sobota, 13 kwietnia 2019

Przystanek XXV: Narodziny królowej Ross



Autor: Rebecca Ross
Tytuł: Narodziny królowej (tom 1)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
Rok wydania: 2018
Ilość stron: ok. 500
Gatunek: Literatura młodzieżowa, fantastyka
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie miała takiej mocy!

Znowu wracamy do współczesności. No i znowu fantastyka… Wiem, powinnam starać się o urozmaicenie, ale w tej chwili tak to wygląda. Jutro zaczynam czytać Kisiel (takie mam plany), więc posiedzę jeszcze w podobnych klimatach. Dzisiaj dopiero co skończyłam lekturę Ross i tym zamierzam się pochwalić.

O „Narodzinach królowej” czytałam jeszcze przed lekturą tej książki (dość liczne recenzje). Nie wiedziałam, czego w ogóle się spodziewać, ponieważ spotykałam się z różnymi opiniami. Często narzekano na upychanie maksimum akcji w jednym tomie, pewną naiwność głównych bohaterów i w ogóle na prawie wszystko. Muszę te plotki zdementować, bo wcale nie jest tak źle (wierzcie mi, czytałam prawdziwe gnomy i tu naprawdę nie ma się co załamywać). Jeśli ktoś ukierunkuje się na lekką (trochę dłuższą) lekturkę, nie powinien być rozczarowany.

O czym w ogóle jest ta książka? To historia dziewczyny, Brienny, która nie wie za wiele o swojej rodzinnej przyszłości i ogólnie próbuje zrozumieć, kim jest (jeśli nie w oparciu o krew, to w oparciu o artystyczne zapędy). Niby nic niezwykłego, ale fabuła toczy się w fantastycznym świecie podzielonym na kilka frakcji, w którym władze dzierży tyran (skoro lubi tych i owych skracać o głowy), a prawowici następcy próbują jakoś przeżyć kolejny dzień. Każdy z krajów Maevany posiada określony charakter (np. porywczość, wrażliwość, ale brakowało mi jasnego określenia zestawu tych cech). Istnieją również domy, w których dziewczyny uczą się jednej z pięciu sztuk pasjańskich (muzyki, błyskotliwość, malarstwa, dramatu, wiedzy) i jeśli rzeczywiście są w tym dobre, zyskują protektora oraz pelerynę (oznakę, że w tej jednej dyscyplinie są mistrzami). Brienna trafia do jednej z takich szkół, ale od początku stanowi problem – pięć uczennic zostało już przyjętych, dodatków się nie przewiduję, a jednak dziewczyna zostaje przyjęta. Ponadto żadna dyscyplina nie idzie jej dobrze, dlatego najpierw próbuje każdej, nim ostatecznie zostaje związana z ostatnią, wiedzą.

Szkoła dla pasjanek nie wygląda jak ta z Harry’ego Pottera, proszę się nie martwić. Uczennice wiodą tam frywolny żywot, kształcąc się wyłącznie w wybranej dyscyplinie, całkowicie bez pomocy magii. Nie wiedzą za dużo o zewnętrznym świecie, chowane są całkowicie niewinnie, więc trudno mi powiedzieć, jak niby mają się później odnaleźć w prawdziwym życiu… Ale nie wnikam w ten stopień edukacji. Na końcu szkoły, w czasie przesilenia, mają się sprzedać (czyt. zaprezentować swoje zdolności) wybranemu patronowi i podpisać (czasowy?) kontrakt. Jak można się tego spodziewać, Brienna nie wypada w tym starciu zbyt dobrze, ale okazuje się, że odznacza się innymi predyspozycjami, które mogą spodobać się całkiem innej rzeszy ludzi.

Występuje również magia w tej książce – dzierżą ją kobiety z rodu Kavanagh, ale bez zaginionego przed latami kamienia nie mogą jej obudzić (zresztą, ostatnia potomkini siedzi w ukryciu). Istnieje również pewien kanon (praw), który także ma jakiś wkład w władzę, ale nie wiadomo, gdzie się znajduje. Ogólnie pełno jest zagadek, które Brienna po trochu zgłębia, będąc potomkinią rodu Allenachów (jakim cudem nie zorientowała się wcześniej, czyją jest córką, pozostaje dla mnie wciąż tajemnicą) i w związku z tym ma rzadko spotykany dar, który pozwala jej spojrzeć w przeszłość. Fabuła jest więc zarysowana dobrze, z potężną dozą szczegółów, które nie od razu stają się jasne dla czytelnika (ale czemu miałyby być takie, niech ma pod górkę). Jest też miłość dwójki bohaterów, zarysowana bardzo delikatnie, niemniej ma swój urok (swoją drogą – wszyscy praktycznie tracą swoje żony, więc związek może być tylko jeden…). Przyznaję, że akcja faktycznie gdzieś od połowy książki leci na łeb na szyję, ale mnie akurat ta szybkość przypadła do gustu – sceny się dłużą tylko przy Cartierze, mistrzu Brienny, ale to tej książce jestem w stanie wybaczyć. Przypomina mi się tu publikacja Pitry („Motylogion”), gdzie akcja również od połowy zaczyna biegnąć, ale gubiąc w tym  czasie części garderoby, a nawet członki… Po co ta metafora? Bardzo mi się po prostu spodobała. W przeciwieństwie do Pitry Ross dobrze wie, którzy bohaterowie co gdzie robią i nic się w trakcie poszczególnych misji nie gubi. To właśnie mi się podobało, wszystko w „Narodzinach królowej” ma swoje miejsce, jest dopracowane i nienachalne.

Nienachalne… Tak. Nie podobały mi się pewne sformułowania użyte w książce. W pewnym momencie autorka zaczyna używać jakiś dziwnych epitetów, jakby jej wyobraźnia zaczęła szwankować. „Valeńską” energię potrafię jeszcze zrozumieć, ale niektóre środki stylistyczne (również rozbudowane metafory) graniczyły z dobrym smakiem, stając się pożywką dla kpiarzy. Wydawały się wetknięte na siłę, aby „podnieść doniosły klimat” powieści, ale wyszło na opak. Niemniej były to potknięcia, które ja jestem jeszcze w stanie zrozumieć, mimo że rzucają się w oczy, ponieważ styl autorki bardzo mi spasował – delikatny, dużo opisów i porównań. Powiedziałabym również, że niektóre wydarzenia wpadały w jakąś dziwną pętlę, np. rana zadana przez syna Allenacha – co jak co, ale przebicie sztyletem powinno być bardziej odczuwalne przez główna bohaterkę, która… nawet przy zszywaniu na żywca wpatrywała się w oczy swojego ukochanego, zapominając o bólu (jakieś tam swędzenie). Nie wiem, czy to byłoby możliwe, szczególnie że jest to pierwsza poważna rana tej bohaterki, wiodącej dotychczas sielankowe życie na błoniach szkoły, ale (jak to mówię) nie wnikam dalej. Również latanie po zamku, czy konno w poszukiwaniu kamienia, liczne zranienia, dywagacje na temat honoru, krwi i wreszcie udział w bitwie, powinien odbić się jakoś na głównej bohaterce. W końcu tyle dni na chodzie, w kompletnym stresie, bez chwili snu nie jest aż tak możliwe w prawdziwym świecie bez narzekania na przemęczenie.

Akcja jak widać zapowiada się ciekawie, ale finał nie będzie dla nikogo szokiem, choć kończy się dość płynnie, przechodząc nagle w sielankowy stan. Zaskoczyła mnie informacja, że jest to pierwszy tom serii, ponieważ dla mnie historia ta wygląda na skończoną, ale… życie lubi zaskakiwać. W końcowym rozrachunku dałabym szansę innym czytelnikom na podobną lekturę, ponieważ uważam, że jest to książka dobra. Widać, że autorka jest zafiksowana na stworzonym przez siebie świecie, ponadto zna się na historycznych aspektach, co przejawia się w licznych przypisach wyjaśniających głównie trudne nazwy używanych przez bohaterów broni (jak myślę „sztylet”, Ross opisuje niejaki „dirk”, określając również wiek, w którym była najczęściej używana). To wprowadza ciekawy klimat do książki oraz pokazuje zaangażowanie autorki w tworzeniu swojej książki, przeprowadzeniu odpowiednich poszukiwać oraz jasne zarysowanie swojej wizji – ta kobieta dobrze wie, czego chce. A ja takie lubię…

Wizje. Autorki to tam swoją drogą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz