środa, 10 kwietnia 2019

Przystanek XXIV: Wojna światów Wells vs film


Autor: Herbert George Wells
Tytuł: Wojna światów
Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 1898 (I PL: 1899 Iskra)
Ilość stron: 216
Gatunek: Fantastyka, apokalipsa, science fiction
Ogólna ocena: 10/10
Czy wnerwiła Kocyk? Niebywałe! <kosmiczny taniec pseudo marsiański>


Niedawno mieliśmy do czynienia z premierą książki Ksawerego de Montepin "Dorożka nr 13" i wtedy jakoś przypomniałam sobie o tej książce... Wtedy pomyślałam: dlaczego nie? Zamiast imitacji, nie warto czasem postawić na żywy klasyk?

Główne pytanie powinno brzmieć "wtf?!" oraz "dlaczego pojawia się tutaj taki staroć?", ale ja się będę z tego tłumaczyć m.in. poniżej. Zacznę nawet teraz - bo ta książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Jest nieziemskim (tak, piękne zestawienie, prawda? <samopochwała>) klasykiem i do jego przeczytania zachęcam bardziej niż zwykle.

Kosmici. A dokładniej Marsjanie i ich próba podboju Ziemi, o tym jest ta książka (tak, spójrzcie jeszcze raz na datę powyżej!). Już tutaj zaznaczę, że na jej podstawie powstał film z Tomem Cruisem o tym właśnie tytule. Jeśli go już ktoś oglądał, to dobrze wie, że jest beznadziejny, ale porównywanie jego i filmowej wersji to jak dla Francuza spożywanie św. Trójcy, tzn. sera+wina+bagietki (że tak pojadę po stereotypach). Pierwszym błędem filmu było osadzenie akcji we współczesności, a nie książkowego XIX wieku. Wiecie, panowie w cylindrach i laseczkami uciekają w popłochu przed kosmicznymi maszynami - no miodzio! Jeśli istnieje taka ekranizacja, to proszę mi dać znać. 

Fabuła rysuje się podobnie jak i w filmie (problem stanowi przedstawienie wydarzeń, a nie niezgodności z pierwowzorem). Przybysze chcą opanować Ziemię, bo prawdopodobnie Mars nie jest już wystarczający (domysły narratora), a ludzie stanowią dla nich ewentualne źródło pożywienia. Inwazja zaczyna się niepozornie, ot, na niebie przez teleskop ludzie obserwują tajemnicze błyski, którą stanowią nielada rozrywkę, również wśród domysłów ich pochodzenia. Później okazuje się, że to pociski spadające na Ziemię. Z nich wydobywa się przerażająco brzydki pozaziemnski osobnik, który szybko i sprawnie buduje sobie maszynę do transportu, pomagając reszcie przybyszów i organizując prawdziwy podbój.
Nic nadzwyczajnego, prawda? Tyle że ten facet, przepraszam, autor, był pierwszym, który wpadł na pomysł kosmicznej inwazji - podboju, który atakuje Anglię, ale ówczesnymi technikami są przkazywane informacje o innych krajach (zwracam uwagę: niektóre nacje zapominają, że nie są same we Wszechświecie, tutaj tego nie ma), dlatego czytelnik jest prawie na bieżąco z sytuacją. "Bieżąco" to dość powolne pojęcie w XIX-wiecznym kontekście, ale ten klimat ma swój urok.

Wells żył dawno przed I i II wojną światową, a jednak czytając teksty z tego okresu mam wrażenie, że ten chłop wpadł z wizytą do przyszłości. Z niesamowitą wyobraźnią, ogromną spostrzegawczością i smakiem opisał wizje różnych postaw społecznych przejawiających się u ludzi w obliczu globalnego zagrożenia, m.in. przypadki stratowań na drogach przy wybuchu paniki, szoku i postradania zmysłów (o tym szerzej w postaci wkurzającego wikarego) czy samobójstw. Przy tym nie oceniał tych postaw tak radykalnie, zwracając uwagę na indywidualne aspekty człowieczego stanu. Sam przecież musi usprawiedliwiać swoje postępowanie wobec wikarego, pokazując tym samym, że w obliczu takiej wojny (w sumie też światowej) człowieka ocenia się pod innem kątem, w końcu wojna zmienia wszystkie zasady, do jakich przyzwyczaiła nas cywilizacja (o tej dyskusji również jest sporo).

Klasyk, to i interpretowany różnorako - badacze dopatrują się tam teorii ewolucji, kolonializmu, imperializmu (czy innych -izmów), także jako próba skomentowania wiktoriańskich lęków i uprzedzeń (źródło: wikipedia). Jest czas, gdy kosmita buduje swój pojazd mechaniczny do sprawniejszego poruszania się, wtedy to ludzie zbierają się przy tej "nowej cyrkowej atrakcji", dziennikarze opisują, wycieczki przyjeżdżają (czyli standard, tylko bez selfie i instagrama) i po prostu się wgapiają na nowego stwora. Pojawiają się liczne interpretacje jego zachowania oraz pytania: po co przyleciał, jakie ma zamiary i co z tym fantem zrobić, ale gdzieś tam blisko ziemi śmiga opinia, że to bardzo prymitywny stwór, jak zwierzątko, całkowicie niegroźne lub geniusz, z którym będzie można pogadać o 17 przy herbatce (jak się go już "ucywilizuje"), słowem: są to tak niesamowicie trafne uwagi (a wielu nie wymieniłam), na których powstają właśnie filmy czy książki. Narrator nie ocenia kosmitów, traktuje ich jak osobną rasę, z zupełnie od ludzkich różnym sposobem przystosowania do życia, mniej więcej jak ludzie i lwy (przypominam: Marsjanie żywią się ludźmi). W przyrodzie przecież też lew chapnie czasem jakiegoś człowieczka na obiad, a i tak wołamy "jak uroczo!" na różne filmiki z zoo z tym stworzeniem w roli głównej. Biologia już tak ma, mówi Wells, podłączając do systemu także kosmitów. 
Wells był pierwszy, który stwierdził, że niebezpieczeństwo może przyjść również z kosmosu, że wcale nie musimy być jedyni we Wszechświecie, a ponadto - tam w niebie może być ktoś dużo mądrzejszy od nas, który będzie chciał ucywilizować nas, czyli że nie pozwoli sobą dyrygować podług głupich ludzkich widzimisiów. Powieść wyprzedza swoje czasy - po raz pierwszy nie była optymistyczną wersją podobnych spotkań, kompletnie zmieniła tor rozwijającej się ówcześnie literatury fantastycznonaukowej. Pojawiły się wynalazki, na które nawet Lemowi świeciły się oczy (do wydania Czytelnika to on pisał posłowie!). Kosmita atakuje ludzi "snopem gorąca". O co chodzi? Dzisiaj powiemy "laser". Tak! Wells prześcignął epokę, wynalazł skuteczną broń, jaka przydała się w X-Menie. Pojawia się również "czarny dym", czyli trujący gaz bojowy, który kilka lat później będzie hojnie używany podczas I wojny światowej.

Finał wielu zaskoczy. Ten tekst to jeden wielki SPOILER, dlatego i tutaj nie będę się wstrzymywać: bakterie. Serio. Zakończenie zgadza się z filmem i jest tak zaskakujące, że końcówkę czyta się dwukrotnie... Ale jest prawdopodobne, jakkolwiek na to spojrzeć. Organizmy Marsjan nie są w stanie przystosować się całkowicie do ziemskiego klimatu i giną w najmniej spetakularny sposób (mimo że z ludzkością wygrali - 1:0).

No i gdzie się ten Tom Cruise chowa z tym swoim filmem? Szczerze mówiąc, to nie wiem. W porównaniu do książki jest śmieszny i nudny, ot zwykłe science fiction jakich wiele, ale oba wspólnie tworzą ciekawy obraz - dla mnie to porównanie to ciekawa rozrywka, ale nie sposób się bawić bez tej lektury. Maszyny z filmu są właśnie takie, jakie powinny być u Wellsa, z tym, że te książkowe nie były zakopane kilkaset lat przed ewolucją człowieka w głębi Ziemi, jak tego chciał reżyser i to też nie podobało mi się w tej wizji (całkowite nieporozumienie z Wellsem, chociaż... jakby go tu zapytać o zdanie?). Sposób pokazania uciekających ludzi (ta panika Wellowska kompletnie została pominięta) rażonych "snopem gorąca" w filmie wygląda zwyczajnie, jak bieg do sklepu po ostatnią parę dżinsów z wyprzedaży (po prostu nie robi wrażenia). 

Minusy? Powiedziałabym, że brak, ale na pierwsze miejsce wysuwają się zwykłe różnice historyczne. To zupełnie inny styl, język, sporo opisów i filozoficznych przemyśleń (częste dywagacje narratora), mimo że akcja toczy się sprawnie, dla mnie bez jakichkolwiek przynudzeń, to dla laików może to być problem (w końcu wiktoriańska epoka jest dla mnie jak znalazł), uważam jednak, że warto. Dla samego opisu kosmitów. Niesamowitej wyobraźni. Lub naprawdę: tych elegancików w cylindrach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz