Autor: Philip
Reeve
Tytuł: Zabójcze
maszyny (Żywe maszyny) tom 1
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2003
Ilość stron: 264
Gatunek: Fantastyka,
science-fiction
Ogólna ocena: 7/10
Czy wnerwiła Kocyk? Wprowadza niepokój <Kocyk
ogląda się za siebie>
Zrobiłam sobie taki
eksperyment i gdy tylko usłyszałam o filmie „Zabójcze maszyny”, to
postanowiłam szybko przeczytać najpierw książkę, aby potem porównać sobie obie.
Powiem od razu, że wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle – totalnie dostałam w
łeb (stąd tak niska ocena). Już nawet zaczęłam dostrzegać w tym wszystkim pewną
zasadę – nazwałabym to klątwą filmową. Ostatnio każda książka, jaką postanawia
się sfilmować, na ekranie wypada tandetnie, żeby nie użyć gorszych słów. Tak
stało się również w tym przypadku. Ja nie wiem, ale wydaje mi się, że filmowcy nawet
nie czytają książek, które zamierzają posłać na ekran. I to nie tak, że sławie
ekranizacje dokładnie odwzorujące treść, ja naprawdę nie mam nic do wariacji na
temat, żeby wszystko było jasne. Wystarczy porównać „Starą baśń” Kraszewskiego
z filmowa wersją – nic się nie zgadza, ale jest mądrze i ciekawie. Więc da się?
Owszem, da. Ale po co?
Zacznę od książki.
Przeczytałam właśnie, że w Anglii stała się hitem. No nie powiem.
Wszystko, co zahacza o historię dziejącą się w Londynie porusza to miasto (mniej
dosłownie). Jak ja to oceniam? Przyjemnie. Pomysł naprawdę wart uwagi –
przyszłość, w której miasta zaczęły polować na siebie nawzajem niczym
zwierzęta. Mieszkańcy nazywają to postępem, miejskim darwinizmem, ale w zasadzie
człowiek cofnął się w rozwoju, uzwierzęcił, na co nikt nie zwraca uwagi.
Gdy Tom zostaje wyrzucony z miasta, zaczyna narzekać na błoto, gnijącą roślinność,
wszystko, co nie stanowi twardego betonu. Dopiero gdy poznaje miasto w skale,
rozpoznaje piękno przyrody, którą również niedawno chciał zgładzić w imię „miejskiego
postępu”. To ciekawe, jak sam zmienia myślenie – to się rzadko zdarza, ale
główny bohater rzeczywiście rośnie w naszych oczach. Początkowo kocha własny
dom, wiwatuje wraz z tłumem, gdy Londyn pożera kolejne miasto, ale gdy pozwala
się mu na spojrzenie na wszystko z większej perspektywy, powoli zmienia swoje
nastawienie. Kulminacyjnym momentem jest, gdy Tom zaczyna postrzegać Londyn
jako brzydkie miasto, bez zieleni i perspektyw.
Za to właśnie polubiłam
Toma. Przyszłościowy świat jest straszny, a miasta myślą bardzo krótkotrwale,
doprowadzając świat do ruiny (który i tak był w ruinie po tajemniczej wojnie
60-minutowej). To znajduje również odwołanie do nas - nie zmieniamy nawyków, a planeta marnieje, ale hej, przecież tym się będą martwić nasze dzieci, my przeżyjemy. Tak mniej więcej działa Londo-podobne miasto. Historycy wygrzebują ze złomu pamiątki po dawnej cywilizacji (oł yeah,
naszej) i nawet płyta CD nagle zyskuje na wartości. Między miastami panuje
handel wymienny, pieniądze funkcjonują jedynie w wąskim obszarze. Oczywiście
znowu dzieli się ludzi na kasty, najniżej są padlinożercy, wygrzebujący ze śmieci
wspomniane artefakty dawnej cywilizacji i próbują je zaabsorbować do czego
dzisiejszego. Lub sprzedać. W każdym razie jakoś związać koniec z końcem.
Prócz ciekawego rysu
przyszłości również pojawia się fabuła. Wiemy, ze Paryż również biega sobie gdzieś
po kontynencie, Niemcy szybko kończą (Berlin gdzieś się stracił, pojawia się
inne miasto), o Warszawie niestety nie usłyszymy (ach, te żale do Londyjczyków).
Jest sobie geniusz zła, który potrzebuje starej technologii, by zdobywać
kolejne miasta i tereny łowieckie. Jest oszpecona dziewczyna Hester Shaw
wychowana przez robota/ półrobota? (w książce nazywany Łowcą lub zmartwychstańcem), która pragnie zemsty na najbardziej
sławnej i zasłużonej postaci Londynu. Są też antymobliści, którzy widzą dalej
niż czubek własnego nosa i starają się jakoś zreperować ludzkość (to ci dobrzy, trochę jak hipisi).
Jest trochę walki, złych lub dobrych postaci (w zasadzie: nie ma rozdziału, każdy może się zmienić, to aktualne decyzje nas formułują), różne
punkty widzenia tej samej sytuacji oraz szereg idei. Po prostu idealny
scenariusz na film.
I tu się właśnie
wszystko rypnęło. Książka zyskuje na tym, że wszystko trzeba sobie wyobrażać. Barwne opisy pomagają nam zobrazować sobie ruchomy Londyn, który nie wieje absurdem jak stąd do Chin, ale w filmie... Sceny ruchomych miast wyglądają jak pierwsze wersje Godzilli – noo…
trudno to ująć inaczej. Szczególnie początek filmu wywołuje osiołkowate parsknięcie śmiechem (przynajmniej w moim wykonaniu). To dziecinne wersje czegoś, co nie wyszło dorosłym. Wychodzi na to, że pewnych rzeczy nie powinno się przenosić na ekran, mimo że efekty
specjalne twórców są na optymalnym poziomie. To jeden. A co dalej? Dalej jest
coraz gorzej. Po prostu wszystko bierze w łeb.
Fantastyczna postać Hester
w książce, na ekranie jest… taka sobie. Zminimalizowana do podstawowej wersji
tysięcy podobnych bohaterek. Blizna filmowej Hester wcale jej nie szpeci (ani
nie wykrzywia ust, jak bez przerwy przypomina o tym książka). Od początku jest
piękna, przez co znowu, jej przemiana z mruka w milszą wersję w zasadzie nie jest
niczym umotywowana. A ten cały Shirke… Wygląda bardziej jak zombie niż cyborg.
Do końca nie mogłam rozwikłać, na ile jest to zabezpieczone przed gniciem
ciało, a na ile mózg wciągnięty do robota (w filmie chyba to pierwsze, w
książce to drugie). Jest w końcu scena jego śmierci, gdzie ewidentnie ma na
sobie krew. Na jego obronę powiem tylko, że pomysł z zaprzestaniem zabijania,
gdy zaczyna rozumieć uczucia Hester do Toma, przypadł mi do gustu - tym samym zyskał bardziej ludzki obraz (w filmie tylko Hester widzi w nim człowieka, reszta, łącznie z czytelnikiem - robota). Uważam, że właśnie czegoś
w tym stylu powinien użyć autor do rozwiązania kwestii Shirke’a. Ale to jedyna
rzecz, jaką przemyśleli filmowcy.
W filmie wszystkie książkowe
tajemnice, które wychodzą pomału w ciągu całej lektury, tutaj są już
wybebeszone na samym początku. Od pierwszych scen wiadomo czym jest Meduza,
wiadomo, że coś się dzieje w św. Pawle (tutaj następuje klasyczne równanie
2+2=aha), czego Shirke chce od Shaw, itd. Anna Fang, chińska damula mająca hopla
na punkcie czerwieni, w filmie wygląda jak Jackie Chan (ponadto niezwykle męsko) albo ta czerwona z "Resident Evil",
do tego to kompletnie pozbawiona uczuć antymoblistka (znowu już od początku
wiemy, kim jest), przez co całkowicie traci swój charakterek. Chyba reżyser cierpi na jakąś manię wielkości, bo z mało
znaczących postaci Hester i Toma wypromował ogromnych gigantów – Hester, jako
córka wielkiej historyczki (w filmie nagle wszyscy pamiętają o starej Pandorze Shaw, gwieździe dawnych czasów), zaopatrzona – uwaga – w tajemniczo ważny
medalion, nagle urasta do roli pendrive’a, który wie wszystko, musi sobie tylko
przypomnieć. Fang ginie niczym tytan, brakowało tylko fajerwerków (ale był nastrojowy dym, w którym patetycznie niknie jej rozcapierzona sylwetka).
W książce przy pytaniu Fang „czy wiesz, co się dzieje w Londynie?”, książkowy
Tom z całą spanikowaną szczerością odpowiada „nie wiem”, czując przy tym swoją
małość do pewnych spraw, natomiast gdy w filmie staje w tej samej sytuacji,
zaczyna się popisywać. To on w ogóle gromadził sprzęt związany z Meduzą, alby
go potem zniszczyć (bo nie mógł na bieżąco? Faceci!), to on już na samym początku wprowadza widza w
tajniki technologii Meduzy, to on połknął całą wiedzę starożytną (nie dosłownie),
o której dyrektor muzeum (pracodawca) pewnie nawet nie ma pojęcia. To w ogóle
niszczy podstawowy mit tej książki, w której Tom jest zwykłym człowiekiem o
smutnej przeszłości, który przypadkowo zostaje wrzucony w wir zdarzeń, o których
nie ma żadnego pojęcia i pomału musi się wszystkiego nauczyć, zmieniając po
drodze myślenie, nosz kurczę – ewoluować, by hardym krokiem wkroczyć w część
drugą serii. W filmie mamy do czynienia z ideałem, który kole w oczy, aż boli. Jest
nudny i powtarzalny (jak filmowa Hester zresztą). Ponadto twórcy zapragnęli
miłości i na siłę przyspieszyli wątek miłosny (z tego wszystkiego zapominając o tym drugim duecie), który w
książce jest ledwo liźnięty, jedynie wzmiankowany. W książce to Katherine
x Bevis nieźle poczynają na tym polu, chociaż dochodzą wyłącznie do pocałunku (nie zdążyli na więcej, bo zginęli - ups, spoiler - ale hej, w filmie przeżyli), a uczucie między
Hester oraz Tomem można brać za szczególny rodzaj przyjaźni. A w filmie? Ślinią
się do siebie tak mocno, że nawet robotyczny zmartwychstaniec Shirke to
zauważa. Tak się bidulka Tom w tym
zagubił, że zapomniał popłakać nad zniszczeniem swojego ukochanego domu, Londynu,
za nic mając pozostawionych ta, przyjaciół i dobrze znane kąty (coś tam niby krzyczał do cesarza o
tym, ale kto by zrozumiał). Nic w jego zachowaniu nie jest logiczne. Zresztą,
filmowy Tom od zawsze pragnął latać (nawet posiadł te zdolności w zupełnie
niezrozumiały dla mnie sposób, pewnie wodoo), toteż przywdziewa kurteczkę
lotnika, nie zważając na to, że wokół ogień, Meduza atakuje i w ogóle każdy go
woła, biegnąc do statków co sił w nogach (bo w filmie jest ważny i każdy na niego czeka). Na siłę dowalone
marzenie. Filmowy Tom goni za mrzonkami, za nic mając ludzi oraz dom, w którym
się urodził, wychował, poznał przyjaciół, pochował rodziców. Statystyczny
Polak-patriota w ogóle nie zrozumie takiego zachowania. Zresztą, powiem
szczerze, że gdy zobaczyłam w pierwszej scenie biegnącego Toma przez miasto, już
wiedziałam, że godziny lektury jasny szlag trafił.
Bevis w książce w zasadzie
pojawia się na chwilę przy końcu, w filmie dano Katherine więcej czasu, by
mogła się w nim zakochać (do tej relacji nic nie mam). Jedynie do córki
Valentine, co wynikało ze zmiany fabuły. Filmowy Valentine przejmuję rolę (szalonego) burmistrza
Crome, wyzbyto go z wszelkich dobrych uczuć, a jego wielka książkowa
przemiana nagle… puff, zniknęła. Z tego powodu również rola jego córki, Katherine,
staje się zbędna. Motyw wielkiej ofiary jak starożytny baranek dla bogów (w książce to
ona ratuje miasto, poświęcając się) poszedł w cholerę, dlatego błąkał się po
tym Londynie z plakietką „dobijcie mnie”. Zresztą, ta zbędna postać nazbyt
przypomina blond woman ze „Skarbu narodów”. No i cesarz w filmie wydaje się
mądrzejszy (choć porównaniem do piekła stracił w moich oczach). Bo co ciekawe,
pełno w książce odwołań do mitologii – Meduza, świątynia Klio, jedyne wzmianki
co do religii chrześcijańskiej możemy doszukiwać się w bazylice św. Pawła (choć
ją przebudowano z zabytku w zupełnie coś innego), ale wygląda na to, że w
zamierzeniach autora religia chrześcijańska w ogóle nie przetrwa, kompletnie
jest tam brak wszelkich wzmianek do praktyk religijnych na tym polu, starożytna
za tym owszem. Czy teraz odwołania do per piekła oraz żarciki pt. „muszę
lecieć, bo spóźnię się do kościoła” mają swoją logikę w filmowej wersji? No
raczej nie.
O czym to jeszcze nic
nie powiedziałam na końcu? No właśnie o nim – o końcu. Finał książkowy to
słodko-gorzki happy end w całkowitym znaczeniu tego określenia. Tom stracił
swój ukochany Londyn, Hester doprowadziła do śmierci Valentine, ale któremu wcześniej
zdążyła już wszystko wybaczyć i zrozumieć jego działanie, Katherine popełnia
wspomnianą ofiarę, niszcząc Londyn. Ginie wiele postaci (w zasadzie wszystkie)
i nie jest to śmierć bohaterska (chociaż obrona muzeum przez jego pracowników
za pomocą eksponatów przypadła mi do gustu no i w sumie była chwalebna), przez
co ten gorzki posmak życia odzwierciedla się właśnie w finale – nie jest
piękny, nie jest idealny, ale to jednak koniec. Każdy dostał, co chciał (w
jakiś sposób), ale te życiowe cele wcale nie przywiodły bohaterów do szczęścia.
To jest idealna scena kończąca w moim mniemaniu i tak to widziałam w książce.
Co zrobił film? Wszystko zepsuł. Uśmiechnięty Tom od ucha do ucha przytula
swoją roześmianą Hester i razem lecą na czerwonym stateczku panny Fang (nie
sprawdzili nawet, czy ktoś przeżył i nie potrzebował pomocy) ku następnym
przygodom. Cholerny Indiana Jones w nastoletniej wersji się znalazł. Ach, jeszcze nie wspomnę o scenie, w której ocaleni Londyjczycy wspinają się pod górę, a tam cesarz i jego armia. Co robi? Dobrotliwie rozwiera ramiona i zaprasza neandertalczyków do swojego królestwa. Mówiłam, hipisi. Noż kurczę, kto to w ogóle napisał?!
Słowem – wszystko w
filmie jest pokiereszowane, rozbite w drobny mak i ułożone ponownie w
kompletnie nielogiczną całość dla osoby po lekturze. Jedyną perspektywą, jaką
tutaj widzę, to pod żadnym pozorem nie iść na film po przeczytaniu książki.
Zdaje sobie całkowicie sprawę z faktu, że moja ocena może być wynikiem
niezadowolenia czytelnika, ale i tak uważam, że wszelkie plusy, jakie miała ta
książka, zostały w filmie zajechane. Rozdeptane. A resztki wrzucone do pieca. Książka ma sens, jest głęboko przemyślana,
zawiera w sobie aktualne ostrzeżenie dla współczesnych, natomiast film może (!)
będzie pewną rozrywką dla młodzieży, bo dorosły widz po dwugodzinnym seansie (tak,
tyle trwa film) pewnie się zastrzeli. Najgorsze jest to, że ten film powinien być
reklamą książki, jego sztandarem. Niestety, pewnie wielu teraz będzie uważać,
że ta książka nadaje się wyłącznie na podpałkę. A szkoda.
I tak oto kończą ideały.