wtorek, 18 czerwca 2019

Przystanek XXXVI: Polowanie Szmidt



Autor: Robert J. Szmidt
Tytuł: Kroniki jednorożca. Polowanie
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2007 (wznowienie 2018)
Ilość stron: 344
Gatunek: Science fiction, fantastyka
Ogólna ocena: 9/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, ale tworzą się pytania <Kocyk właśnie próbuje przesunąć herbatkę siłą wełnianego umysłu>

„Oni żyją pośród nas” – krzyczało pierwsze zdanie opisu. I nie chodziło tutaj autorowi o kosmitów, a czegoś w rodzaju dzisiejszych (medialnych) superbohaterów, którzy u Szmidta nie mają łatwego życia. Co prawda o tym sloganie można zapomnieć (jest bez związku), ale do reszty jak najbardziej zachęcam.

Co po pierwsze urzeka u Szmidta, to ewidentnie sama forma zbudowanej fabuły – kreuje świat rzeczywisty, realny, do tego dziejący się na terenie Polski, razem z jej politycznymi problemami, po czym pomału dorzuca do tej zupy odrealnione elementy. Takim oto sposobem mafijne przekręty cichaczem zostały rozwiązane w niecodzienny sposób, a czytelnik zastanawia się, czy to na pewno nie jest możliwe (podobno w USA kiedyś wyemitowano serial o ludziach z paranormalnymi zdolnościami wykorzystywanymi przez rządy licznych krajów).

Jednorożcem tutaj nie jest czterokopytne zwierzę o białej sierści, tylko osoba, która potrafi przewidzieć przyszłość, ale że nikt jej do tej pory nie odnalazł, zyskała status mitycznego stworzenia (to też kryptonim misji). A kto go potrzebuje? Rzecz jasna tajna organizacja, która zajmuje się werbowaniem osób o ponadprzeciętnych zdolnościach (paranormalnych). Taki X-men, ale lepszy (bo polski, drodzy państwo!). No i zresztą, to jedyne podobieństwo. Nikt nie będzie strzelał laserem z oczu ani powodował III wojny światowej (ale zamach na polski rząd już jak najbardziej).

Grupę Lewińskiego tworzą w zasadzie dwie osoby – telepatę Edmunda Lisa oraz bioenergoterapeuty Piotra Koniecznego, zwanego Młodym. Obydwoje są dość słabi, a ich zdolności zdają się mieć więcej ograniczeń niż korzyści (choć Edmund radzi sobie z nimi świetnie). Żyć nie umierać. Siedzą sobie, przeklinając, to złorzecząc na świat, popijają piwko i udają świetne poszukiwania (a Edmund nieźle się bawi, nawet w kościele, zresztą, to chyba najlepsza scena z całej książki). Taki wyszedł trochę mizoginistyczny świat dresiarzy z namiastką paranormalnych zdolności, bawiących się w misję (mają nawet swoją bazę). No i czasami bywało irytująco, bo „kolesie” najczęściej narzekają jak podrzędne pijaczki spod monopolowego (nawet na temat religii i ówczesnej polityki, nie skąpiąc nazwisk). Do tego prolog okazał się bez związku dla całej fabuły (niepotrzebny; wyrzucić, porzucić). W końcu jednak pojawia się punkt zwrotny programu – jednorożec w postaci dziewczyny i wtedy akcja przyspiesza, a 344 strony wydają się jakoś takie za krótkie. Nawet zastanawiałam się, czy czasem nie będzie kontynuacji (tytuł też wygląda zachęcająco na myślenie w tę stronę), ale po 10 latach straciłam te nadzieje.

Tutaj będzie wiele spoilerów, do których mam wyraźną słabość, więc lepiej ominąć ten akapit, jeśli ktoś jest jeszcze przed lekturą tej pozycji (!). Akcja totalnie wykonuje salto, bo czytelnik zaskakiwany jest niemal w każdym punkcie. Nagle okazuje się, że przypadkowa dziewczyna jest z innej organizacji i tylko gra niewiniątko. Edmund odkrywa, że sprawa jednorożcowa nie jest znowu taką trudną sztuką, wystarczy tylko zdarzenie graniczne, by je obudzić, tak jak w przypadku niezwykle nudnego (i grubego) Młodego, którego zaczęłam trochę (troszeczkę) lubić dopiero gdzieś przy końcu, gdy stał się praktycznym uzdrowicielem, a nie jakąś namiastką. A retrospekcja Lisa? Świetna! Czytelnik myśli, że to już koniec, można się pożegnać z bohaterami, a tu nie, Lisek okazał spryt (jak to lisy), chociaż i tak większość wydarzeń wykazuje cud w ratowaniu bohaterów (co dziwne jest zważywszy na ich bezwzględny ateizm), którzy normalnie zginęliby śmiercią tragiczną przynajmniej ze trzy razy (mniej spektakularnie z dziesięć).

Koniec końców jestem za. Książkę czyta się łatwo i przyjemnie, a niedociągnięcia są znikome i pojawiają się raczej w wyniku odmiennego gustu niż rzeczywistych „niedociągnięć”, jak to szumnie nazwałam. Bywały celne riposty i zabawne dialogi, zapadające w pamięć, a wykreowane główne postaci nie sposób pomylić z żadnymi innymi. To nie była moja jednorazowa przygoda ze Szmidtem (hehe), będę go jeszcze nawiedzać, właśnie dzięki tej książce. Dodam jeszcze tylko, że wizualnie bardziej polubiłam okładkę z Fabryki Słów (nawet za bardzo, to po prostu scena wyrysowana na podstawie jednej ze scen, najważniejszych), ta nowa z Rebis jest jakaś taka… jakby nikt nie wiedział, o czym może być ta książka, więc walnął pierwszą lepszą, jaka była pod ręką. Już mogli walnąć prawdziwego jednorożca, byłoby ciekawiej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz