sobota, 1 lutego 2020

Przystanek LXXXV: 1917


Autor: Sam Mendes
Tytuł: 1917
Rok wydania: 2020 (premiera polska)
Gatunek: Dramat wojenny
Kraj: USA/ Wielka Brytania
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, to Kocyk tam wiecznie gadał i chrupał karmelkowym popkornem


Taki ze mnie książkolub, że nagle wylądowałam w innym świecie - w sali kinowej. Rzadko to robię, ale jak już, zaczynam wtedy rozumieć, dlaczego popularność kina nigdy nie wygaśnie. To inne emocje, dźwięk rozchodzący się nawet po trzewiach, chrupotanie popcornu, no i ta tępa głuchota po opuszczeniu sali. Pomijam to, że tym gadułą, którego wszyscy marzą wyrzucić, najczęściej jestem ja... Więc sorry!

Ale do rzeczy. Powiem szczerze, że przygotowałam się na kompletne dno, choć wydawało mi się, że to Anglicy będą w tym filmie głównie mówić. Produkcja jednak wyszła na typowo amerykańską. Jeśli człowiek przygotował się głównie na wizualną stronę seansu, a nawet nieco filozoficzną, to rzeczywiście, jest co zachwalać, jednak jeśli chcielibyśmy pocieszyć się historycznie - no to sorry, ale niet.

Powiem szczerze, że muzyka mnie poraziła (twórca muzyki m.in. do "Wall-y" i "Joe Blacka", więc należy lofciać, Thomas Newman jest coraz lepszy!). Nie rzucała się specjalnie w ucho, a jednak miała swoje mocne momenty. Z wizualnych efektów hołubię moment, gdy bohater wstaje ze schodów i ponad trupem Niemca (czy to perwersja?) spogląda na miasto w ruinach nocą, rozświetlane przez race i wystrzały. Warto odwiedzić kino choćby dla tej jednej sceny (ok, trochę ją przedłużają).

Trzepnęłam coś na początku o jakiejś filozofii. Może trochę przesadziłam, ale obraz poszedł dość mocno w literacką stronę, co akurat dla mnie było interesujące. Dowódca mówi prorocze słowa (cytat niestety nie pamiętam z czego) o tym, że tylko w pojedynkę można dotrzeć do celu, czego bohater potem bardzo się trzyma, choć raczej podświadomie. Gdzie indziej wysłani na rzecz jasna misję niemożliwą dwóch bohaterów leci pod prąd, cofa się, odcinając się wyraźnie od bycia żołnierzem. Swoją drogą ja nie wiedziałam, jak wygląda życie w okopach (przynajmniej zdaniem Amerykanów) i nie sądziłam, że ważne są tam kierunki. Warto śledzić pojawiające się na samym początku nazwy ulic okopowych. Inne momenty również zapamiętałam: płatki wiśni okrywające bohatera na wodzie, swoiste przypomnienie ducha kolegi, które dodaje mu sił. Gdy bohater po trupach wydostaje się z wody idzie za głosem śpiewu - to totalnie druga moja (przydługa) ulubiona scena, choć wątpię, by miała coś wspólnego z rzeczywistością. Pół martwy bohater wtapia się w jednostkę i słucha pieśni, a ludzie ockną się dopiero za jej zakończeniu. Głównie gra tu dźwięk oraz mobilność kamery, co znowu jest zaskakujące od strony twórczej. Wreszcie ostatnia scena - odkrycie przez widzów zawartości skrzyneczki oraz kompletnie sielankowa scena pod drzewem, wyjście z piekła (okopów) do raju (choć okolonego szpitalem), gdzie nie ma bomb, strzałów, wojny. To zakończenie można odczytywać chyba na 10 możliwych sposobów i to podeszło mi jak nie wiem!

Muszę potwierdzić, że dość makabryczny widok trupów, zwisających z drutów, pęczniejących na wodzie, w różnym stadium rozkładu, obgryzanych przez gigantyczne szczury był konieczny - mnie osobiście bardzo to przypominało teksty Jacka Leociaka, jak to doświadczenie wpływało na człowieka, a o czym rzecz jasna zapomina się we współczesnych filmach. Patrząc na "Czterech pancernych" (ok, II wojna światowa, wiem) i schludne mundury niemal w każdych warunkach człowiek zapomina, że nie wszędzie była rzeka lub czas, by się odświeżyć, paplanie się w błocie też wiele mi powiedziało.

Denerwowały mnie przeciągnięte płaczliwe momenty typu [SPOILER] zabili ci brata! Ok, ryczmy więc przez 10 minut... Wiem, że jestem już trochę nieczulona na podobne kwestie, ale jednak gdy widz nie związał się emocjonalnie z daną postacią, to tak naprawdę ma gdzieś tę żałobę. Przy końcu scena pt: "Run, forest, run!", gdzie bohater biegnie na przełaj rzucającym się do walki, a w tle pokaźne bombowe wybuchy, to moim zdaniem typowa amerykańska przesada, której Anglicy nie zdołali załagodzić. Przyznaję również, że coś się zagubiło z obrazm I wojny światowej - nie tylko ja miałam wrażenie, że oglądam tę II, szczególnie gdy facet strzela do drugiego niczym z ckmu, a naboje w magiczny sposób nigdy się nie kończą (jak ten papier toaletowy, prawda?), a podczas całego seansu widziałam tylko jednego konia i to martwego...

Film ten pozbawiony jest głębi, to typowy obraz amerykańskiego snu, tutaj bardziej legendy z cyklu opowieści zapomnianych. Jednoznaczne narodowo postaci bezwiednie upraszczają świat do jakiegoś krótkiego atlasu: Niemcy to brutalne potwory, podstępne bestie nawet wtedy, gdy współczujący Anglicy ich ratują, chleją tylko lub zabijają, Francuzki to cudowne samarytanki, przygarniające cudze dzieciaczki czy opatrujące obcych. No i oczywiście bezwzględnie, niemal zabójczo, odważni Anglicy, którzy nie cofną się przed niczym, by ratować... nie wiem, może po prostu dla celu ratowania. Nie rozumiem również, dlaczego wszyscy wierzyli bez dowodu jakiemuś szeregowemu, że jak drze się "mam wielką misję!", to to musi być prawda. Bo co, Anglicy nie kłamią?

Podsumowując: oprawa całego filmu, poprowadzenie fabuły, zdjęcia, muzyka - to jest warte zobaczenia. Jeśli jednak ktoś chciał wybrać się na ten film, ponieważ bardzo interesuje się I wojną światową, to niezbyt mogę polecić. Nie znam się na tyle, by wyłapać każdą fabularną wpadkę, ale czegoś tu brakowało, przynajmniej tego, że nie możemy charakteru człowieka oceniać po jego narodowości. Z drugiej strony trzeba było coś pominąć, by rozwinąć coś innego. W ogólnym rozrachunku to przyjemny seans, z przepiękną środkową sceną i przyciągającą muzyką. Jest oparty na fakcie historycznym, ale czy wiernie odtworzonym - niestety trudno mi powiedzieć, a ja sceptycznie patrzę na takie wątki (tak bardzo Heather Morris, fuj!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz