu niż rzeczywistych „niedociągnięć”, jak to
szumnie nazwałam. Bywały celne riposty i zabawne dialogi, zapadające w pamięć,
a wykreowane główne postaci nie sposób pomylić z żadnymi innymi. To nie była
moja jednorazowa przygoda ze Szmidtem (hehe), będę go jeszcze nawiedzać, właśnie
dzięki tej książce. Dodam jeszcze tylko, że wizualnie bardziej polubiłam okładkę z
Fabryki Słów (nawet za bardzo, to po prostu scena wyrysowana na podstawie jednej ze scen, najważniejszych), ta nowa z Rebis jest jakaś taka… jakby nikt nie wiedział, o czym może
być ta książka, więc walnął pierwszą lepszą, jaka była pod ręką. Już mogli walnąć prawdziwego jednorożca, byłoby ciekawiej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz