środa, 24 marca 2021

Przystanek CXXII: Ocean uczuć Sternahl

 

Autor: Mariola Sternahl
Tytuł: Ocean uczuć (tom 1)
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 281
Gatunek: Obyczajowa, psychologiczna
Ogólna ocena: 3/10
Czy wnerwiła Kocyk? Noooo... <Kocyk siedzi, gryzmoląc ołóweczkiem; to go uspokaja>



Książki mają to do siebie, że ich ocena zależna jest od gustu oceniającego, jego preferencji, doświadczenia, nawet podejścia do podejmowanego tematu czy aktualnego nastroju. Czytając powyższą książkę przeżywałam podobne zmartwienie. Brakowało mi w niej przede wszystkim miłości do tego, co kocham i darzę ogromnym szacunkiem (nie powiem, głównie dlatego, że to dzięki niemu mam na chleb) – czyli języka polskiego.

Przyznaję się bez mentalnego bicia i hejtu, że miałam ogromny problem z tą książką. Z jednej strony jestem pod wielkim wrażeniem liczby błędów i wysokiej automatyzacji samego języka, na której to podstawie Anna Wierzbicka* niewątpliwie mogłaby rozszerzyć swoją teorię (jestem w stanie wykonać sieć słów, z których autorka tka swój tekst: mama, życie, serce, miłość, szczęście, być, chwila, problem - a zdanie powtarzane do upadłego: spokojne i szczęśliwe życie), z drugiej – boli mnie, ponieważ opowieść miała swój potencjał. Fabuła zasadza się bardzo szczegółowo na życiu Anny, jej psychice, na której autorka prywatnie naprawdę się zna (kończyła studia w obrębie tego tematu). Być może historia ma również zacięcie biograficzne. Wszystko to sprawia, że powieść ta powinna wręcz tryskać pozytywną energią, rozlewającą się tęczą po wszystkich forach recenzenckich, ale coś poszło nie tak.

Żyjemy szybko, umieramy szybko. Ludzie coraz rzadziej pochylają się nad drugim człowiekiem. Po prostu nie potrafią zobaczyć drugiego człowieka obok siebie. Z tego tak prostego faktu wynikają wszystkie wojny na świecie, niesnaski, konflikty i waśnie. -> s. 52 

Do ogromnej masy wyliczeń i umoralnień trzeba się... przyzwyczaić. Często pojawiają się "nadprogramowe tłumaczenia użytych słów" - tak jak tutaj - gdybyście nie zrozumieli, czym są konfilkty, to mamy: niesnaski, waśnie. Dla pewności dodaję sjp: waśń «kłótnia, spór» czy wikitionary: kłótnia «zwada, awantura, niesnaski», bo nie chce mi się sięgać po grube tomiska Szymkowiaka, które mam na stanie (ale jak ktoś wyrazi chęć, to to uczynię). Razi mnie również ta kompletna awersja do zaimków, a uwielbienie powtórzeń. Ja nie żartuję, na jednej stronie potrafi ich być 20! Nie ujęła mnie także słaba logika kolei życia ludzkiego prezentowanego fragmentarycznie tutaj i na stronach powieści - wojna to dla mnie przede wszystkim skutki uboczne dążenia do władzy i kasy. W powyższym myśleniu brakuje mi również jakichkolwiek argumentów za. Niestety, całość książki składa się głównie na trybie rozkazującym, a nie na pokazywaniu skutków, powodów czy dowodów. Tak jest i się z tym pogódz, mój niewol... znaczy ten, czytelniku.

„Ocean uczuć” to pierwszy tom otwierający cykl pod tym samym tytułem, a zarazem debiut literacki. Książka opowiada historię Anny i jej zmaganiach z traumami z dzieciństwa, które musi rozwiązywać w życiu dorosłym. Opowieść zaczyna się od końca, potem narrator (który często przemyca pierwszoosobowy punkt widzenia bohaterki) przeprowadza nas retrospektywnie poprzez różne stadia życiowe Anny. Poznajemy zderzenia ze światem rodziny (relacje z dziadkami, matką i ojcami) oraz całkiem obcych lub przypadkowych osób, a także miłostek (tych trwałych i mniej), z szerokim zaznaczeniem, jak to wszystko miało wpływ na główną postać. Lekka poprawka: tak miało być.

Anna jako dziecko bywała przerzucana z miejsca na miejsce (także za granicę), starała się dostosowywać do aktualnych warunków i odnaleźć szczęście oraz swoje miejsce w życiu (co podkreślane jest na okrągło co rozdział, aby czytelnik o tym celu broń Boże czasem nie zapomniał). Poza tym w klamrze początku i zakończenia całości pojawia się motyw choroby, jak całe życie miało wpływ na psychikę i zdrowie bohaterki, przepracowywanie swojej traumy (także czasami powtarzanie traumy matki), której ciężar czuje, przechodzącej przez pokolenia i być może przekazującej ją także swoim dzieciom (bez rozwinięcia problematyki traumy rzecz jasna, bo po co). Znajdziemy także dość szeroki fragment na temat religii i wiary, ponieważ Anna jest głęboko wierzącą postacią, a na który ja nie chciałabym się wypowiadać (część problemów wyleczona zostaje magicznie poprzez wiarę, co gryzie się z początkowym tonem psychologicznym). Uprzedzam również, że Mateńka czy Mateczka to nazwa figury, a nie nagły powrót myśli do postaci matki (ja się na tym zagięłam). Ogólnie więc książka prezentuję się, powiedziałabym, dość dobrze. Autorka miała pewien wyraźny zamysł co do całości, przewijają się momenty retrospektywne, które są dzisiaj bardzo modne i pożądane w lekturach, jednak... obecny jest nader ciężki chaotyzm. 

Całość prezentuje się jako zwyczajna obyczajówka z psychologicznym zacięciem, nic zdrożnego ani złego na pierwszy rzut oka. Jeśli chodzi o samą treść – niestety, ale historia rozwleczona jest do niemożliwych 270 stron, które czytelnik odczuje na każdym kręgu swojego kręgosłupa, głównie przez powtórzenia – ciągłe w postaci wyrazów lub informacji na danej stronie, ale także treściowe (opisy tłamszenia Anny i jej matki powtarzają się nader często, w niezmienionej formie, nie wnosząc przy tym nowych informacji), uniwersalne cele (szczęście, miłość etc.) oraz filozoficzne przekazy mające prawdopodobnie na celu umoralnienie czytelnika. Narrator często zwraca się ku nam, poucza, typuje ścieżki, jakimi w życiu powinniśmy się kierować, przez co miałam wrażenie, że czytam pozycję z kanonu literatury epoki Oświecenia (no, gdyby nie użyty języj). A tak w ogóle jeśli chodzi o liczbę wspomnianych typów powtórzeń, to w oparciu o tę pozycję można spokojnie napisać artykuł. Nie rozumiem, jakim cudem tyle mogło przejść przez jakąkolwiek korektę (a winowajcy zostali zaznaczeni). Pobieżna jest akurat widoczna, ale najwyraźniej ci spanikowali pod taką "oceaniczną" falą (prawdziwe tsunami) potrzebnych poprawek, że szybko zrezygnowali (stąd w porównaniu tylko początek jest bardziej dopracowany od reszty). To właśnie przez to widzimy serię takich samych wyrazów wiszących nad sobą w sąsiadujących wersach tekstu niczym kikuty, ale autorowi (oraz sporej rzeszy recenzentów) takie kwiatki w ogóle nie przeszkadzają. No cóż, mnie bardzo i się tego nie wstydzę. Mówi się, że i Homer się czasem zdrzemnie – ale tutaj to walnął sen na miarę Śpiącej Królewny.

[...] Anioła miłości, który w innym momencie jeszcze kilka razy udowodni, że prawdziwa i gorąca miłość istnieje, a ona, Anna, jest jej warta. Bo każdy człowiek wart jest miłości i każdy człowiek szuka miłości, tej prawdziwej i jedynej. -> s. 29

I tak non stop, ten sam potok przez bezmała 300 stron... A mówiłam o szyku zdania? Acha. To on też jest "chaotyczny". W ogóle nie rozumiem, jak pisarz kryminałów mógł polecić tę książkę... i jak przez to przeszedł. Czy w ogóle to zrobił? Wiedział, co poleca?

Trzy razy [!] trafia się "trudniejsze" słowo na tym dziwnym prostym padole np. o degrengoladzie (s. 100), której wciąż nie mogę zapomnieć. Mój ulubiony fragment stanowi to:

Starała się zachowywać swobodnie, spokojnie i bardzo zachowawczo. -> s. 183

Oraz dość ciekawy:

Żyła i działała po omacku, w pełni nieświadoma tego, co się wkoło niej działo i dlaczego. -> s. 61

Gdzieś jeszcze było "zareagowała nieadekwatną reakcją", ale nie chce mi się już tego szukać. Zresztą, możemy tak w nieskończoność (serio), materiału mam na trzy lata. Rozumiecie mój punkt widzenia? Pełno słów pojawia się przypadkowo, jakby i autorka: działała po omacku, w pełni nieświadoma.

Ale niech będzie, że przecież liczy się treść, ten wielki przekaz wyłaniający się z pożółkłych stron książki (to i tak przedzieranie się niczym do środka największej dżungli; liście bambusa aż łoją po twarzy). Jak z nim poszło? Tak sobie. Owszem, pojawia się cała masa trudnych tematów, ale są one okolone jakby definicją słownikową, po czym porzucane gdzieś hen, daleko. Tak się dzieje np. z traumą czy atakiem paniki. Mnie rozbolał najbardziej alkoholizm jednej z postaci, który został uznany za zwykłą formę nieradzenia sobie z rzeczywistością, a na koniec (nagle zmiana; ale takie nikonsekwencje to tu norma) tłumaczony traumą, ale najbardziej zaskoczył mnie sposób ujęcia – żaden z domowników prócz rozumienia powodu jego nadmiernego sięgania po butelkę nie skarży się na nieprzyjemności życia z taką osobą. Anna zaznacza, że nie może zapraszać do siebie koleżanek nie z powodu trzeźwiejącego ciągle opiekuna, a odgórnego zakazu jednego z domowników. Dopiero pod koniec książki jest mowa o jako takim przykrym widoku bliskiego w „tym stanie” i pozyskanych chorobach z powodu wieloletniego zaglądania do kieliszka. Brakuje mi jednak głębszego spojrzenia na problem alkoholu w rodzinie i wpływu na resztą jej członków, nie takie uogólnianie, jakie nam zaprezentowano - to przecież naprawdę poważny temat, a tutaj potraktowany został jak opis... wyjścia na kawę. Trywialnie. W końcu do tego zagadnienia narrator powraca w zasadzie bez przerwy, było na tyle miejsca w książce, aby zamiast np. ciągłych umoralniających wywodów, że mamy być szczęśliwi i się kochać (żeby miały jeszcze jakieś podłoże inne niż zapełnienie stron), dopisać coś treściwszego. I dobrze by było, by jednak przynajmniej niektóre problemy rodzinne zostały rozwiązane nie poprzez silną wiarę, a jednak psychologię.

Książka porzuca wszelkie głębsze metafory, aluzje czy ironię. Język jest tak prosto skonstruowany jak budowa cepa (tak mawiała moja matematyczka; nie będę sobie przypisywać obcych sformułowań, ale kurczę, kreatywna była). Wszystko jest niewymagające, jasne (nie licząc ciągłych zakręcania treści na wzór uroborosa i błędów) – i nie powiem, niektórym czytelnikom właśnie to się spodoba, dlatego też o tym wspominam. Jeśli doświadczamy wizyty w wiedeńskiej kawiarni, to kawa jest tam podawana jak w każdym polskim gospodarstwie i restauracji na świecie (ktoś pamięta "Włoszki"? Ach!) – nie ma różnicy. Nie ma tej głębi przekazu lub przynajmniej jego próby przekładu, wszystko jest powierzchowne i potraktowane po macoszemu. Tak, kawa również, mimo że została wzmocniona dodaniem na końcu książki przepisem na buchty. A propos dodatków – na końcu mamy również słowniczek ciekawych neologizmów dziecięcej mowy, syna Anny. Niestety, w kontekście książki jest to zbędne, a szkoda, ponieważ fajnie byłoby to rozwinąć w fabule. Kolejny, niewykorzystany pomysł, porzucony gdzieś na starcie, ale jak mówiłam już - niekonsekwencja to cecha rozpoznawcza tej pozycji. Sporo tutaj rzeczy pozbawionych jest logiki:

[...] a bezwład, który ogarnął jej ciało i duszę w karetce i wcześniej spętał na dobre jej ciało. -> s. 49 [spoko, ja też nie wiem, o co chodzi, a czytałam całość.]

Książka w mojej opinii potrzebuje sporego opracowania korektorskiego i merytorycznego, opracowania i dopracowania planu powieści. Harówki z autorką, nad jej stylem i zasobem językowym lub zmiany grupy docelowej czytelników (np. na obcokrajowców uczących się polskiego), bo w takiej formie jak teraz to naprawdę nie może zostać, aż strach mnie trzebie na myśl o drugim tomie. I żebym była dobrze zrozumiana: nie uważam, że każda książka ma być idealna czy dokładnie pod mój gust, ale od wydanej literatury wymagam podstaw. Ba, do niewydanej nie miałabym zastrzeżeń. Kupuję w swoim mniemaniu literaturę, a nie zmarnowany papier, na których zapisane słowa muszę jeszcze sama układać i poprawiać, by w ogóle zrozumieć przekaz. Kto w tych wydawnictwach pracuje? Toteż wymagam przede wszystkim prawdziwego wydania – książka nie składa się wyłącznie z okładki i wydrukowanych stron, tworzy ją dopiero rzesza czytelników, która jest skłonna przeczytać zawarty w niej tekst. To dlatego się tak czepiam tych błędów, ale nie powtórzeń, szyków zdań i mylnie użytych słów w danym kontekście, tylko ich ilości, przyciemniającej (dla mnie bardzo skutecznie) może ciekawą treść. Może.

PS Kocyk ma depresję, więc się nie wypowiada. Stracił parę lat studiów na naukę niepotrzebnej i taniej wiedzy, więc się mu nie dziwię.

 

*Anna Wierzbicka – językoznawczyni, która chciała stworzyć bazę języka składającego się z najprostszych wyrazów (za pomocą których tłumaczyłoby się te trudniejsze).

2 komentarze:

  1. Mam tę książkę w domu, będzie się trzeba z nią zmierzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powodzenia ;) jeśli już jest na stanie domowym, to nie ma innej opcji. Proszę dać znać po lekturze, chętnie porównam wyniki :D choć faktem jest, że ta książka posiada mega sporo opinii na internecie, totalny armagedon

      Usuń