Reżyser: Stanley Donen/ Gene Kelly
Tytuł: Deszczowa piosenka
Rok wydania: 1952
Rok wydania: 1952
Gatunek: Musical
Kraj: USA
Kraj: USA
Ogólna ocena: 8/10
Czy wnerwiła Kocyk? Nie, całkiem spoko <Kocyk kiwa głową w okularkach przeciwsłonecznych>
Wiem, co mówiłam na temat regularności, mimo że dużo mówię (tak, mea culpa). Kończę właśnie grubą i niezamierzoną "Birthday girl", już wiedząc, że nie polecam (kto by się spodziewał, prawda?). Ale na siłę brnę do ostatniej kartki, by zobaczyć, ile scen seksu będzie w finale (zakładam się sama ze sobą). Oglądałam za to ostatnio pewien klasyk musicalowy, czyli właśnie "Deszczową piosenkę".
Wspominam o nim, bo o ile wszyscy pamiętają, że jakiś koleś tańczył tam w deszczu, to jakoś słabo z fabułą. A jest całkiem niezła - akcja rozgrywa się w czasie, gdy nieme filmy zaczynają się zmagać z nowością postępu. Pojawiają się filmy dźwiękowe i szybko przejmują popularność, zmieniając spokojne do tej pory życie filmowców. Wtedy okazuje się, że nie wszystkie gwiazdy poradzą sobie w nowej rzeczywistości, nigdy nie mierząc się z problemem śpiewu czy mówienia swoich kwestii. Lina jest właśnie na tej pozycji - wszyscy z planu filmowego odciągają ją od przemówień publicznych ze względu na jej "krzaczasty" głos. Pomaga jej więc nikomu nieznana Kathy, która podkłada za nią głos. Obie ślinią się też do Dona, amanta filmowego, Lina jednak bezskutecznie. To taka schematyczna piękna, ale głupia bohaterka, wierząca w ploteczki gazetowe, a Kathy oczywiście kompletne jej przeciwnie. Na ekranie śledzimy rozwijające się uczucie między Donem a Kathy, oczywiście z komediowym zacięciem oraz pomysł na nowy film musicalowy dzięki rozwijającej się technice. Niestety to najgorsza część filmu - zbitka muzycznego ciągu, całkiem odbiegająca od głównej historii, ale helloł, ma to swój urok. Przez to jednak film osiąga niesamowicie długą formę (gdzieś około 2 godzin), a spokojnie można było krócej i lepiej.
Zbitka wymienionych powyżej osób przedstawia się jako trójkąt miłosny, ale to tylko pozory - Liny nikt nie bierze na poważnie (co potem rodzi problemy), a główna para od początku czująca do siebie miętę zostaje rozdzielona przez przyjaciela Dona, zabawowego Cosmo, człowieka będącym niemal ludzkim plastrem na wszelkie zło świata, zawsze stojącego w cieniu Dona (ale nie o tym ta historia, to komedia). Cała trójca przypomina mi bohaterów ze sztandarowej powieści Rowling - Harry-wybraniec, Hermiona-mądrala i Ron-Cosmo odpowiadający za humor. Mamy schemat! "Deszczowa piosenka" jednak była dużo wcześniej przed "Harrym Potterem" (musical jest z 1952 roku). Za to wszyscy są dość charakterystyczni i uroczo przyjemni dla oka (szczególnie gdy stepują).
Z piosenek mniej znanych, ale jednak, można usłyszeć "Good morning" - tak, to z tego filmu, moim zdaniem lepsza od tytułowej piosenki - oraz "Make them laugh" (co osobiście też uwielbiam, Cosmo team!). Wszystkie miło się ogląda, mimo że to produkt z 1952, trochę jak "Titanic" - coś, co jest dobrze zrobione można oglądać jeszcze latami. Podobno większość piosenek była użyta w innych filmach, a to wtórna produkcja, ja jednak nie jestem takim znawcą, musicale po prostu lubię (mogę też nie mieć do wszystkich dostępu). Ogląda się dobrze, a nawet lepiej, ciesząc się choreografią i - co trzeba zaznaczyć, bo tego brakuje w dzisiejszych czasach - słowa piosenek mają sens! Wow! Czyli jednak można? Ale tylko w starych filmach.
Podsumowując: lubię, nawet bardzo i od czasu do czasu oglądam, bo miło dla odmiany zobaczyć film nienachalnie zabawny, z małym morałem, do pośmiania się i nie tylko. I zakończenie ma satysfakcjonujące, a nawet z przytupem. Aż miło!

