Autor: Rebecca
Ross
Tytuł: Narodziny
królowej (tom 1)
Wydawnictwo: Wydawnictwo
Kobiece
Rok wydania: 2018
Ilość stron: ok.
500
Gatunek: Literatura
młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie miała takiej mocy!
Znowu wracamy do współczesności.
No i znowu fantastyka… Wiem, powinnam starać się o urozmaicenie, ale w tej
chwili tak to wygląda. Jutro zaczynam czytać Kisiel (takie mam plany), więc posiedzę
jeszcze w podobnych klimatach. Dzisiaj dopiero co skończyłam lekturę Ross i tym
zamierzam się pochwalić.
O „Narodzinach królowej”
czytałam jeszcze przed lekturą tej książki (dość liczne recenzje). Nie
wiedziałam, czego w ogóle się spodziewać, ponieważ spotykałam się z różnymi
opiniami. Często narzekano na upychanie maksimum akcji w jednym tomie, pewną
naiwność głównych bohaterów i w ogóle na prawie wszystko. Muszę te plotki zdementować,
bo wcale nie jest tak źle (wierzcie mi, czytałam prawdziwe gnomy i tu naprawdę
nie ma się co załamywać). Jeśli ktoś ukierunkuje się na lekką (trochę dłuższą) lekturkę,
nie powinien być rozczarowany.
O czym w ogóle jest ta
książka? To historia dziewczyny, Brienny, która nie wie za wiele o swojej rodzinnej
przyszłości i ogólnie próbuje zrozumieć, kim jest (jeśli nie w oparciu o krew,
to w oparciu o artystyczne zapędy). Niby nic niezwykłego, ale fabuła toczy się w
fantastycznym świecie podzielonym na kilka frakcji, w którym władze dzierży
tyran (skoro lubi tych i owych skracać o głowy), a prawowici następcy próbują
jakoś przeżyć kolejny dzień. Każdy z krajów Maevany posiada określony charakter
(np. porywczość, wrażliwość, ale brakowało mi jasnego określenia zestawu tych
cech). Istnieją również domy, w których dziewczyny uczą się jednej z pięciu sztuk
pasjańskich (muzyki, błyskotliwość, malarstwa, dramatu, wiedzy) i jeśli rzeczywiście
są w tym dobre, zyskują protektora oraz pelerynę (oznakę, że w tej jednej dyscyplinie
są mistrzami). Brienna trafia do jednej z takich szkół, ale od początku stanowi
problem – pięć uczennic zostało już przyjętych, dodatków się nie przewiduję, a
jednak dziewczyna zostaje przyjęta. Ponadto żadna dyscyplina nie idzie jej
dobrze, dlatego najpierw próbuje każdej, nim ostatecznie zostaje związana z
ostatnią, wiedzą.
Szkoła dla pasjanek nie
wygląda jak ta z Harry’ego Pottera, proszę się nie martwić. Uczennice wiodą tam
frywolny żywot, kształcąc się wyłącznie w wybranej dyscyplinie, całkowicie bez
pomocy magii. Nie wiedzą za dużo o zewnętrznym świecie, chowane są całkowicie
niewinnie, więc trudno mi powiedzieć, jak niby mają się później odnaleźć w
prawdziwym życiu… Ale nie wnikam w ten stopień edukacji. Na końcu szkoły, w
czasie przesilenia, mają się sprzedać (czyt. zaprezentować swoje zdolności) wybranemu
patronowi i podpisać (czasowy?) kontrakt. Jak można się tego spodziewać, Brienna
nie wypada w tym starciu zbyt dobrze, ale okazuje się, że odznacza się innymi predyspozycjami,
które mogą spodobać się całkiem innej rzeszy ludzi.
Występuje również magia
w tej książce – dzierżą ją kobiety z rodu Kavanagh, ale bez zaginionego przed
latami kamienia nie mogą jej obudzić (zresztą, ostatnia potomkini siedzi w
ukryciu). Istnieje również pewien kanon (praw), który także ma jakiś wkład w
władzę, ale nie wiadomo, gdzie się znajduje. Ogólnie pełno jest zagadek, które
Brienna po trochu zgłębia, będąc potomkinią rodu Allenachów (jakim cudem nie
zorientowała się wcześniej, czyją jest córką, pozostaje dla mnie wciąż
tajemnicą) i w związku z tym ma rzadko spotykany dar, który pozwala jej
spojrzeć w przeszłość. Fabuła jest więc zarysowana dobrze, z potężną dozą
szczegółów, które nie od razu stają się jasne dla czytelnika (ale czemu miałyby
być takie, niech ma pod górkę). Jest też miłość dwójki bohaterów, zarysowana bardzo
delikatnie, niemniej ma swój urok (swoją drogą – wszyscy praktycznie tracą
swoje żony, więc związek może być tylko jeden…). Przyznaję, że akcja faktycznie
gdzieś od połowy książki leci na łeb na szyję, ale mnie akurat ta szybkość
przypadła do gustu – sceny się dłużą tylko przy Cartierze, mistrzu Brienny, ale
to tej książce jestem w stanie wybaczyć. Przypomina mi się tu publikacja Pitry
(„Motylogion”), gdzie akcja również od połowy zaczyna biegnąć, ale gubiąc w
tym czasie części garderoby, a nawet
członki… Po co ta metafora? Bardzo mi się po prostu spodobała. W przeciwieństwie
do Pitry Ross dobrze wie, którzy bohaterowie co gdzie robią i nic się w trakcie
poszczególnych misji nie gubi. To właśnie mi się podobało, wszystko w „Narodzinach
królowej” ma swoje miejsce, jest dopracowane i nienachalne.
Nienachalne… Tak. Nie
podobały mi się pewne sformułowania użyte w książce. W pewnym momencie autorka
zaczyna używać jakiś dziwnych epitetów, jakby jej wyobraźnia zaczęła
szwankować. „Valeńską” energię potrafię jeszcze zrozumieć, ale niektóre środki
stylistyczne (również rozbudowane metafory) graniczyły z dobrym smakiem, stając
się pożywką dla kpiarzy. Wydawały się wetknięte na siłę, aby „podnieść doniosły
klimat” powieści, ale wyszło na opak. Niemniej były to potknięcia, które ja
jestem jeszcze w stanie zrozumieć, mimo że rzucają się w oczy, ponieważ styl
autorki bardzo mi spasował – delikatny, dużo opisów i porównań. Powiedziałabym również,
że niektóre wydarzenia wpadały w jakąś dziwną pętlę, np. rana zadana przez syna
Allenacha – co jak co, ale przebicie sztyletem powinno być bardziej odczuwalne
przez główna bohaterkę, która… nawet przy zszywaniu na żywca wpatrywała się w oczy
swojego ukochanego, zapominając o bólu (jakieś tam swędzenie). Nie wiem, czy to
byłoby możliwe, szczególnie że jest to pierwsza poważna rana tej bohaterki,
wiodącej dotychczas sielankowe życie na błoniach szkoły, ale (jak to mówię) nie
wnikam dalej. Również latanie po zamku, czy konno w poszukiwaniu kamienia, liczne
zranienia, dywagacje na temat honoru, krwi i wreszcie udział w bitwie, powinien
odbić się jakoś na głównej bohaterce. W końcu tyle dni na chodzie, w kompletnym
stresie, bez chwili snu nie jest aż tak możliwe w prawdziwym świecie bez
narzekania na przemęczenie.
Akcja jak widać zapowiada
się ciekawie, ale finał nie będzie dla nikogo szokiem, choć kończy się dość
płynnie, przechodząc nagle w sielankowy stan. Zaskoczyła mnie informacja, że
jest to pierwszy tom serii, ponieważ dla mnie historia ta wygląda na skończoną,
ale… życie lubi zaskakiwać. W końcowym rozrachunku dałabym szansę innym
czytelnikom na podobną lekturę, ponieważ uważam, że jest to książka dobra.
Widać, że autorka jest zafiksowana na stworzonym przez siebie świecie, ponadto
zna się na historycznych aspektach, co przejawia się w licznych przypisach
wyjaśniających głównie trudne nazwy używanych przez bohaterów broni (jak myślę „sztylet”,
Ross opisuje niejaki „dirk”, określając również wiek, w którym była najczęściej
używana). To wprowadza ciekawy klimat do książki oraz pokazuje zaangażowanie autorki
w tworzeniu swojej książki, przeprowadzeniu odpowiednich poszukiwać oraz jasne
zarysowanie swojej wizji – ta kobieta dobrze wie, czego chce. A ja takie lubię…
Wizje. Autorki to tam
swoją drogą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz